Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 11 z 21 Previous  1 ... 7 ... 10, 11, 12 ... 16 ... 21  Next

Go down

Pisanie 06.03.18 1:00  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Dość naturalne było, że starała się zadawać pytania odnośnie nowego znajomego. Taka była najprostsza metoda na to, by móc nieco się dowiedzieć o sobie nawzajem. Verity z natury nie była bardzo otwarta, jednak miała na tyle poczucia uprzejmości, by w sytuacji takiej jak ta przełamać swoje opory i spróbować nawiązać choćby nić relacji z przypadkowo spotkanym chłopakiem, który był tak uprzejmy, że zgodził się pokazać jej drogę do domu. Przynajmniej tyle mogła zrobić w podzięce za ten miły gest - być miłym towarzystwem w drodze i pozostawić po sobie dobre wspomnienie. Wyglądało jednak na to, że jej towarzysz jest równie skryty co ona sama zazwyczaj i wyciąganie z niego informacji metodą pytań i odpowiedzi było niezbyt skuteczne. trudno - nie zamierzała do niczego go zmuszać, w końcu jeśli w pewnym momencie poczuje potrzebę mówienia, sam powinien się odezwać. Doskonale rozumiała, że można nie chcieć być ciągniętym za język, szczególnie w początkowej fazie znajomości. Spotkali się ledwie jakieś pół godziny temu, toteż nie ma co liczyć na głębokie zwierzenia i opowieści o życiu. Niezobowiązująca rozmowa bardziej pasowała do raczkującej relacji.
Panna Greenwood rzecz jasna nie miała świadomości tego, że może swojego przypadkowego przewodnika nie spotkać już nigdy więcej. Jego działalność "zawodowa" szczęśliwie pozostawała tajemnicą, utrzymując dziewczynę w błogiej niewiedzy odnośnie tego, komu zdecydowała się zaufać. Może to i lepiej - miała okazję poznać Masamune nie jako Łowcę, zagrożenie dla Miasta i dla niej samej, ale jako osobę - kogoś uczynnego, dzięki komu trafi do domu o jakieś trzy godziny szybciej.
- A, historia... też lubię, ale sprawiała mi sporo problemów. W M-1 był zupełnie inny program nauczania, więc kiedy się przeprowadziłam, musiałam wszystko nadrobić od zera - przyznała. Pod tym względem najtrudniejsze było gonienie z literatury i historii własnie - dużo wiedzy i dzieł bardziej lokalnych, których nie było w kanonie amerykańskim. Nie było to jednak niewykonalne, skoro Ver udało się zdać szkołę, w dodatku z całkiem niezłymi ocenami. Da się? Da się.
- Ech, muzyki szkoda... ale gotowanie świetna rzecz. Też się trochę tym bawię - dodała, posyłając jasnowłosemu pocieszający uśmiech. Chciała w miarę nie skupiać się na tym, że nieszczęśnik stracił słuch, a raczej na tym, że świat nadal oferował całe mrowie wspaniałych możliwości. W końcu patrzenie na pozytywna stronę życia zazwyczaj wychodziło wszystkim na dobre - warto było się tego trzymać.
- Że t- a, rzeczywiście! - zawołała uradowana, dostrzegając we wskazanej drodze znajomy kawałek świata. Tamtędy przejeżdżał autobus, z którego czasem korzystała, toteż kojarzyła kilka widocznych w oddali budynków i kolorowych neonów. Dom był coraz bliżej, a oprócz tego malejąca odległość nabrała namacalnego wymiaru. Twarz zielonowłosej rozpromieniła się uśmiechem i przez moment można było odnieść wrażenie, że zaraz podskoczy ze szczęścia - nic takiego się jednak nie wydarzyło.
- Już wiem, gdzie jestem i jak stąd iść. To niedaleko, poradzę sobie bez problemu - zapewniła. - Dziękuję za pomoc! Wróć też do siebie bezpiecznie, jasne? - Spojrzała na chłopaka wyczekująco, licząc na zapewnienie, że będzie na siebie uważał. Dopiero mając pewność co do tego, że jej przewodnik nie będzie się już nigdzie niepotrzebnie szwendał, zrobiła krok w kierunku pięćdziesiątej pierwszej ulicy.
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Jeszcze raz - dzięki! Trzymaj się, może się jeszcze kiedyś zobaczymy - pożegnała się entuzjastycznie, nim w końcu bez zbędnego przeciągania ruszyła w stronę przejścia dla pieszych. Młodego Łowcę zostawiała za sobą, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, kto tak naprawdę wskazał jej drogę do domu.

[zt]
                                         
Verity
Studentka
Verity
Studentka
 
 
 

GODNOŚĆ :
Daisy Verity Greenwood


Powrót do góry Go down

Pisanie 11.03.18 16:09  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Coś ich jednak łączyło. Może i zapał Masamune do historii zmalał, ale jakaś mała iskierka zainteresowania tym tematem nadal się tliła. Najwidoczniej poza aklimatyzacją w nowym środowisku jakim było M-3, Verity musiała też nadgonić z nauką, z niektórych przedmiotów ze względu na różny program nauczania. Z jej wypowiedzi wynikało, że dała radę. Najwidoczniej nauka nie przychodziła jej specjalnie trudno albo miała w sobie na tyle samozaparcia, aby samodzielnie nadrobić większość materiału. Nie powiedziała jak dobrze jej poszyły te przedmioty, w końcu zawsze mogła zdać z dwójką czy trójką, ale przeczucie chłopaka mówiło, że było stać ją na więcej.
-Gotowania nauczył...-przerwał zdając sobie sprawę z tego o czym chciał powiedzieć. Fala nieprzyjemnych wspomnień uderzyła bez ostrzeżenia-nauczyłem się zam. Rodzice pradzowali do późna, więc pomyźlałem że będzie im mio jak będą mieli ciepły posiłeg zaraz po powrocie.-ton głosu chłopaka specjalnie się nie zmienił, poza delikatną nutką smutku, którą dało się usłyszeć.
Samo wspomnienie o jego rodzicach wystarczy, aby został zaatakowany obrazami z tamtego dnia. Nawet tak prozaiczna wypowiedź wystarczyła, aby smutek oraz depresyjne myśli, które dzięki towarzystwu Verity zniknęły gdzieś na drugim planie, powróciły ze zdwojoną siłą godząc w serce chłopaka.
Kiedy na twarzy zielonowłosej pojawił się promienny uśmiech, Masamune odetchnął z ulgą samemu posyłając jej delikatny uśmiech. Udało mu się jej pomóc oraz doprowadzić całą i zdrową do domu. Cel osiągnięty... można wracać.
-Nie marz się o co mardwić.-odpowiedział stanowczo-Nie ma za co.-dodał jedynie podnosząc rękę w górę w geście pożegnania.
"Może się jeszcze kiedyś zobaczymy" słowa te przez chwilę odbijały się echem w głowie chłopaka, kiedy skąpany w cieniu przyglądał się jak postać Verity znika za zakrętem. Dla niego te słowa były lekko bolesne. Wiedział dobrze, że szansa na ponowne spotkanie w sprzyjających warunkach nie jest za wysoka, a wystarczy jedno niewłaściwe wydarzenie, aby przekreślić te miłe wspomnienia z dzisiejszego wieczoru. Wolał jednak uwierzyć, nie ważne jak nieprawdopodobne się to wydawało, że dojdzie do kolejnego spotkania i znowu będą mogli choć przez chwilę ze sobą porozmawiać. Odwrócił się na pięcie rzucając w eter ciche "żegnaj" i zniknął w ciemnościach bocznych alejek kierując swoje kroki w stronę jednego z wejść do ścieków.

[z/t]
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.03.18 17:05  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Calvin był o wiele ponad to. O wiele ponad wysoki kopiec papierów, niedbale posortowanych “chronologicznie” przez kogoś kto najwyraźniej w zupełnie inny sposób pojmował koncept czasu. Wszelakiej maści dokumenty, od małych, prostokątnych mandatów, przez cienkie, różowe czeki, formularze podatku dochodowego oznaczone w rogu groźnie wyglądającym stemplem aż po plik potwierdzeń poboru wypłaty na zwolnieniu chorobowym. Kilkadziesiąt kartek różnego rozmiaru, koloru, tekstury i stopnia istotności w całym procesie legislacyjnym otaczającym życie Calvina łączyła tylko jedna rzecz - każda z nich musiała zostać wysłana pocztą na odpowiedni adres do jutra. Cal spoglądał tępo na biurko uginające się od ciężaru papierzysk. Za czasów gdy jeszcze mógł pochwalić się życiem zawodowym, skupiało się ono w dużej mierze wokół sprawnego wypełniania formularzy i analizy wydawanych dekretów, więc konieczność poradzenia sobie z ilością pokwitowań, które powinno się mierzyć w kilogramach a nie sztukach, nie była dla niego żadną nowością. Niezależnie od tego jak bliska była mu zaistniała sytuacja, nic nie zmieniało faktu tego jak nieprzyjemna, a przede wszystkim przygnębiająco, demoralizująco i obrzydliwie nudna była perspektywa skrobania swojego nazwiska przez najbliższe kilka godzin na stosie zaległych dokumentów.
Westchnął, niechętnie odsunął od biurka metalowe, niewygodne krzesło, które okazało się być znacznie cięższe niż mogłoby się wydawać. Zajął możliwie najbardziej komfortową pozycję, zamknął oczy, policzył do pięciu i robił co może by pogodzić się ze swoim losem. Wziął kolejny głęboki wdech, czując jak tłok w jego klatce piersiowej rozszerza gumowy worek udający płuca. Halogenowa żarówka zawieszona nad jego głową żałośnie migotała, dając z siebie wszystko by tylko przeżyć i wypełnić rolę, do której została zaprojektowana. Zupełnie jak Calvin.
Wyjął z przedniej kieszeni koszuli cienki, czarny długopis kulkowy, który był świadkiem niejednej eksmisji; mechanizm sprężynowy w środku miał lata świetności już dawno za sobą, więc próba uwolnienia końcówki z atramentem zajęła kilka podejść. Wyprostował się, oparł twarz na lewej dłoni i zabrał nieskoro do pracy. Zapowiadał się długi wieczór.


Dreptał z głową skierowaną w dół, pochylony do przodu naprzeciw bezlitosnym podmuchom lodowatego wiatru. Zacisnął przetrzymywane w kieszeniach płaszcza dłonie i zaklął pod nosem. Szedł przed siebie, nie odrywając wzroku od ziemi, rozmyślając jednocześnie nad tym jak bardzo chciałby poślizgnąć się na oszronionym chodniku i złamać sobie kark.
Ostatnie cztery godziny spędzone w biurze pocztowym skutecznie pozbyły się jego resztek chęci do życia - mrugająca świetlówka, zatęchłe powietrze, popsuty długopis i monotonia zadania doprowadziły Calvina do stanu skrajnej rozpaczy, która szybko po wysłaniu wszystkich nieuważnie zaklejonych kopert, zamieniła się w gniew graniczący z wściekłością. Nie trudno jest więc zrozumieć dlaczego zamiast udać się od razu do domu, skręcił na kilku przecznicach w złą stronę i trafił do podejrzanego, otwartego 24/7 baru, gdzie zalał wewnętrzne obwody butelką whisky i wypalił paczkę papierosów. On, dobrze wyedukowany prawoznawca, niegdyś ważny funkcjonariusz publiczny, Calvin S. sam we własnej osobie, był teraz zmuszony do ślęczenia nad stertą makulatury, którą zazwyczaj zajmował się dla niego księgowy albo sekretarz. Tak nie może być.
Zaciągnął się papierosem, już słysząc w tyle głowy narzekanie lekarza, który po raz kolejny wypomina mu, że wprawdzie rak płuc nie stanowi zagrożenia, kiedy nie ma się płuc, ale wymiana części układu oddechowego to droga, niebezpieczna i długotrwała procedura.
Do tej pory obserwujący bacznie własne paznokcie Calvin rozejrzał się po klubie. Wokół wisiały pstrokate światła, stały szeregi czarnych stolików o ostrych kantach i kontrastujące z nimi kolorowe butelki o opływowym kształcie wypełnione drogim szampanem. W lokalu przebywało sporo ludzi, w większości młodszych od Schultza, bawiących się też znacznie lepiej od niego - rozkoszne pary całujące się w zaciemnionych kątach, głośne grupki studentów, ledwo przytomna młodzież, wyraźnie naćpani delikwenci. Muzyka dudniła głośno, przerywana jedynie podczas zmiany płyty przez siedzącego za konsolą DJ’a, kiedy to dało się usłyszeć brzdęk rozbitych niechcący butelek, gromki śmiech co bardziej wstawionych klientów czy okrzyki i komentarze z dobiegające loży VIPów. Calvin siedział na stoliku barowym, opierając jedną rękę o ladę i trzymając w połowie wypalonego, miętowego chesterfielda w drugiej. Nie czuł się pijany, ale było z nim odrobinkę lepiej - w końcu udało mu się wywiązać dziś z jakiegoś obowiązku. Jedną kolejkę później, po grzecznej wymianie słów z barmanem i zapłaceniu kartą kredytową, spełzł z siedzenia, zapiął dwa guziki płaszcza, przepuścił przed sobą młodą panią w czerwonej sukience, która zdawała się ledwo chodzić o własnych siłach a następnie sam wyszedł na zewnątrz. Zerknął na zegarek, który straszył późną godziną. Martwa cisza panująca w ciemnej alejce była zupełnym przeciwieństwem żywego, głośnego klubu nocnego. Bez cierpliwości i dłuższego namysłu, objął kierunek “mieszkanie” i zanurzył w głąb ponurej, wąskiej uliczki.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.03.18 18:57  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Albert nie miał dziś dobrego humoru. Cały dzień spędził chodząc od dostawcy do dostawcy i ku jemu zawiedzeniu, nikt nie był mu w stanie zaoferować wypatrzonego stymulantu. Nawet ta trzecia kreska koki, którą wziął jakieś 15 minut temu nie przywróciła mu chęci do życia, wręcz przeciwnie. Czuł taką dziwną, bardzo obcą dla niego pustkę - tylko on, jego myśli i nieprzyjemne uczucie pulsowania ogarniające całe jego ciało. Chłopak nie lubił przebywać w takiej samotności, bo gdy tylko miał chwilę tylko z sobą i dla siebie, goniące myśli wymykały się spod jego kontroli. Uciekały gdzieś w nieprzyjazne, ciemne zakamarki jego świadomości, od których odwiedzania bronił się jak tylko mógł. Westchnął głęboko gdy poczuł gorzką substancję spływającą po ścianie jego gardła. Na co mu to wszystko, na co mu takie puste, pozbawione prawdziwych relacji życie, na co mu funkcjonowanie w tak zepsutym, gnijącym od środka społeczeństwie, na- nie. Nie pozwoli na to, by ten dzień był od niego silniejszy. Nie ugnie się pod wpływami nadchodzącego smutku. Nie ugrzęźnie po kolana w depresji, nie będzie użalać się nad własnym losem. Jest wysoko ponad takimi uczuciami. Wie dokładnie, co jest mu potrzebne.

Bary były świetnym miejscem na znalezienie dogodnej ofiary. Pełne upitych ludzi, którzy przychodzą by zatopić swoje smutki w kieliszkach po brzegi wypełnionych procentami. Takiego kogoś właśnie potrzebował.
Rozejrzał się po lokalu. Jego oczy zatrzymały się na wyraźnie zdenerwowanym mężczyźnie około trzydziestki. Wykłócał się on z barmanką, ale siedział za daleko, by blondyn był w stanie usłyszeć temat ich dyskusji.
Nie. Zbyt silny. Chcesz się pobić, nie skończyć w kostnicy.

Oczy wędrowały w poszukiwaniu lepszego celu. Kogoś idealnego do jego niecnych zamiarów. Kogoś nie za słabego, ale i nie potężnego. Kogoś poirytowanego, ale nie ślepo wściekłego. No i mężczyzna. Nie da się pobić kobiecie. Po cóż mu taka osoba? By zaspokoić swoje żądze. Każdy kto zna już od jakiegoś czasu Alberta wie o jego małym zboczeniu. O jego dziwnej miłości do bólu, do bijatyk, których nie jest w stanie wygrać. Do złamanego nosa i siniaków na całym ciele. Do cierpienia. Tego właśnie dziś potrzebował. Stać się marionetką dla czyjeś agresji, płótnem, na którym maluje się ludzka złość. Nienawiść.

W końcu jego wzrok natrafił na idealnego kandydata. Spełniał wszystkie wymagania! Jakże się Albert ucieszył, gdy nieznajomy wstał od stolika i zaczął kierować się w stronę wyjścia. Perfekcyjnie. Tu jest zbyt dużo tłoku.
Wstał powoli ze swojego miejsca, po czym wciąż trzymając swój wzrok na Calvinie, powoli opuścił bar. Śledził go tak przez krótką chwilę, czekając na perfekcyjną okazję. Musiał znaleźć miejsce, gdzie nikt nie byłby im w stanie przeszkodzić. Nikt nie byłby w stanie mu przeszkodzić. Kiedy brunet skręcił w jedną z bocznych, ciasnych uliczek miejskiego labiryntu Al uznał, że lepszej okazji nie będzie. Trzeba działać teraz.
- Ej Ty. - krzyknął, by zwrócić na siebie uwagę nieznajomego.
- Twój ryj wygląda jak ściernisko.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 21.03.18 1:31  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Odległość pomiędzy ścianą jednego a drugiego bogato zdobionego grafitti budynku otaczającego wąską uliczkę liczyła sobie rozpiętość może trzech, może czterech metrów - zdumiewające więc było, jak wiele śmieci i odpadów mieściło się w tak ciasnym przesmyku. Sterty jaskrawych, potłuczonych buteleczek z pobliskiego klubu, cuchnące, styropianowe opakowania wypełnione zepsutą żywnością, dziesiątki niedopałków po papierosach, sterty zeszłotygodniowych gazet i osobnik, który właśnie odezwał się do Calvina.
Po ciężkim, mozolnym dniu, który opornie zbliżał się ku końcowi tylko tego brakowało, jakiegoś zaczepnego chłoptasia z nizin społecznych. Schultz zastygł w miejscu na kilka sekund, kierując wyłupiaste oczęta w głąb czarnej czeluści przed nim. Nie miał ochoty się odwracać, nie miał nawet ochoty się zatrzymywać, ale na to już za późno. W jego obwodach zaiskrzyło, przepływ syntetycznej krwi zwiększył się, z klatki piersiowej dobiegał cichy syk i delikatne bulgotanie; zupełnie jakby maszyneria zareagowała szybciej od samego Calvina w przygotowaniu na to co zrobi. Wbił piętę buta w lodową pokrywę na brudnym chodniku i powoli, lecz stanowczo, odwrócił się w stronę szkodnika. Nie wyjmując zaciśniętych pięści z kieszeni powoli zaczął zbliżać się do nieznajomego, z każdym krokiem widząc jego młodocianą buzię coraz to lepiej. Jasne włosy, prosty nos, podkrążone, przeszywające, fioletowo-niebieskie ślepia o szerokich źrenicach. Całkiem wysoki, przeciętnej wagi i jeżeli miał na myśli to co powiedział to ponadprzeciętnie nieostrożny.
Na twarzy Cala malował się wyraz zaskoczenia i niedowierzenia, z ustami lekko rozdziawionymi w zdumionym grymasie. Zbliżył się niekomfortowo blisko do rozmówcy, nerwowo poprawił grzywkę i oblizał usta z zamiarem udzielenia odpowiedzi na jego zaczepki. Jedyne odgłosy otaczające wpatrujących się w siebie mężczyzn to cichutko pogwizdujący wiatr, porywający okazjonalnie ze sobą foliowe siatki i subtelny pisk wirnika w tchawicy Calvina. Spowite mrokiem oblicze wyczerpanego życiem urzędnika kontrastowało z lepiej naświetloną, trochę mniej zmarnowaną twarzyczką młodzieńczego awanturnika. W przeciwieństwie do Alberta faktycznie bardziej przypominał pole tuż po zbiorze żniw. Wyjął z kieszeni dłoń, wciągnął powietrze i przełknął ślinę.
- Nie jestem pewien czy wiesz do kogo mówisz. - powiedział wyraźnie zdenerwowanym głosem, zupełnie jakby wciąż pełnił jakiś ważny urząd. Stał blisko, odrobinę za blisko, jak najbardziej w zasięgu potencjalnego uderzenia, jeżeli okazałoby się, że dojdzie do rękoczynu. Szok powoli przekształcał się w złość - nie dzisiaj. Nie po godzinach katorżniczej pracy, nie po dwóch zużytych wkładach do starego długopisu, nie po sprawdzeniu dwukrotnie czy wszystkie dane zgadzają się z wymaganiami formularza, nie po kilku kieliszkach. Nie. Nie pozwoli sobie byle komu wyprowadzić się z równowagi. Zacisnął zęby, które z niemałym wysiłkiem pokazał w fałszywym półuśmiechu. Zamrugał i podrapał po nosie, próbując zachować pozory spokoju.
- Znamy się? - wykrztusił z siebie nieprzyjemnym, niskim, żwirowatym tonem. Konflikty z marginesem społecznym, a przynajmniej z ludźmi, którzy się w ten sposób zachowują nie były mu wcale obce, niejednokrotnie zmuszony był do konfrontacji z rozwścieczonymi dłużnikami, ale zazwyczaj w eskorcie S.SPECu i po odpowiednim przygotowaniu do sytuacji. Jako dobry obywatel, powinien zignorować obelgę i brnąć przed siebie. Jako dobry obywatel, powinien złapać Alberta za kołnierz i zaprowadzić na najbliższy komisariat by sprawdzili obecność substancji psychoaktywnych we krwi. Jako dobry obywatel powinien zajmować się robotą papierkową na czas, nie szwędać się po klubach w południowym rewirze miasta, dalej pracować i nie czuć przytłaczającej chęci połamania studentowi żeber. Zwiększone ciśnienie panujące w plastikowych i metalowych rurkach wypełniających jego ciało oraz każdy, delikatny impuls w elektrycznych nerwach nakazywał mu przenieść ciężar ciała na wystawioną nieznacznie do tyłu lewą nogę i przygotować się na atak.
Nie czas na bycie dobrym obywatelem.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.03.18 1:24  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Albert zaśmiał się do siebie pod nosem na tyle wyraźnie, by Calvin mógł to dobrze usłyszeć. Szczerze nie wierzył, że tak głupawa prowokacja zadziała - a jednak! I to z jakim efektem! Rybka połknęła haczyk. Najtrudniejsze już za nim, ba - najnudniejsze już za nim, teraz czas na odrobinę rozrywki. Jego prawa ręka zaczęła lekko drżeć, ale Al powstrzymywał się przed zaciśnięciem jej w pięść. To z tej ekscytacji! Nie mógł już się doczekać tego, co przed nim! Pozwolił jej więc wisieć swobodnie, pokazując jego entuzjazm.

Chłopak wziął głęboki wdech, przymykając na krótki moment oczy, jakby ostentacyjnie pokazując, jak bardzo zrelaksowany jest. Zero w nim złości. Próżno szukać u niego wszystkich tych negatywnych uczuć, które przeszywają teraz nieznajomego mężczyznę. Często lubi sobie mówić, że to dlatego, że on jest wysoko ponad zwykłymi emocjami i nie są w stanie dosięgnąć go swymi sidłami. Coś tak prymitywnego jak gniew nie jest w stanie kierować jego zachowaniem. Jest wyżej niż to wszystko. Jest wyżej niż inni ludzie. Jest wyżej niż osobnik, który stoi naprzeciw niego. Nawet gdyby był na ziemi, zmieszany z błotem, jest wyżej od niego. I zawsze będzie.

- Wiem do kogo mówię - odrzekł nonszalancko, przybliżając się jeszcze bliżej i spoglądając mu prosto w oczy. Dopiero teraz zauważył nieprawidłowości w źrenicy Calvina. Ciekawe. Nie wyglądało to zbyt przyjemnie, na tyle, by blondyn dostał nagłej chęci dobicia konającego oka. W sumie to jeżeli nadarzy się do tego okazja to tak zrobi. W końcu wyświadczy mu przysługę, będzie mógł wstawić sobie sztuczne i wyglądać mniej jak porażka.
W jego kręgu każda imperfekcja była niedopuszczalna. Jakiekolwiek błędy w aparycji skutkowały pogorszeniem się statusu społecznego, którego odkupić można było tylko za pomocą pieniędzy. Wpływów. Przydatności dla innych członków elity.
Była to hierarchia niemal drapieżnicza - na samej górze byli Ci bogaci i piękni, potem brzydcy lecz majętni, a dalej było już same pospólstwo. Nie warte uwagi, istniejące tylko dla przedłużenia gatunku pospólstwo.

Byli w tak niewielkiej odległości, że Albert mógł czuć jego oddech na swojej twarzy. Dłonie jak do tej pory swobodnie zwisające po jego bokach zwinęły się w pięści, a w jego spojrzeniu pojawiła się iskra ekscytacji. Szybciej szybciej.
- do zwykłego śmiecia - dodał z wyraźną pogardą w głosie, spluwając mu na twarz. Nie dając mu czasu na reakcje jego zaciśnięta prawa dłoń zaczęła zbliżać się do jego twarzy z ponadprzeciętną prędkością. Miał wprawdzie lewą, mechaniczną kończynę do dyspozycji - ale w tej walce nie chodziło o wygraną. Nie chodziło o szybkie poradzenie sobie z przeciwnikiem. Chodzi o ból. Jedynym powodem jego zaczepki jest ból. To jest to. Lepsze niż jego wytrawne, karnawałowe bale. Lepsze niż najsilniejsze dragi. To jego ulubione uzależnienie. To jest czym jego dysfunkcjonalny umysł nazywa szczęściem. Niemalże mógł poczuć adrenalinę ogarniającą jego ciało, potęgującą efekt substancji płynących w jego krwiobiegu. Był nimi na tyle nafaszerowany, że efekt utrzyma się jeszcze przynajmniej z godzinę. Czuł więc każdym zmysłem, każdą cząstką swego ciała silną wolę zarówno sprawiania cierpienia, jak i odczuwania go. Szczególnie odczuwania go.

Napawał się brzydotą otaczającego ich miejsca. Jest tu tak paskudnie. Tak odludnie. Tak wspaniale! Nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na swojej twarzy gdy poczuł swą rękę zderzającą się z twarzą Calvina. Ojć. Będzie bolało. Miejmy nadzieję, że rozwścieczy go to tylko bardziej. Pfff, po co nadzieja. Albert był pewien, że czarnowłosy będzie rozjuszony. Znał ten typ. Jego słowa były jak płachta na byka. Niebywale skuteczne.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.03.18 17:31  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Na przestrzeni zaledwie kilku sekund, otaczająca dwóch mężczyzn pełna napięcia cisza została przerwana, najpierw pyskatą odpowiedzią Alberta, a później gruchotem złamanego nosa i trzaskiem szadzi gniecionej pod podeszwami butów Calvina, który po zaskakująco silnym uderzeniu usiłował odzyskać równowagę. Po kilku niezdarnych krokach wstecz, otarł twarz dłońmi - pomiędzy palcami kleiła się bąbelkowata mieszanka szkarłatnej krwi sączącej się z nozdrzy Calvina i gęstej śliny agresora. Przez moment nie był w stanie oderwać wzroku od paskudnej, czerwonej cieczy, która zdobiła jego ręce, mogąc sobie jedynie wyobrazić, w jak przykrym stanie była teraz jego twarz. Czuł na górnej wardze smak krwi, nieprawdziwej, sztucznej, “krwi”, która pachniała jak cyna i plastik, co można było zawdzięczać materiałom, z którym wykonane były jego równie autentyczne żyły. Wyłupiaste, przekrwione, poszkodowane oko, a teraz do tego roztrzaskany nos? Czas najwyższy chyba odciąć sobie głowę i zastąpić ją w pełni zmechanizowaną wersją, wraz z zaprogramowanym na samoakceptację głównym procesorem.
Wytarł niedbale dłonie o płaszcz, pozostawiając na nim ciemnoczerwone smugi. Dotknął delikatnie nasady nosa, która pulsowała intensywnym, tępym bólem - był w stanie wyczuć wyraźne odkształcenie w miejscu, gdzie wylądowała pięść Hamiltona. Ała. Konflikt przerodził się z przyziemnych, głupawych obelg w rękoczyn, w dodatku całkiem poważny: artykuł 158 kodeksu karnego uchwalonego w roku 3001 - kto dopuszcza się niesprowokowanego ataku z zamiarem pozbawienia poszkodowanego zdolności wzroku, słuchu, mowy czy wywołaniu jakiegokolwiek rodzaju kalectwa, choroby zarówno fizycznej jak i umysłowej, zniekształcenia ciała czy innego rozstroju zdrowia…
Nie, nie teraz. Przyzwyczajenie, rozumiem, ale nie teraz.
Jeszcze. Na rozbijanie się po sądach jeszcze przyjdzie czas i będzie to czas niemalże równie przyjemny jak wybicie niebawem nieprzyjacielowi kilku zębów. To mało optymalna chwila na snucie planów oskarżenia chłopca, ale ciężko było mu się oprzeć słodkiej wizji strażników znęcających się nad Albercikiem w jakiejś ciemnej, wilgotnej, osadzonej głęboko pod ziemią, więziennej celi. Znajdzie się jakaś luka, może dwie, które pozwolą Calvina zaklasyfikować jako pracownika administracji miasta nawet pomimo zwolnienia, co na papierze czyni z napastnika spiskowca, który działał na szkodę rządu - to właśnie oni wśród wartowników zakładów penitencjarnych cieszą się największą, powiedzmy, popularnością.

Ciężko by jednak doprowadzić blondyna do ruiny prokuraturą, jeżeli ten wymierzy Schultzowi równie celny i zamaszysty cios, który w najlepszym przypadku pozostawi go nieprzytomnym, a w najgorszym wbije kość nosową prosto w mięciutki, wrażliwy mózg i doprowadzi do szybkiego, lecz bolesnego zgonu na miejscu.
Calvin nie potrafił się bić, to nie ulegało wątpliwości. Jego refleks pozostawiał wiele do życzenia, nie był zbyt zwinny, brakowało mu opanowania i powściągliwości, co sprawniejszy wojownik nie miałby najmniejszego problemu ze skontrowaniem czy uniknięciem jego powolnych, niezdarnych ataków. Posiadał jednak jeden atut, który pozwalał mu na zajęcie dominującej pozycji w starciu - kilkanaście kilogramów maszynerii, rozciągającej się od szyi w dół aż po same końcówki kończyn. Nie oceniał swoich szans na wygraną zbyt wysoko, ale biorąc pod uwagę kilka czynników takich jak wzrost, trzeźwość czy zapał do walki nie oceniał też ich nisko. Po raz kolejny zacisnął pięści, czując na nich zaschniętą krew. Nie spuszczał ani na moment wzroku z Alberta, uginając nieznacznie kolana i łokcie, w pozycji pełnej gotowości bojowej, ustawiony na bezpieczną odległość półtorej metra. Organiczne ścięgna pracowały w pełnej harmonii z ich drucianymi odpowiednikami, każde z nich napięte i przygotowane do gwałtownej kontrofensywy. Calvin ruszył naprzód, pochylony w stronę oponenta, odrywając w momencie skoku nogi od podłoża; wyciągnął przed siebie ręce licząc, że uda mu się złapać i powalić przeciwnika. Miał szczerą nadzieję na to, że dobre sto kilogramów mięsa, metalu, plastiku i czystej agresji szybujące w stronę Alberta zmyje z jego twarzy ten bezczelny, zadowolony z siebie uśmiech.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 26.03.18 23:16  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Albert nie był w stanie powstrzymać szyderczego chichotu gdy zobaczył dzieło stworzone przez jego rękę. Jego niebiesko fioletowe oczy zaświeciły się iskrą czystej radości - chłopak bawił się wspaniale. Może i nawet za bardzo, bo niemalże zapomniał co było jego celem.  Łatwo się było rozproszyć mając tak zabawnego towarzysza! Rybka połknęła haczyk.

Jakiż to piękny widok mieć przed sobą oplutą, zakrwawioną twarz! Wyżej nad tym mogła być jedynie opluta, zakrwawiona i zmieszana z błotem twarz - a po co godzić się na kompromisy! Skoro już pewien jest udanej zabawy czemu by nie podnieść stawki? Skoro społecznie zawsze będzie wyżej niego, to czemu by mu tego dobitnie nie pokazać? Skoro może, to czemu ma tego nie zrobić?

- Nie martw się, z twoją twarzą nie może być już gorzej - powiedział przesadnie współczującym i intencjonalnie irytującym tonem, jakby starając się sprowokować go do ataku. W końcu co to by była za bójka, gdyby napastnik przestraszył się i uciekł! Doprawdy, zero satysfakcji z takiego spotkania.
Widząc wybijającego się w jego stronę Calvina miał krótki ułamek czasu by pomyśleć nad swym ruchem. Tylko przez chwilę przeszło mu przez głowę jak łatwo byłoby wbić w niego nóż który trzymał w kieszeni swoich spodni. Jeden gładki ruch. Wyjąć, wycelować. Siła ataku szatyna dokonałaby resztę roboty. Sam był jednak nieco zbyt podekscytowany wizją z pewnością nadchodzącego bólu, by tak szybko zakończyć ich potyczki. Nie ruszył się więc z miejsca, pozwalając chłopakowi przewrócić go na plecy.

W tym momencie wiedział, zjebał sprawę. Ciało Calvina przygwoździło go do ziemi z mocą przekraczającą jego najśmielsze ekspektacje. Nie jest możliwe, żeby przy takiej posturze ukrywał pod sobą imponujące muskuły, przecież musiałyby chyba być ze stali! Stali. Źrenice Alberta zwężyły się, w jego oczach można wyczytać było odrobinę paniki. Wszystko nabrało sensu. Nietypowy zapach krwi, który wypełnił otoczenie po ataku blondyna, ten dziwny dźwięk, którego źródła nie do końca był pewien... - On nie był człowiekiem. Nie był też androidem, to pewne - widział jak żywą złością żarzyło się jego spojrzenie. Nie pozostawało nic innego niż biomech. Jeden z tak nielicznych w tym mieście! Al zganił się w myślach za nie przestudiowanie ich tak jak powinien. Myślał, że przebadał już każdego pół-zmechanizowanego w tym mieście, ale jego twarzy nie pamiętał. Jak na kogoś, kto szczyci się swoją spostrzegawczością wykonał zaiście koszmarną robotę. I teraz czas by zapłacił.

Szybko zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie wyjść z tego bez poważniejszego uszczerbku na zdrowiu podjął się próby uwolnienia z morderczego uścisku Calvina. Począł szarpać się i wiercić, machając nieco maniakalnie rękami, uderzając wszystko w co popadnie - byleby trafić. Gdy udało znaleźć mu się nad byłym urzędzikiem poczuł się nieco pewniej, nawet na tyle, by denerwujący, pewny siebie uśmieszek wrócił na jego usta.
Przecież nie jest tak źle, dam radę. Nie robię tego pierwszy raz.
- Nic...Niewarty...śmieć - mówił pauzując przy każdym uderzeniu, czując rozkoszny miks adrenaliny i narkotyków napędzających jego ciałem. Plan się trochę zmienił. Bezpieczniej będzie po prostu znokautować przeciwnika i uciec niż spełniać się w swoich zboczeniach i skończyć martwym. Może mentalnie i wytrzymałyby wiele - ale fizycznie jego ciało jest odporne tak, jak każde.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 29.03.18 1:10  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Pomimo tego, że jego oponent został na chwilę przygwożdżony do ziemi i przygnieciony ponad stoma kilogramami stali, nie przestawał ani na chwilę szarpać się, miotać i za wszelką cenę próbować uwolnić. Determinacja i wola Alberta do przeżycia była niewątpliwie większa, niż w przypadku Calvina - musiał więc wykorzystać jak tylko może swoją chwilową przewagę. Przyszpilony student, nawet pomimo znajdowania się w tym konkretnym momencie w mało korzystnej pozycji nie dawał łatwo za wygraną i w miarę skutecznie bronił się przed każdym zadanym mu ciosem; Cal nie był przyzwyczajony do bójek, więc polegał w konflikcie tylko na swojej sile, kondycji i na metalowych, wzmocnionych częściach układu kostnego. Starał się celować w twarz, której Hamilton oczywiście próbował za wszelką cenę bronić. Niezdarnie, lecz całkiem celnie udało mu się odwdzięczyć wrogowi za złamany nos tym samym - lewa pięść Calvina trafiła leżącego pod nim młodzieńca w twarz roztrzaskując mu niegdyś prosty, ładnie wyprofilowany nosek. Chciał powtórzyć udany cios, co spotkało się ze strony Alberta z dość zgrabnym i zaskakująco szybkim kontratakiem. Przy przekładaniu ciężaru całego ciała na drugą rękę, którą chciał uszkodzić buzię chłopaka jeszcze bardziej, był przez dobre pół sekundy otwarty na potencjalne trafienie, które udało się wykorzystać agresorowi. Al zapewne celował w szczękę, ale jego zwinięta dłoń, którą dziko wymachiwał, ugodziła biomecha nieco poniżej brody w gardło. Zachłysnął się powietrzem, złapał za szyję i pełen paniki ze względu na utracony chwilowo dech upadł na plecy, co szybko wykorzystał nieznajomy. Słyszał wewnątrz siebie głośny warkot wirnika, który zalegał w jego tchawicy - zazwyczaj asystujący w oddychaniu, teraz uszkodzony, odkształcony i ledwo funkcjonalny po uderzeniu Alberta. Stukot rotora przy przełyku był niepokojący i utrudniał respirację, ale urzędnik pozostał przytomny.
Przenikliwy pisk dzwonił w jego uszach coraz to głośniej z każdym uderzeniem. Dostał znów nos, całe szczęście trochę wyżej, w zdrowsze oko, w wargę, w mostek i w miejsce, w którym metalowe pręty zastępowały jego żebra. Nie zdejmował dłoni z gardła, zza którego można było usłyszeć wyraźne chrobotanie uszkodzonych komponentów. Wydawało mu się, że to może być już koniec - jeśli nie uda mu się szybko powstrzymać napastnika, najprawdopodobniej się udusi. Płytkie wdechy, rozklekotane części zastępujące krtań i układ oddechowy zaprogramowany na działanie na najwyższych obrotach w razie sytuacji zagrażającej życiu to śmiertelne połączenie, które w najlepszym przypadku sparaliżuje kompletnie Calvina po zakończonej konfrontacji. Ból rozchodził się po całym jego ciele, nie dyskryminując wobec syntetycznej tkanki, która również była unerwiona.


Artykuł 148, paragraf drugi i trzeci Kodeksu Karnego M3. Pozbawienie wolności od lat 25. Nie wróć, artykuł 151, paragraf szósty, za próbę morderstwa funkcjonariusza reprezentującego władzę M3, to trochę więcej. 50 lat? Ciężko jest się skupić na jednym z tysiąca podpunktów w zbiorze przepisów, kiedy trzeba świadomie wkładać sporo wysiłku w oddychanie i ignorować śmierć na horyzoncie. Śmierć. Trochę przerażające, ale trochę uspokajające - przynajmniej po śmierci nie będzie już ani androidem, ani człowiekiem, ani biomechem, tylko statystyką w kartotece miasta i dowodem, który wyśle Alberta do więzienia. Przegrać w bójce pod klubem i umrzeć to trochę jak bohatersko umrzeć w obronie władz M3, prawda? Calvinowi powoli odechciewało się pozostawać przytomnym. Świat, który widział wokół siebie spowijała gęsta mgła, ledwo słyszał własny kaszel i nędzne próby złapania oddechu. Widział tylko ogólny zarys twarzy Alberta, który nie przestawał okładać go pięściami.

50 lat. To było na pewno 50 lat. On wyglądał na młodziutkiego, nie ulega wątpliwości, że jeżeli dostanie 50 lat, to ujrzy światło dzienne. A co jeśli jest bogaty? Co jeśli ma wpływy, dobrego prawnika, wtyki w sądzie, szanowaną rodzinę? Wyglądał znajomo, chociaż nieznacznie. Jakby prześlizgnął się Calvinowi na moment przed oczyma, kiedyś, na jakimś przyjęciu wystawionym przez bogatego inżyniera. Jeśli chłopaczyna pochodzi z wyższych sfer, to istnieje realna szansa na to, że po tym co zrobił nie zdechnie w ciemnej, brudnej celi.
To zmienia postać rzeczy.
To nie czas by skonać na oblodzonym chodniku w wąskiej, niechlujnej alejce.
Cal otworzył szeroko wyłupiaste oczyska i chwycił się kurczowo przedramienia Alberta, który przymierzał się do wyprowadzenia kolejnego uderzenia. Tłok przy płucach zaczął pracować jeszcze intensywniej, przepływ krwi do kończyn zwiększył się, plastikowo-gumowe ścięgna dawały z siebie wszystko. Biurokracie, który przed chwilą odrzucił możliwość zgonu w wyniu pobicia przez byle przybłędę, udało się wbrew prawdopodobieństwu wyzwolić spod uścisku chłopaka. Przewrócił tym samym Alberta na ziemię i dając mu jak najmniej czasu na reakcję z całej siły kopnął w żebra. Próbował postawić się do pionu utrzymując nieprzyjaciela jak najbliżej gruntu, nie pozwalając by ten zdołał się podnieść. Krew z twarzy Calvina spływała na młodzieńca znajdującego się bezpośrednio pod nim. Przy każdym kopnięciu, dysfunkcjonalne, połamane komponenty wewnątrz gardła dawały o sobie znać hałaśliwym świstem. Wypełniona nienawiścią i chęcią wyrządzenia krzywdy mieszanka maszyny z człowiekiem nie miała zamiaru przestać - co najwyżej trochę się ograniczyć, kiedy się już zmęczy, albo Al straci przytomność.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.08.18 0:23  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
- Tu jesteś. - Mruknęła skrzętnie zakrywając maską gorzkiej obojętności ulgę, tak wyglądała, choć jej twarz czy głos nie musiały nic zdradzać. To jak gwizdać na kota, który nie zareaguje na odgłos tak uwielbiany przez innego słynnego czworonoga. Temu jednemu krukowi wystarczał sam widok jasnych kudłów, tak odmiennych od jego, by głośnym krakaniem i napuszeniem wystraszyć wszystkie inne ptaki w swoim zasięgu. Swojej jasnej zdobyczy chroniła przerośnięta czarna mara, spoczywając już na ręce właścicielki, jak na gałęzi.
Westchnęła zbierając się do powolnego odejścia. Pstryk. Kolejny krok, raz, dwa... Agh. Nagle syknęła, wcale nie lekko. Zmęczenie ją ogarnęło chyba tylko z przyzwyczajenia, w ostatnich dniach nie oszczędzała się za bardzo. Nieco zmroził ją ten fakt w takim miejscu i okolicznościach, to był pewnik, szła zbyt długo. - Kuso. - Byłaś pewna, że wszystko jest w normie. Wcale nie tak racjonalna jak pragnęłaby być, wcale nie tak na jaką się kreuje - taka myśl widniała w jej głowie i przygnębiała dodatkowo. Hhahaha, żartujesz. Przyjdzie co do czego i taka sama będziesz. - Kuso... - Powtórzyła pod nosem ledwie słyszalnym burknięciem. Spokojnie. Tylko moment...
W polu widzenia nie było żadnych ławek, w zasadzie prócz ścian prawie nic, obiektów czy żywej duszy. Półmrok spowijał miejsce w którym stała, więc zdoławszy z bólem dociągnąć się jeszcze w miejsce, gdzie powoli zbierające się do procesu zachodzenia słońce dawało swoją poświatę, usiadła. Po prostu padła na chodnik opierając się o ścianę. Walić już nawet kurz, choć oblepiał tutaj jakby wszystko. Czy żałowała? Nie. Czuła się co najwyżej głupio przed samą sobą, na pewno znowu by tego... Ay, wiatr bądź co bądź przeciąg powstający w tak wąskiej uliczce zawiał napędzając jasne kudły na jej twarz. Coś jak "kogo chcesz oszukiwać" - tak mógłby mówić. Ta prawda zakłuła ją w oczy, dosłownie. Nagle zawiał kolejny podmuch, tym razem od skrzydeł dużego ptaszyska i znów mogła dojrzeć dosiadające jej kolan czarne opierzenie. Może to kwestia wzroku, ale to fakt, pragnąc widzieć obiekt swojego zatracenia zrobiłaby tę głupotę choćby dziesięć razy pod rząd. A ptak o dziwo zdawał się rozumieć to uczucie o wiele lepiej, niż ona.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 19.08.18 19:51  •  Wąskie uliczki - Page 11 Empty Re: Wąskie uliczki
Czasami, nieśpiesznymi złośliwie krokami przychodził taki sądny dzień, w którym człowiek potrzebował swojego własnego kairos. Sięgnąć dna, dotknąć bosymi stopami mułu i zachłysnąć się własną bezradnością, utonąć w strachu, po czym na skraju wytrzymałości odbić się i z bezwładnym ciałem ocierających się o wodorosty wypłynąć na powierzchnię...
Marcelina już sięgnęła dna. Jej psychika prawie znów rozsypała się niczym zbite szkło, ona sama była o krok od szaleństwa. To było wiele tygodni temu, gdy dorobek jej życia prawie spłonął, a ważne osoby zginęły.
Przez nią.
Przez jej dumę.
Przez chorą chęć zemsty.
Zacisnęła pięści, patrząc pustym spojrzeniem w przestrzeń. Jej chłodny wzrok zachwycał się pięknym zachodem słońca, sylwetka tonęła w ostatnich, ciepłych promieniach. Bicie serca zwolniło, dostosowując się do rytmu chwili.
Wiedziała, że ten dzień właśnie nadszedł. Dzień na głęboką refleksję i wsłuchanie się w siebie samego. Rachunek sumienia, obiektywne spojrzenie na przeszłe wydarzenia i próba wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Plan zemsty. W tym momencie przesłała w niepamięć krzywdy wyrządzone przez s.spec - obecnie na szczycie czarnej listy pojawili się oni. Gang DOGS. Marcelina widziała oczami wyobraźni twarz ich przywódcy, wilczura, na którego wspomnienie zacisnęła mimowolnie pięści jeszcze mocniej. Jej poziom gniewu i buntu wzrosły w momencie, gdy gdzieś tam jej podświadomość wytknęła Marcelinie bez ogródek jesteście do siebie podobni. Tak, byli do siebie trochę podobni, a ich relacja ocierała się o nienawiść i... inne uczucie, którego wymordowana zwyczajnie nie potrafiła nazwać. Jedno jest pewne: było to uczucie negatywne, złe.
Jej kroki były ciche, ona sama nie próbowała wyróżnić się na tle ciemnych zaułków. Jej głębokie zamyślenie nie przerwał żaden nachalny przechodzień, skretyniały żartowniś, nachalny pies-szczekacz czy nagła inwazja obcych. Szła spokojnie, ciesząc się w duchu, że chociaż ta jedna rzecz jest w tej chwili jej dana... spokój. Cisza. Ona sama i...
Głośne kraczenie wyrwało Marcelinę ze świata swoich demonów. Stanęła, jednocześnie przywierając lekko do ściany. Odetchnęła głęboko, raz, drugi, po czym ruszyła powolnym krokiem dalej. Dostrzegła postać, na ramieniu której spoczywał czarny kruk. Zignorowała ją, wyciągając z kieszeni swoje ulubione, chude papierosy.
                                         
Marcelina
Poziom E
Marcelina
Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 11 z 21 Previous  1 ... 7 ... 10, 11, 12 ... 16 ... 21  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach