Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Eden :: Rajskie miasto


Strona 7 z 21 Previous  1 ... 6, 7, 8 ... 14 ... 21  Next

Go down


Post, w którym Nath wyczołguje się spod prysznica, sprząta dom Nathaira i wychodzi.
Coming soon.

| zt |
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Miarowy chrzęst pod podeszwami zużytych butów, nadawał wędrówce zmizerniałego blondyna swoisty klimat, którym napawał się od opuszczenia zatęchłej dziury, do której tak bardzo zdążył się przywiązać. Spędzał tam dnie i noce, często kisząc się w środku miesiąc bez przerwy, tylko po to, by z czystego uczucia powinności, obdarzyć innych tym, co robił – według swojego skromnego zdania – najlepiej. W przeciwieństwie do ludzi, którzy zwykli tam pracować, nie była to robota nosząca ze sobą ciężkie brzemię grzechu, którymi naznaczony był niemalże każdy wymordowany. Niebieskooki nie wykonywał zbyt wielu misji, a nawet jeśli został na taką posłany, w żadnym razie nie robił za wojownika czy skrytobójcę. Jego zadania miały zupełnie inny wymiar.
Był pracoholikiem – tej prawdy nie dawało się ukryć. Jednakże zamiast siedzieć godzinami przed biurkiem, wklepując kolejne cyferki w wymyślne programy komputerowe, Ourell wolał oddawać się rzeczom trochę bardziej przydatnym ludziom, a przynajmniej takim, które zaliczały się do potrzeb niemalże kluczowych. Pomoc – wszelkiego rodzaju. Mógłby przysiąc, że robi za jedną wielką matkę wszystkich członków organizacji. On nie tylko nagrzał sobie miejsce w grupie, jako Bernardyn…on sprzątał, szył, wysłuchiwał, radził, a nawet gotował, jeżeli tylko okoliczności mu na to pozwalały. Obowiązków miał co nie miara, a to znacznie odbijało się na jego wyglądzie.
Był osobą, która prezentowała się całkiem dumnie. Widok z pierwszego wrażenia nie pozwalał sądził go, jako pozbawionego woli walki chłystka, który kompletnie nie wiedział, jaki użytek robić z pięści. Zawsze chodził prosto, czujnie rozglądając się za ewentualnym niebezpieczeństwem, acz nie był to rozbiegany wzrok tchórza. Ubrania miał poniszczone, po wyraźnych przejściach. Łata szyta na łacie, nitki zwisające z lewego rękawa, podarta nogawka. Nos nie alarmuje, acz oczy zdecydowanie podpięłyby pod niego tabliczkę „niechluj”. Zmęczenie odbite na twarzy było widoczne, dopiero po znacznym przyjrzeniu. Sinofioletowe wory pod oczami, zapadnięte policzki, włosy pozostawione samym sobie. Nieszczęście w czystej postaci, a pierwiastkiem dominującym w jego pechu był fakt, że znaczna część jego półżywej facjaty została poddana próbie ognia. Obszerne oparzenie prawej strony twarzy odebrały anielski wygląd, sprowadzając go ogólną prezentacją osoby do kategorii przestępców. Tak ogólnie prezentował się Ourell.
Przetarł podkrążone błękitne oko, nie przerywając swojego rytmicznego marszu. Od dawna czuł na swoich barkach ogromny ciężar. Ostatnie tygodnie były dla niego katuszą, aż wreszcie po wycierpieniu wszystkich dni spędzonych w pokoju medycznym, Zachariel postanowił wyjść nieco do świata, by na ten jeden dzień przypomnieć sobie, jak to jest nie martwić się o życie drugiej osoby. Gdy tylko skończył przyklejać plaster na nos pacjenta, przyłożył zimny opatrunek do oparzeń po wrzątku i zaszył wszystkie dziury w żółtych chustach, uznał, że spacer dobrze mu zrobi – a przynajmniej trochę rozbudzi. Wziął ze sobą psa i wyruszył.
Mieszkał w Desperacji, toteż po Desperacji postanowił się rozejrzeć. Choć wydawało mu się, że od ostatniego spaceru z podopiecznym minęły długie lata, w rzeczywistości niewiele zmieniło się w otoczeniu. Powykręcane drzewa dalej nie miały liści, budynki ochoczo się kruszyły, a bezwartościowe śmieci otulały ziemię, niczym dziurawe dywany. Westchnął ciężko, wypuszczając z ust nagrzane powietrze, które w kontakcie z niższą temperaturą panującą na zewnątrz , szybko obrodziło się w kłębiastą parę. Co mu po takim zwiadzie, skoro łeb dalej pękał mu od bieżących problemów?
Jak na zawołanie, wraz z czarnymi myślami kwitnącymi w blondwłosym łbie, dalmatyńczyk szczeknął nisko, alarmując swojego pana o niewesołych wieściach. Z początku anioł myślał, że to ostrzeżenie przed atakiem Zdziczałego, acz szybko zorientował się, że chodziło o coś zupełnie innego. Nim błękitne oczy podniosły się znad zlodowaciałej ziemi, pies pognał panicznie przed siebie, zostawiając pana w tyle. Ourell w odróżnieniu przystanął na chwilę, ogarniając wzrokiem widok, który szybko wywołał u niego przebiegnięcie zimnego dreszczu przez linię kręgosłupa i ramiona. Zupełnie tak, jakby nagle ktoś wystawił go na zimno, pozbawiając całego odzienia. W oddali ujrzał leżące nieruchomo ciało, a jedynym elementem, który mógł bez problemu odróżnić w sylwetce człowieka, były włosy – różowe. Wszystko działo się w ciągu sekund. Ink dobiegł do poszkodowanego i zaczął trącać go nosem, co rusz szczekając, by popędził swojego właściciela lub zmotywować drobnego chłopaka do oprzytomnienia. Tymczasem Ourell przymknął oczy, mimowolnie chwytając za krzyżyk uwieszony u szyi.
Błagam, ojcze. Niech to nie będzie on. Błagam, Cię. Proszę.
Zerwał się.
Natychmiast dobiegł do poszkodowanego. Oszpecona twarz ani drgnęła, choć najgorsze przypuszczenia anioła zostały potwierdzone. W tej chwili nie mógł pozwolić sobie na emocje. Ich zatuszowanie po tylu latach życia było dla niego dziecinnie łatwe, choć ukrycie nie równało się likwidacji. Jego żołądek tańczył sambę, a głowa mimowolnie błagała Boga, by ten go wspomógł. Uklęknął przy chłopaku, badając jego ciało niczym skaner. Medyczne przyzwyczajenia wzięły górę, a łeb natychmiast naprostował swoje myślenie. Potrzebował tego, tego i tego. Musiał zrobić to, to i to. Jeżeli nie, stanie się to, to i to. Działał szybko.
- Nathair? Słyszysz mnie? – zapytał głośno, powtarzając jego imię jeszcze kilka razy, nim w końcu odsunął zaangażowanego w akcję ratunkową psa i zdjął z siebie płaszcz. Nakrył nim drobne ciało chrześniaka  i możliwie jak najdelikatniej wsunął ręce pod jego kolana i plecy, unosząc go następnie niczym księżniczkę. Starał się być ostrożny, usiłując nie uszkodzić go jeszcze bardziej. Jedyne czego był pewny to fakt, że zdecydowanie powinien zanieść go w bezpieczniejsze miejsce. Na ułamek sekundy oderwał wzrok od wciąż zamkniętych oczu różowowłosego, ogarniając zawziętym spojrzeniem otoczenie – nikogo.
Trzzzt.
Materiał koszuli rozpruł się brutalnie mniej więcej na linii łopatek mężczyzny, uwalniając wolno kilka nitek, które pofrunęły wraz z wiejącym wiatrem. Z dziur zaczęły powoli wysuwać się białe niczym śnieg pióra, mocno kontrastujące w przygnębiająco ciemnym otoczeniem. Rozpostarł skrzydła w całej okazałości, mimowolnie prezentując ich piękno i… ogrom. Były naprawdę duże – a co za tym idzie silne. Podbudowany emocjami machnął raz na próbę – de facto dawno ich nie używał – sprawiając, że porządny podmuch powietrza ugłaskał nakrapianą sierść pupila, kręcącego się obok niego.
- Za mną. – nakazał mu, oficjalnie wbijając się w powietrze, przy okazji lepiej otulając swojego nowego pacjenta płaszczem. W locie przecież będzie mu jeszcze bardziej zimno, a Ourell wziął sobie za cel jak najmniejsze zminimalizowanie tego uczucia. Wiedział, że miał z nim i tak dużo pracy. Zapalenie płuc nie byłoby dla niego błogosławieństwem.
Przeleciał nad całą Desperacją, kierując się w stronę najbliższego miejsca, które jego zdaniem zasługiwało na miano bezpiecznego – Eden. Wpadanie bez zaproszenia nie leżało w jego naturze, jednak pomimo poczucia nietaktu, postanowił postąpić wbrew sobie.
Odszukał wzorkiem dom Nathaira.
Zleciał miękko na ziemię, uprzednio odwracając łeb, by odszukać swojego pupila. Pies wiernie biegł za nim, acz jego łapy nie mogły równać się silne ogromnych skrzydeł, toteż odległość jaka ich dzieliła, była naprawdę bardzo duża. Ourell mimo to wiedział, że Ink dotrze bezpiecznie do ziemi aniołów. Ten futrzak naprawdę był zaprawiony w niewygodnych sytuacjach, więc nie było się co martwić. Poza tym, nie oszukujmy się. Są sprawy ważne i ważniejsze - Nathair był ważniejszy.
Zdematerializował skrzydła, pozostawiając po nich jedyne ślad rozdartej koszuli. Pchnął drzwi nogą, torując sobie drogę do środka chatki. Zdarzało mu się odwiedzać swojego siostrzeńca, więc mniej więcej wiedział gdzie co się znajdowało. Ułożył ostrożnie ciało poszkodowanego na kanapę i nareszcie odwinął go z płaszcza, uznając, że to był odpowiedni moment, aby lepiej przyjrzeć się jego ranom.
Starając się być jak najostrożniejszym, zaczął badać jego ciało własnym dotykiem i wyszkolonym spojrzeniem, łudząc się, że wkrótce różowowłosy odzyska przytomność.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Świadomość niczym cienka nitka została zerwana tuż po uderzeniu butem w głowę. Jego wszelakie bodźce odmówiły posłuszeństwa, przemieniając ciało chłopaka w łatwy kawałek mięsa do rozszarpania. Było mu już wszystko jedno. Smutne, ale prawdziwe, jak w jednej chwili cała jego wola walki została z zaskakującą łatwością zgaszona. Nie potrafił się już temu sprzeciwić i walczyć z ogarniającą ciemnością. A ostatnią myślą, która przemknęła przez jego umysł nim szponiaste palce Morfeusza objęły jego umysł, była, że to już jego koniec…
Jak przez czarną mgłę widział urywki przeróżnych obrazów. Podświadomie czuł, że ktoś go zabiera, jakiś cichy szept głaszcze jego słuch coś mówiąc, lecz nie zrozumiał sensu słów. Umierał, tak myślał. A potem objął go niezmierny chłód, przenikając do każdej możliwej komórki jego ciała. Znajomy zapach otulił go w pewnym momencie, dając nikłe poczucie ciepła, lecz i na to jego ciało nie zareagowało, chociaż umysł rejestrował zmiany.
Świadomość powróciła równie gwałtownie, co zniknęła. Otworzył raptownie oczy, z ciężkim i świszczącym oddechem, próbując zrozumieć co się dzieje i gdzie jest. Wzrok, z początku nie rozpoznający jego własnego domu, przesunął się z trwogą zahaczając o twarz blondyna pochylającego się nad nim. Ale nawet i jego zdawał się nie rozpoznawać. Minęło dobrych parę minut, kiedy jego umysł zaczął w końcu pojmować, że nie znajduje się w ciemnym, zamkniętym pomieszczeniu, a we własnym salonie. Nieco zamglone zmęczeniem i bólem różowe tęczówki zatrzymały się na twarzy drugiego anioła.
Z płuc chłopaka wydobył się dziwnie charczący i nieprzyjemny dla ucha dźwięk, kiedy Nathair mimochodem wydał z siebie westchnięcie pełne ulgi. W jego głowie huczało i pulsowało boleśnie, a wydarzenia zapewne sprzed niedawnych chwil w tym momencie wydawały się jedynie okropnym i trwożącym koszmarem. Jedynie ból i obrażenia przypominały nieprzyjemnie, że to wszystko było rzeczywistością.
Już nie potrafił opanować emocji, cała jego otoczka wytrzymałego osobnika, który potrafi sobie poradzić a najróżniejszych sytuacjach prysła niczym bańka mydlana. Łzy zaczęły rzewnie spływać po kiereszowanych i ubrudzonych krwią policzkach, mieszając się z nią i chlapiąc szyję oraz ubranie chłopaka. Nathair załkał głośno i wyciągnął drżącą dłoń w stronę Ourella, łapiąc go za koszulkę najmocniej ściskając, na ile drobne palce mu pozwalały.
- Wyciągnij je ze mnie… czuję jak się we mnie poruszają, błagam, wyciągnij. – powiedział łamiącym się głosem łykając swoje własne łzy. Dłoń przesunęła się po ubraniu anioła, zostawiając krwawe ślady po wyrwanych paznokciach, aż wreszcie puściły materiał. Niemal dławiąc się krwią i łzami, złapał za swoją koszulkę i zadarł ją wyżej, odsłaniając bok na którym widniała sporej wielkości rana, która wciąż się jątrzyła.
Na krótką chwilę spomiędzy rozciętej rany dało się zauważyć poruszające czółka, które ponownie zniknęły w krwi. Z gardła Nathaira wydobył się nieprzyjemny jęk, a na twarzy ponownie zawitało przerażenie. Rzucił się do siadu, jednakże ciało odmówiwszy posłuszeństwa spadło ciężko na ziemię, brudząc brunatną posoką drewniane deski.
-  Pospiesz się Ariel… Jakiś nóż, sam je wyciągnę. – jęknął chłopak próbując podnieść się do na klęczki, lecz swobodnie opadająca przez złamanie ręka skutecznie mu to uniemożliwiało. Nathairowi nie pozostało nic więcej jak jedynie zwinąć się na ziemi i zaciągać głośnymi spazmami płaczu. Mimo tego, że realne zagrożenie minęło, to wciąż się bał. Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie bał. Nawet nie potrafił opisać rozszalałych emocji, które w nim w tym momencie szalały. A widząc znajomą twarz, tak bliską jego sercu, odbezpieczyło guzik hamujący emocje i uczucia.
I chyba pierwszy raz w życiu czuł się taki bezsilny. A przecież był aniołem. Posiadał moce, i do tego nie tylko defensywne, ale też ofensywne. A mimo to nie udało mu się uciec. Mimo to, został złapany i poddany najgorszemu, co go do tej pory w życiu spotkało. Ludzie byli straszni. Z każdym dniem przebywania na terenie Desperacji utwierdzał się w tym przekonaniu, nie dziwiąc się, czemu Kreator zesłał na nich tragedię a potem zniknął, pozostawiając ich samych sobie. Po dzisiejszych wydarzeniach, był już pewien i w pełni przekonany, że sobie na to zasłużyli.
W końcu pierwsza fala emocji opadła. Pociągnął jedynie nosem, przekręcając głowę i spojrzał z dołu w niemal błagającym spojrzeniu. W tym momencie pragnął tylko jednego: Pozbyć się intruzów ze swojego ciała. Czuł, jak się w nim poruszają, jak przebierają małymi nóżkami zagłębiając się coraz bardziej w jego ciele. Jak tak dalej pójdzie, to będzie niemożliwe ich całkowite usunięcie. A wtedy wolałby umrzeć, niż żyć z nimi.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Błagania blondyna o odzyskanie przytomności przez chłopaka widocznie lepiej trafiły do łba tego-tam-na-górze, niż poprzednie modlitwy, które mimowolnie odmawiał, gdy po raz pierwszy zauważył leżące na ziemi ciało. Rożowowłosy otworzył oczy i przez kolejne, niesamowicie dłużące się minuty, zaczął wolno mielić w swojej głowie fakty, próbując rozeznać się w sytuacji. W tym czasie Ourell postanowił przerwać oględziny drobnego ciała i skupić się na załapaniu z podopiecznym kontaktu. Wydawał się cholernie roztrzęsiony i wystraszony.
Spojrzał mu prosto w oczy.
- Nathair. To ja, Zachariel. - łagodny ton głosu przerwał ciszę, kiedy to mniejszy anioł wydał z siebie niepokojący, świszczący wydech, w końcu rozpoznając w nim swojego wuja. Zmęczone oczy młodzieńca rozświetliły błyszczące łzy. Nie minęło wiele czasu, by zmasakrowana twarz chłopaka stała się cała mokra. – Nie bój się. Już Ci nic nie grozi. – szepnął  Ourell, ostrożnie chwytając drobną rękę siostrzeńca – przykładając dużą wagę do tego, aby nie dotykać samych koniuszków palców - by pomóc mu się uspokoić. Drugą dłonią starł jedną strużkę pobrudzonych krwią łez, zdając sobie sprawę, że wkrótce nowa ścieżka przypłynie na jej miejsce. Jednak to było nieważne… liczył się gest.
Wyciągnij je?
Zmarszczył nos, przez chwilę nie rozumiejąc, co Nathair miał na myśli. Odsunął się kawałek, umożliwiając poszkodowanemu swobodne podniesienie koszuli. Widok paskudnej rany nie wywołał na jego twarzy żadnych konkretnych emocji. Patrzył jedyne z czystą uwagą, a po jego skupionej minie dało się wywnioskować, że po raz kolejny układał sobie plan działania. Na ziemię sprowadził go cichy stukot, gdy drobne ciało anioła runęło na ziemię, gdy ten nie zdążył uchronić go od upadku. Wbrew ruchom młodzieńca, oszpecony skrzydlaty i tak postanowił ponownie wziąć go na ręce i położyć po raz kolejny na kanapę. Nikt nie będzie tu leżał na ziemi.
- Shh... nic nie mów. Milcz. – rozkazał typowym dla siebie łagodnym tonem. W miarę gdy Nathair mówił, Archangel zauważył niepokojący stan jego jamy ustnej. Wolał, aby póki co po prostu zamilkł i nie doprowadził do głębszego wbicia szkła w język albo - nie daj boże - połknięcia.
- Pomogę Ci. – zapewnił wyjątkowo przekonującym tonem, choć z drugiej strony chyba podobne słowa wypowiedziane z ust każdego lepszego medyka brzmiałyby prawdziwie. –  Najpierw zajmiemy się raną na boku... – w domyśle karaluchami - … pójdę po potrzebne przyrządy. Postaraj się nie ruszać. – odparł, mając w zwyczaju informować swoich pacjentów o każdej czynności, której zamierzał się podjąć. Zawsze miał wrażenie, że im bardziej uświadomieni ludzie, tym mniejsi tchórze. Ponadto takie informacje często zmniejszają ryzyko niechcianej szamotaniny. Wstał i choć klęcząc tuż przy Nathairze wydawał się oazą spokoju, jego bieg do poszczególnych pokoi wydawał się prawdziwą walką z czasem. Pozostały na kanapie anioł mógł słyszeć odgłosy bitwy, przejawiające się w dźwięku stukających z kuchni szafek i szelestu przegrzebywanych rzeczy. Nie minęły dwie minuty, a Ourell powrócił do młodzieńca z głęboką miską, nożem, chusteczkami i pęsetą. Kładąc to wszystko przy sofie, wrócił raz jeszcze do kuchni po kolejne naczynie – tym razem wypełnione wodą.
- Posłuchaj, to będzie bardzo bolało. – ostrzegł, rozrywając nożem koszulę chłopaka, ponieważ zawadzała. – Ale jesteś silny. Zaciśnij zęby i proszę, nie szamocz się, bo mogę przez przypadek zrobić Ci większą krzywdę. Wyjmę je. – zabrał się do pracy, w pierwszej kolejności lokalizując ruchome zgrubienie pod cienką skórą. Delikatnie położył dwa palce na ciele chrześniaka tak, aby karaluch znajdował się pomiędzy nimi. Jednocześnie dociskał je na tyle mocno, by choć na chwilę przerwać jego wędrówkę i zostawić go w jednym miejscu. Szybko, acz precyzyjnie wykonał nacięcie, natychmiast wyjmując stworzenie. Bez zbędnego patyczkowania się, wrzucił je do głębokiej miski. Taki sam, bądź podobny zabieg wykonał jeszcze kilka razy, nim upewnił się, ze wszyscy niechciani goście opuścili organizm chłopca. Ourell co jakiś czas pokrzepiał Nathaira bądź alarmował go przed kolejnym głębszym nacięciem. Brzmiało to na pewno głupio, jednak chciał, aby młody po prostu słyszał jego głos i wiedział co się dzieje. Następnie zaczął dociskać namoczone w wodzie chusteczki do mniejszych nacięć, próbując zatamować ich krwawienie i przeczyścić z nadmiaru czerwonej cieczy.
- Przeczyszczę i zaszyję Ci te rany. Poczekaj chwilę. – odparł, wstając i czym prędzej zabierając się za penetrowanie szafek chłopaka. Nie lubił grzebać w rzeczach innych, jednak bardzo zależało mu, aby odnaleźć środek do dezynfekcji, igłę oraz nitkę… żałował, że nie był w swoim pokoju medycznym. Tak doskonale wiedział gdzie co się znajdowało. Zaoszczędziłby sobie tych cennych kilku chwil.
Wrócił do Nathaira, uprzednio przesuwając miskę z karaluchami nogą, by odsunąć ją z pola widzenia pacjenta. Niech już ich chociaż nie widzi…
Nawlekł igłę na nitkę i po uprzedniej – dosyć żałosnej, ale zawsze jakiejś – dezynfekcji sprzętu zaczął pośpiesznie, acz nader delikatnie i precyzyjnie zszywać powstałe rany. Na jego czole zaczęły pojawiać się pierwsze kropelki potu. Był stuprocentowo skupiony na swoim zdaniu, a mimo to, co jakiś czas i tak odzywał się do młodzieńca, byleby tylko dać mu jakieś poczucie bezpieczeństwa.
- Za chwilę skończę, obiecuję.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Rozsądek podpowiadał, że jest już bezpieczny i nic mu nie groziło. Wszakże znajdował się w Edenie, w swoim domu i w towarzystwie wiekowego anioła, aczkolwiek rozszalałe emocje cicho podszeptywały, że w każdej chwili w salonie mogą znaleźć się niepożądane osoby, które wyciągną swe szponiaste dłonie w jego stronę i na powrót wciągną w ciemną klatkę, by zakończyć to, co rozpoczęły. Wzdrygnął się na samą myśl, że mógłby znowu tam trafić, a żołądek wykonał fikołka skutecznie podnosząc zawartość do gardła chłopaka. Na całe szczęście udało mu się powstrzymać i nie zwymiotować na Ourella.
Na zapłakanej twarzy pojawił się delikatny cień ulgi, kiedy usłyszał spokojne, zapewniające słowa anioła, że mu pomoże. Że wyciągnie je z niego. Poruszył delikatnie wargami, jednakże zamiast słów, wypowiedział jedynie ciszę, przypominając nieco rybę wyciągniętą z wody. Mimo to, Zachariel bez problemu mógł odczytać to, co chciał powiedzieć Nathair.  Dziękował mu. Za to, że tutaj był i chciał mu pomóc. Na moment przymknął oczy, lecz bardzo szybko je otworzył, kiedy usłyszał jak anioł podnosi się z ziemi. Zakrwawiona dłoń gwałtownie wystrzeliła w jego stronę, chcąc pochwycić Ourella za ubranie, jednakże ten był już poza jego zasięgiem i opuszki palców jedynie musnęły materiał.
- Nie zostawiaj mnie-! – wydobył z siebie zachrypniętym głosem, lecz sylwetka blondyna zdążyła już zniknąć za drzwiami. Usta chłopaka zadrżały, a dłoń opadła swobodnie, zwisając z kanapy.
- Nie zostawiaj… – powtórzył ciszej uparcie wpatrując się w miejsce, gdzie parę chwil temu po raz ostatni widział ojca chrzestnego. Słyszał go, jak krząta się po jego domu, jak poszukuje, trzaska się.. ale dla w głowie Nathaira wciąż pojawiała się obawa, że to wszystko to jedynie halucynacja, wytwór jego głowy, podświadomość, która w najokrutniejszy z możliwych sposób podsuwała mu do głowy te obrazy, które chciał, żeby się spełniły. I wystarczyło byt długie mruknięcie, by zarówno pokój chłopaka jak i sam Ourell rozpłynęli się w powietrzu.
Minęły jedynie dwie minuty od momentu, kiedy Zachariel zniknął i wrócił, ale dla Nathaira ciągnęło się to w niemal nieubłagalną nieskończoność. Pociągnął cicho nosem, kiedy anioł ponownie znalazł się przy nim, a drobna dłoń zacisnęła się wokół jego nadgarstka, chcąc sprawdzić, czy jest prawdziwy a nie jedynie marą senną. Był prawdziwy. Ciepły i żywy. Chłopak wypuścił powietrze nosem, ponownie układając się na kanapie i spojrzał w sufit, odnajdując na nim jakiś martwy punkt, na którym mógł zawiesić spojrzenie. Wiedział, że będzie bolało. Ale w tym momencie nic się nie liczyło, żaden inny ból. Skinął jedynie głową na znak, że rozumie i że przyjął to do wiadomości. Po dzisiejszym, chyba już nic bardziej boleśniejszego nie mogło go spotkać.
Mylił się. Znowu.
Szarpnął się pry pierwszym nacięciu, wbijając obolałe palce w ramię Zachariela i wydając z siebie przeciągły jęk. Powieki momentalnie zacisnęły się tak mocno, że już po chwili tańczyły pod nimi jasne ogniki, a na skroniach zalśniły krople chłodnego potu. Jednakże ciało stosunkowo szybko zaczęło przyjmować na siebie kolejne dawki bólu, o wiele mniejszego w porównaniu z wyrywaniem paznokci czy też wbijaniem szkła w usta, toteż przy następnych nacięciach Nathair nie rzucał się już, a jedynie palce na ramieniu mężczyzny co rusz zaciskały się mocniej i luzowały. Nie wiedział ile trwało wycinanie karaluchów, oraz późniejsze zszywanie nowopowstałych ran, jednakże starał się skupić myśli na zupełnie czymś innym, na czymś o wiele przyjemniejszym.
I szczerze powiedziawszy nie wiedział, czy stracił, znowu, przytomność, czy udało mu się kompletnie wyłączyć, by nie odczuwać olejnych dawek bólu, jednakże dał radę dotrwać do końca, a moment zszywania jakoś ulotnił się, pozostawiając nikłe wspomnienie. Pociągnął cicho nosem i przesunął swoją sprawną dłonią po brzuchu oraz boku, dotykając obolałymi opuszkami świeżo zaszyte miejsce.
- Już? Nie ma ich? – zapytał cicho, podnosząc się na łokciu. A to było błędem. Żołądek ponownie zatańczył wesołe tango, lecz tym razem nie powstrzymał tego.
Zwymiotował.
Krwią, szkłem i żółcią. I choć wyglądało to z boku przerażająco i zwiastujące niezbyt wesołe zakończenie, to Nathair o dziwo i absurdalnie poczuł się nieco… lepiej. Lżej. Nikły uśmiech przemknął przez jego twarz, kiedy drżącym wierzchem dłoni otarł zakrwawione usta.  
Wzrok spoczął na żółtej chuście, a brwi momentalnie ściągnęły się w poważnym wyraźnie twarzy. Złapał za chustę i nieco pociągnął, a wspomnienie uderzyło w niego mocno i gwałtownie, jakby dostał młotem w tył głowy.
- Wzięli mnie za jednego z was. Jesteście w niebezpieczeństwie. Musisz uważać. Ty, Ailen, Gavran…. On. Telefon, muszę zadzwonić, daj mi, proszę telefon… – powiedział pospiesznie, chociaż z każdym kolejnym słowem jego głos stawał się coraz bardziej nieprzyjemny dla ucha, drażniący i charczący. Jednakże musiał się upewnić. Musiał wiedzieć, że nic mu nie jest.

                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

- Koniec.
Obwieścił łagodnym, uspokajającym tonem ostatni raz ścierając zakwitnięty na jego czole pot. Odpowiednio wykończył zszywanie rany, starając się, aby wytrzymała ona jak najdłużej, a przy tym broń boże nie spowodowała żadnego zakażenia. Podobne operacje zdarzało mu się wykonywać tysiące razy, jednakże przy każdej podobnej okazji, obawa przed podwinięciem nogi była taka sama.
- Tylko nie dotykaj, proszę. Szybciej się zagoi, gdy będzie miało spokój. – pouczył Nathaira, widząc, jak ten przesuwa zdrową ręką po wymolestowanej przed chwilą ranie. Generalnie był to dla niego dosyć oczywisty odruch. W gruncie rzeczy niemalże każdy pacjent, z którym miał do czynienia albo negował jego sposoby leczenia, albo bezwstydnie wpychał swoje łapska we wszystkie obrażenia, wodzony czystą ciekawością. „A ciekawe czy zaboli…” – I nie. Nie ma. Wydaje mi się, że zdołałem usunąć wszystkie. – odpowiedział spokojnie, chcąc upewnić Nathaira, że naprawdę nie miał się czego bać. Dyskretnie zerknął w stronę głębokiej misy, w której umieścił sprawców całego zamieszania. Naprawdę nie mógł uwierzyć, że ktoś był w stanie wpakować te stworzenia do ciała – dla niego – zupełnie niewinnej osoby. Gdyby tylko wtedy go nie znalazł.. sam nie chciał myśleć, co by się stało z tkankami chłopaka, pod wpływem nachalnej penetracji robactwa. Z rozmyślań wyrwało go poczucie obowiązku, mianowicie to nie był koniec jego zabawy w lekarza. Ha, dopiero początek.
Ponownie wrócił spojrzeniem do pacjenta i w momencie, kiedy ten wsparł się na łokciu, Ourell natychmiast przybliżył się do niego, chcąc łagodnie położyć go na nowo na plecach. I to był błąd.
Najpierw dotknęła go fala niewyobrażalnego smrodu, która podrażniła jego nos w tak dużym stopniu, że anioł mimowolnie odsunął łeb do tyłu, przykładając sobie wierzch dłoni do nosa z cichym jęknięciem. Dopiero później zdał sobie sprawę, że na nieszczęście wymiociny dotknęły też i jego. Lepkość jego ubrań była odrażająca, acz Zachariel starał się nie zapominać kim był. Automatycznie przebiegł wzrokiem po ziemi, chcąc zorientować się ile przyborów, które wcześniej naznosił, uległo zanieczyszczeniu. Ku chwale – bądź porażce – zebrał na sobie wszystkie resztki ostatnich posiłków, którymi chłopak w ostatnim czasie uraczył swój żołądek.
Nie skomentował. Spokojnie odsunął się od chłopaka, jednocześnie cały czas pozostając w polu jego widzenia. Nie chciał, aby znów reagował tak wielką rozpaczą, jak gdy oszpecony anioł ostatni raz zszedł mu z oczu. Zdjął swoją podartą, brudną koszulkę i zawinąwszy ją w kłębek, rzucił w kąt pokoju, z zamiarem późniejszego rozprawienia się z materiałem. Póki co miał ważniejsze rzeczy do roboty. Nawet zimno spowodowane ogołoceniem torsu nie mogło go powstrzymać.
Powrócił do chłopaka i po raz kolejny przy nim uklęknął, sięgając po pęsetę i chusteczki. Jednakże szybko został wybity z rytmu wykonywanej pracy.
- Niebezpieczeństwie? - natychmiast skojarzył mówione przez mniejszego anioła fakty. Coś im zagrażało. Coś złego mogło się w niedługim czasie wydarzyć w DOGS. Twarz, choć w tym momencie nieco zdziwiona i tak pozostawała przyzwoicie spokojna, tak, jak wymagała tego sytuacja. Jednakże w środku pewna niewyjaśniona siła chwyciła go za serce i mocno ścisnęła, jednocześnie brutalnie kopiąc jego i tak wymęczony ostatnimi czasy żołądek. Jego podopieczni. Jego.
Wypuścił z wolna powietrze nosem.
Uspokój się i bądź spokojny.
Niezwykle delikatnym ruchem chusteczki ściągnął z twarzy chłopaka resztki wymiocin, próbując choć powierzchownie go oczyścić, przynajmniej na czas usuwania przez niego szkła.
- Nathair, przepraszam Cię, jednak w tym momencie ty jesteś najważniejszy. Otwórz szeroko buzię, a ja postaram wyciągnąć się z niej to, co się da, nim połkniesz szkło i się zadusisz. Obiecuję, że zaraz potem skontaktujemy się z wszystkimi, których wymieniłeś. – dodał stanowczo, choć w oczach błyszczał mu przepraszający ton. Przecież doskonale wiedział jak to jest się o kogoś zamartwiać; no przecież sam zaraz powyrywa sobie włosy, gdy tylko pomyśli, że coś mogło zagrozić osobom, które w niebywale irracjonalny sposób były dla niego najważniejsze na świecie. Nie znał ich, ale i tak był gotowy oddać za nie własne życie i skopać tyłek każdemu, kto ośmielił się ich tkną…. A potem ten skopany tyłek też opatrzyć, bo Ourell. – Chociaż szczerze mówiąc sam najpierw chciałbym się dowiedzieć kto Ci to zrobił. – powiedział delikatnie chwytając go za żuchwę, niemo zachęcając, aby otworzył szeroko usta.
Gdy tylko Zachariel skończyłby majstrować z jego podniebieniem, językiem i wewnętrzną stroną policzków, na pewno dałby dojść chłopakowi do głosu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przesunął zaczerwienionym wzrokiem za spojrzeniem Ourella, jednakże blondyn skutecznie odsunął miskę na odpowiednią odległość, by różowe oczy nie dostrzegły karaluchów. Może to i lepiej. Usta drgnęły, powoli rozjaśniając się w delikatnym uśmiechu, kiedy Zachariel oznajmił, że to już koniec. I chyba po raz pierwszy od momentu, jak został przez niego znaleziony, usta chłopaka pokrył jakikolwiek kolor, przełamując bladość skóry. Pomimo prośby mężczyzny, Nathair ponownie przesunął palcami po świeżo założonych szwach, będąc myślami zupełnie gdzie indziej, czując wszechogarniającą go błogość i spokój. Teraz było dobrze, już wszystko grało. Inne rany się nie liczyło. Najważniejsze, że z jego ciała pozbyto się nieproszonych gości.
Gdyby tylko nie był tak pokiereszowany, to z pewnością w tym momencie zacząłby przedrzeźniać mężczyznę. Jak to on. „Nie dotykaj, nie ruszaj, zostaw”. Ile to razy Nathair przychodził do Orella cały poobijany i połamany, a potem blondyn musiał go składać. I zawsze, ale to zawsze powtarzał tego typu słowa, a Nathair go przedrzeźniał dla samej przekory. Ale teraz było inaczej. Młodszy anioł doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby jego ojciec chrzestny nie znalazł go, to z pewnością w tym momencie gryzłby glebę od spodu. Tak naprawdę to zawdzięczał Ourellowi swoje życie. A tak pokaźnego długu nigdy nie będzie w stanie spłacić.
Przechylił nieco głowę na bok, gdy Ourell odsunął się od niego i zaczął rozbierać. Jego mózg nie zarejestrował na początku, czemu anioł urządza tutaj prywatny pokaz striptizu, dopiero po chwili jak blokada lotto puściła blokady, pokapował się, co właściwie się stało.
- Obrzygałem cię? – zapytał, kiedy mężczyzna ponownie wrócił do niego. Nathair spuścił nieco głowę w dół w przepraszającym geście. Co jak co, ale nie planował tego. Był pewien, że spust poleciał tylko na podłogę a nie na anioła… No cóż.
-   W szafie coś znajdziesz dla siebie. – burknął cicho w ostatniej chwili, gdy Ourell rozchylił jego usta. Mimowolnie Nathair skrzywił się, czując, jak pozostałe odłamki szkła wbijając się w podniebienie i policzki. To aż dziwne, że do tej pory potrafił mówić. Owszem, odczuwał ból przy każdym przełyku czy też wydawanym słowie, jednakże poziom adrenaliny skutecznie pozwalał zagłuszyć ból. Ale adrenalina mijała. A z nią uodpornienie. Już teraz mógł powiedzieć, że przez najbliższy tydzień będzie miał problemy z mówieniem, jak i jedzeniem. Papki i jogurty witajcie.
Z ciężkim i bolącym sercem skinął delikatnie głową, zgadzając się na warunki mężczyzny. Co prawda dla Nathaira w tym momencie priorytetem było dowiedzenie się, czy jego znajomym i przede wszystkiemu podopiecznemu nic nie jest, ale zdawał sobie sprawę, że nie wygra z Ourellem. Cokolwiek by nie powiedział i nie zrobił – nie przekona go. Dlatego też Nathairowi nie pozostało nic innego jak grzecznie się poddać i poczekać. A skoro mężczyzna obiecał, to dotrzyma słowa. Zawsze dotrzymywał. Taki już był.
- Odrosną, prawda? – zapytał cicho oglądając czerwone skrzepy. Nie wyglądało to zbyt estetycznie, aczkolwiek nie tym najbardziej się przejmował a raczej ograniczeniami w poruszaniu ręką. Chociaż… to druga była w gorszym stanie. Najgorszy był brak samodzielności i niemożności radzenia sobie samemu w podstawowych czynnościach. Tego najbardziej się obawiał i miał nadzieję, że już jutro będzie mógł zacząć normalnie funkcjonować.
- Zachariel… – wydał z siebie cichy dźwięk, po czym raptownie zsunął się z kanapy. Objął jednym ramieniem jego szyję i przylgnął mocno do nagiej skóry mężczyzny, chowając twarz w jego zagłębieniu szyi, na moment pozwalając, by jego zapach go otulił.
Lubił zapach Ourella. Był kojący i niósł ze sobą miłe wspomnienia. Pamiętał, że jak był dzieckiem i bał się czegoś, albo coś go bolało, to zawsze wtulając się w szerokie, takie wtedy mu się wydawały, ramiona mężczyzny i czując jego zapach, wszystko mijało, a w miejsce złych i negatywnych emocji pojawiał się spokój. Tak było i teraz.
- Dziękuję, że jesteś. – powiedział cicho, wreszcie odsuwając się od mężczyzny, uśmiechając się nieco bardziej. Jego barki nieco opadły, czując ciężar dzisiejszych wydarzeń, które go przygniatały. Chciał zapytać o telefon i możliwość skontaktowania się z innymi, ale wiedział, że zostały jeszcze ręce do opatrzenia i Ourell nie odpuści.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Takie incydenty po prostu się zdarzały. Ourell z pokorą przyjął na siebie dodatkową niedogodność w postaci pobrudzonej koszuli i niewielkiego zanieczyszczenia powietrza, doskonale zdając sobie sprawę, że taka kara nie była mu udzielona umyślnie. Gdyby nie był tak pochłonięty szeregiem różnorakich myśli z pewnością odczułby pewien rodzaj zakłopotania, widząc, jak Nathair chyli nieznacznie swój różowy łeb w akcie przeprosin.
- W porządku. Niedługo czegoś sobie poszukam. – zapewnił spokojnym głosem, nie czując póki co przeogromnej potrzeby, by natychmiast przysłonić swoje ogołocone ciało. Nie był typem, który lubił świecić przed innymi golizną. Nawet w męskim ciele, gdzie odsłonięty tors nie był niczym nadzwyczajnym, Ourell najzwyczajniej w świecie nie lubił się pokazywać. Negliż był niepożądany, stwarzający same problemy. Był kompletnie nie zainteresowany ciałami innych ludzi, co też działało w drugą stronę – nie chciał, aby inni interesowali się także i nim. Proste. Stąd wyjaśnienie do zagadki; dlaczego Zachariel czasami zarzucał na siebie tony ubrań, zostawiając na widoku jedyne twarz, dłonie (bądź same palce) i kawałek szyi. Ubieranie na cebulkę w wersji przesadzonej. Mimo wszystko teraz nie czuł wielkiej potrzeby, by schować się za toną grubego materiału. Swobodniej czułby się zakryty, jednakże świecąca w jego głowie lampka-przypominajka nie pozwalała mu zapomnieć o obowiązkach i zadaniach, jakie musiał wykonać.
Powoli i ostrożnie wyciągał po kolei każde ciało obce, które błysnęło mu przed oczyma. Było mu trochę trudno dojrzeć wszystko jednym sprawnym okiem, dodatkowo bez żadnego dodatkowego oświetlenia. Latarka by mu się przydała. Niby mógł opuścić chłopaka i zacząć jej szukać, jednak na dobrą sprawę przecież całkiem sprawnie szło mu bez niej, a dodatkowy czas zmarnowany na poszukiwania jest przecież karygodny. Poza tym, nie miał trzeciej ręki, by ją przytrzymać w odpowiedniej pozycji, aby przy okazji nie utrudnić sobie pracy jeszcze bardziej.
Po całkiem dłużącym się czasie, Ourell nareszcie odsunął się od Nathaira, zerkając pobieżnie na kawałki szkła wyciągnięte z jego jamy ustnej, które położył sobie na leżącą w pobliżu chusteczkę. Następnie raz jeszcze powrócił do twarzy poszkodowanego.
- Wyciągnąłem to, co umiałem. Niewykluczone, że mniejsze odłamki dalej tam tkwią. Jeśli jeszcze coś czujesz, powiedz, a postaram się to odszukać. – powiedział, zawijając biały materiał tak, aby leżąca w nim zawartość nie miała prawa wysypać się na podłogę. Wyciąganie odłamków z języka mu wystarczy. Nie chciałby majstrować jeszcze przy stopach.
Wkrótce oderwał wzrok od zawiniątka, które odłożył niedaleko misy z karaluchami i zahaczył spojrzeniem o tragiczny stan rąk swojego aktualnego pacjenta. Czy odrosną…
- Powinny odrosnąć. – odparł, próbując jakoś pocieszyć go podzieleniem się z nim tą informacją, choć w pewnym sensie wydawał się nieco nieobecny. – Postaram się, aby nie było żadnych powikłań. Wtedy nic nie stoi na przeszkodzie. - Był łagodny i rozmowny co zawsze, jednakże wzrok biegał mu od rany do rany, imitując skaner, który nic tylko bezwstydnie badał każdy fragment ciała poszkodowanego, doszukując się kolejnych urazów.
Nagle zwolnił.
Przez chwilę trwał w bezruchu, nie do końca rozumiejąc dlaczego został obdarzony tak nagłą bliskością. Nie lubił dotyku. Nigdy nie potrafił czerpać z niego przyjemności i nawet ta chwila nie potrafiła tego zmienić. Ourell nie cieszył się z ciepła Nathaira… jednakże ucieszył się przez sam fakt, że ten chciał go przytulić. Owszem, nie lubił uwieszonych na szyi jak koale ludzi, jednakże pewne osoby były wyjątkami. Chłopak był dla niego prawie jak syn. Znał go praktycznie od samego początku. W końcu to on miał zaszczyt, aby jako pierwsza osoba powitać go na nowym świecie. Miał z nim szereg różnych, przyjemnych wspomnień, a w szczególności te, które wryły mu się w pamięć, gdy ten był jeszcze małym brzdącem. Słabość do dzieci potrafiła stopić nawet jego niechęć do dotyku. Cieszył się z tak przyjaznego nastawienia Nathaira. Szczególnie, że posiadał jeszcze jednego syna, który nigdy podobnym gestem go nie uraczył.
Ostrożnie objął drobne ciało ramieniem, uważając, aby w żaden sposób go nie skrzywdzić. Chłopak zawsze był taki delikatny. Gdy paliło się na nim tak wiele ran, Zachariel tym bardziej bał się okazywać mu czułość w ten sposób. Jednakże komfort psychiczny też był ważny.
- Wszystko będzie dobrze. – powiedział, pozwalając Nathairowi się odkleić. Uraczył go jednym ze swoich charakterystycznych, nader przyjaznych uśmiechów, których to tak wiele miał w zapasie. Ourell często się zirytował. Mało tego, z na wpół wypaloną twarzą często na myśl przywodził potwora, aniżeli pięknego skrzydlatego, jednakże gdy się uśmiechał, dało się odnieść wrażenie, że bardzo przypominał łagodnego, niewinnego baranka.
Sap.. sap.. sap…
Blondyn odwrócił się za siebie. W drzwiach, które specjalne zostawił uchylone, nareszcie pojawił się jego wiernych czworonóg, który wytrwale biegł za nim aż do samego Edenu, testując wytrzymałość swoich łap. Zdały egzamin, choć wyciągnięty język jasno sugerował, że pies był bardzo zmęczony.
- Cześć, Ink. – odparł Zachariel, lustrując wzrokiem swojego psa. Skrzywienie zawodowe – doszukiwał się obrażeń. – Drzwi. – polecił krótko, a dalmatyńczyk, choć wyraźne zmęczony, posłusznie cofnął się do otwartych drzwi i stając na dwóch tylnych łapach, zaparł przednimi na tyle mocno, że w pokoju rozbrzmiał brzdęk sugerujący zamknięcie. Ourell pochwalił nakrapianego psa, po czym nakazał mu przynieść torbę, rzuconą w kąt zaraz po przybyciu do domu. Pupil chwycił w zęby wojskową, niewyobrażalnie starą torbę medyczną i przywlókł ją do właściciela. Anioł wynagrodził zwierzę solidnymi pieszczotami, choć nie mógł pozwolić sobie na zbyt długie zabawy. Dobrze ustalił swoje priorytety.
- Zajmijmy się rękoma. Bardziej niepokoi mnie ta.. – wskazał na… mniej pokrwawioną. Co prawda nie miał rentgenu w oczach, ale zauważył, że Nathair zdecydowanie unikał wykorzystywania jej. Przesunął obiema dłońmi po ręce, próbując profesjonalnie – no bardzo – wyczuć, czy w którymś miejscu doszło do złamania. Jeśli tak, to w którym.. jaka kość.. i tak dalej.
Zwyczajne badania w terenie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Mimowolnie przesunął obolałym językiem po podniebieniu i policzkach, chcąc sprawdzić, czy aby na pewno całe szkło zostało usunięte. Nie, żeby nie ufał zdolnościom Ourella, wręcz przeciwnie, jednakże był to ruch bezwarunkowy. Coś na zasadzie wcześniej wspomnianego dotykania świeżo pozszywanych ran. Niby człowiek wiedział, a jednak za wszelką cenę musiał sprawdzić. Cholera ciekawość, która niejednokrotnie pakowała w kłopoty.
Skinął delikatnie głową, poprawiając się na kanapie. Adrenalina powoli znikała, a on sam zaczynał odczuwać zrelaksowanie, a  co za tym szło – zmęczenie. Zaskakująco, że tyle wytrzymał będąc świadomym, nie licząc chwil, kiedy stracił przytomność. Powoli do niego docierało, że naprawdę znajduje się u siebie w domu, z dala od niebezpiecznych ludzi, bezpieczny.
Kiedy do jego uszu dobiegł dźwięk skrzypiących drzwi ogłaszających, że właśnie ktoś wkracza do domu, ciało chłopaka momentalnie się spięło, a cały spokój raptownie rozpadł się na drobne kawałki. Wciągnął boleśnie powietrze w płuca, intensywnie wpatrując się w wejście do salonu, będąc pewnym, że lada moment ujrzy w nich parszywe gęby swoich oprawców. Zamiast tego do pokoju wsunął się najpierw czarny, mokry nos, następnie psi łeb, by wreszcie nakrapiana czarnymi plamkami cała reszta.
Ink.
Znał tego psa. Wielokrotnie pałętał się przy nogach blondyna, kiedy spotykał się z Nathairem. Poczciwe, wierne psisko. Klatka piersiowa chłopaka wydała z siebie odgłos westchnięcia pełnego ulgi. Czyli jednak to tylko pies, nic ponadto. Może i był przewrażliwiony, ale nie mógł poradzić na to, że teraz reagował na każdy podejrzany dźwięk z pewną dozą paniki. Miał nadzieję, że to minie. Niebawem. A jak nie… to będzie nieprzyjemnie. Dla samego Nathaira.
Wyciągnął rękę w stronę zwierzaka, chcąc przesunąć palcami po jego szorstkiej sierści, jednakże w ostatniej chwili zabrał ją do siebie orientując się, że mógłby go tylko pobrudzić. No i też nie wiedział czy Ink dałby mu się pogłaskać i dotknąć. Spojrzał z pożałowaniem na psiaka, który wyglądał na naprawdę zmordowanego. Ale cóż się dziwić. Pewnie gnał na łeb i szyję spory kawałek drogi. Wiecznie lojalny, wiecznie podążający za swoim panem.
- Daj mu może wody. – powiedział cicho, starając się, wręcz rozpaczliwie, złapać jakiegoś innego tematu. Wiedział, na co czeka Ourell, a Nathair umyślnie próbował odciągnąć ten temat w czasie, ile się dało. Sam nie wiedział dlaczego. Ale jakoś wewnętrznie czuł się zawstydzony i zhańbiony  tym, co się stało. W końcu był aniołem, a nie zwykłym człowiekiem… A mimo to dał się podejść jak dziecko. I doprowadzony do takiego stanu. Ponadto miał dziwne wrażenie, że jak opowie co się stało, to w ten sposób, może nie bezpośrednio, ale zawsze, dotknie Ourella. A nie chciał w żaden sposób, by to odbiło się w jakimkolwiek stopniu na nim. Jakby moment, w którym blondyn pozna prawdę, miał być wyrokiem na nim, podpisanie jakiegoś nieprzychylnego paktu. A przecież Zachariel tak czy siak był w to zamieszany. Był Kundlem. A tamci ewidentnie polowali na nich. Dlatego też usta młodszego anioła delikatnie się uchyliły, by wreszcie zacząć mówić.
- Nie wiem kto to był. Wiem, że chyba was nie lubię. W sensie Psów. Wzięli mnie za jednego z was, chociaż nie wiem jakim cudem ubzdurali sobie taką brednię w swych łepetynach. Był tam ze mną Growlithe. Jego też złapali. Nie martw się, żyje. – dodał pospiesznie będąc pewnym, że Ourell zaraz będzie się zamartwiał. A nie chciał tego. Co prawda do końca nie wiedział i nie był pewien co się z nim stało, ale ostatni raz jak go widział to stał na nogach. Żywy.
- Był nawet w lepszym stanie niż ja. Zero go zabrał. Tak miał chyba na imię. Pojawił się i pomógł nam uwolnić. Przypuszczam, że zabrał gdzieś Growa. – zamilkł na moment, żeby odchrząknąć, gdyż z każdą kolejną chwilą mówienie przychodziło mu coraz trudniej. Rany w buzi zaczynały być coraz boleśniej odczuwalne, a przecież zostało tyle do powiedzenia.
- W każdym razie próbowaliśmy się bronić, ale rzucili jakimś środkiem usypiającym, a gdy się obudziliśmy, byliśmy przywiązani do krzeseł. A potem… potem… – przez jego ciało przebiegł niekontrolowany zimny dreszcz. Na twarzy, przez ułamek sekundy, pojawiła się panika i strach, jednakże trwało to zaledwie parę sekund.
- Złamałem rękę, kiedy jakiś grubas na mnie upadł. A potem próbując się uwolnić z lin, wykrzywiłem ją i chyba bardziej uszkodziłem. Mogę już zadzwonić? – zapytał pospiesznie zmieniając temat. Nie chciał i przede wszystkim nie mógł mówić dalej. Za bardzo bolało. W jego głowie, to, co się wydarzyło i pragnął jak najszybciej wymazać to z pamięci.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pies wyglądał na wymęczonego do granic możliwości, acz mimo to dalej dzielnie trzymał się na łapach, przenosząc mądre, czarne oczy z miejsca na miejsce, próbując lepiej rozeznać się w sytuacji. Ink miał dopiero pięć lat, a zdecydowanie mniejszą część swojego życia spędził u boku blondyna, jednakże miał charakter, który idealnie dałoby się określić jako „mały pomocnik”. Wszędzie pchał nos, choć oczywiście w sensie pozytywnym. Szukał dla siebie zajęcia, choćby miał siedzieć z boku i tylko się przyglądać. Wierny kundel zawsze słuchał swojego pana, gdy tego wymagała od niego sytuacja. Nauczony wszelkich potrzebnych i użytecznych komend, zdawał się być szczęśliwy, że może sobie popracować wraz ze swoim właścicielem. Jednak w odróżnieniu od oszpeconego anioła, Ink wiedział, że w życiu wypada robić sobie przerwy. Potrafił się też bawić i szczekać nie tylko po to, by oznajmić ratownikowi, gdzie znajduje się ranne ciało, a też w celu pokazania swojej radości. Choć w tym momencie był skupiony na czymś innych i tak śmiało podszedł do Nathaira, nic nie robiąc sobie z jego pobrudzonej krwią ręki. Dla niego był po prostu kimś, kogo jego pan bardzo lubił, więc z automatu także musiał okazywać przyjacielskość. Pieszczoty się nie doczekał, acz wykorzystał fakt, że znalazł się bliżej niego, by po prostu mu się przyjrzeć. Co jak co, ale skaner w gałach miał identyczny, jak Ourell. Pasowali do siebie.
- Ink jest w nieco lepszym stanie, niż ty i na pewno nie obrazi się, jeśli będzie musiał trochę poczekać. – powiedział stanowczo, acz z charakterystycznym dla siebie, delikatnym uśmiechem, który zdawał się łagodzić zarządzoną kolejność w udzielaniu pomocy.
Otworzył swoją torbę i zaczął ją przegrzebywać, w poszukiwaniu rzeczy, którym potrafił zaufać trochę bardziej, niż znalezionej na chama szmacie w łazience. Potrafił pracować w trudnych warunkach – no, jak zazwyczaj w nich pracuje, to nie ze względu na jego zachcianki, a z czystej konieczności – jednakże i tak wolał coś, co było mu po prostu lepiej znane. Każdemu lepiej śpi się we własnym łóżku i siedzi na własnym komputerze. Ourellowi lepiej operuje się własnymi bandażami czy innymi medykamentami. Po prostu był pewny co do ich jakości. Prawdą jest, że gdy nie miał kogo leczyć, robił tysiące notatek odnośnie zaopatrzenia. Doskonale wiedział, kto nosił jego plastry i prowizoryczne podpaski, bo w końcu kobiety też były członkiniami DOGS.
Tak czy siak w swoich poszukiwaniach dawał czas Nathairowi na to, aby w końcu mógł przemówić. Chłopak na szczęście go wykorzystał.
Chociaż w pierwszych chwilach nie podnosił nosa znad maltretowanej torby, słuchał każdego słowa pacjenta, nie omijając żadnej części. Podzielność uwagi naprawdę mu się przydawała i bardzo często wystawiał ją na próbę. Póki co, nigdy się na tym nie przejechał. Choć wyglądał w tamtym momencie, jak ktoś zupełnie nie zainteresowany relacjami młodszego anioła, zdradził się, gdy na ułamek sekundy się zawiesił, przestając szukać potrzebnych rzeczy. Zamarł na dosłownie jedno pyknięcie długiej wskazówki zegara, wznawiając swoją poprzednią czynność, jak gdyby nigdy nic.
Ale to nie było nic.
Growlithe.
To imię go tak zaniepokoiło. W końcu było mianem jego podopiecznego, którego miał przyjemność opatrywać znaczną ilość razy. Gdyby takie określenie było na miejscu, można by nazwać Wilczura stałym klientem ze złotą kartą członkowską. Ourell kochał Nathaira, był dla niego jak syn i cierpiał, gdy musiał oglądać jego zmagania z tak potwornymi obrażeniami, ale myśl, że którykolwiek z ludzi nad którymi czuwał, mógł zostać ranny była równie paskudna, a może nawet zabolała go trochę bardziej. To w końcu spieprzenie swojego życiowego celu.
Choć starał się nie pokazywać po sobie całego przejęcia, imię jego drugiego „syna”, wymusiło na nim spojrzenie Nathairowi prosto w oczy. Minę dalej miał niezachwianie spokojną, jednakże błysk w jedynym zdrowym ślepiu, zdradził całe zaniepokojenie. Zero…
- Rozumiem. – powiedział szybko, nie chcąc wymuszać na chłopaku wspominania większej ilości nieprzyjemnych wspomnień. – Nie. – wtrącił jeszcze szybciej, gdy padło pytanie o telefon. – Przykro mi, ale jeszcze ręce. Spokojnie, postaram się opatrzyć je szybko. Później pójdę zrobić Ci jedzenie i w tym czasie będziesz mógł zadzwonić. – uspokoił go zaraz, przedstawiając plan wydarzeń, który sobie zaplanował w głowie. Ha.. zawsze tak robił i zawsze miał w zwyczaju dzielić się nim z innymi. Wydawało mu się, że pacjenci lepiej reagują, gdy po prostu wiedzą co się dzieje i co się stanie w najbliższym czasie. Czy była to prawda? W niektórych przypadkach tak. W innych… niekoniecznie.
- Nastawię Ci rękę. Będzie bardzo bolało. – ostrzegł go z poważnym wyrazem twarzy, chcąc mu dobitniej pokazać, że niestety nie żartuje. To nie było wyciąganie szkła z buzi, czy zszywanie rozdartej skóry. Ourell sam zdawał się wahać z podjęciem słusznym działań, choć w rzeczywistości jego przerwa miała na celu raczej danie chwili Natahirowi, nie sobie samemu. W końcu złapał jego drobną rękę, w początkowo delikatnym – typowym dla siebie – uścisku… i zaczął nastawiać kość. Jedno szybkie i pewne szarpnięcie. Niemal od razu przygotował się na ewentualność nagłej szamotaniny, odsuwając się nieznacznie od poszkodowanego, posyłając w jego stronę przepraszające spojrzenie, choć trzeba mu przyznać, że nie kajał się przed nim zbyt długo. Natychmiast zabrał się na usztywnianie i bandażowanie – nudny opis, żywcem wyrwany z książki od EDB nie ma sensu, bo każdy wie jak to wygląda, także… niechaj działa wyobraźnia!
Skończywszy opatrywanie złamania, zdjął z szyi chustę i zrobił z niej prowizoryczny temblak. Tym sposobem jedynym elementem nieudolnie widzącym na jego górnej partii ciała był tylko nieśmiało połyskujący, srebrny krzyżyk. Zaraz potem wziął się za pozbawioną paznokci rękę, którą na samym początku zdezynfekował na tyle dobrze, na ile pozwalała mu na to sytuacja i również zawinął ją w bandaże, samodzielnie wyczarowane z torby. Niestety wszystkie te czynności trwały o wiele dłużej, niż zająć by Ci mogło przeczytanie tych zaledwie kilku zdań. Ourell był ostrożny i bardzo dokładny, co przekładało się na upływający czas.
- Skończone. – powiedział, w końcu odsuwając się od Nathaira. Otarł z czoła mimowolnie zakwitnięte kropelki potu z czoła i wypuścił powietrze ustami w akcie swego rodzaju rozluźnienia. Przez cały czas wydawał się trochę spięty. Teraz wyglądał na trochę bardziej uspokojonego, choć były to niestety tylko pozory. Zaczął pakować nieużyte w operacji rzeczy z powrotem do torby, ogarniając przy tym najbliższe otoczenie. – Jak się teraz czujesz? – zagadnął go, odkładając swój cały ekwipunek na bok. Korzystając z pozostałych kilku chusteczek i miski z wodą, powierzchownie przemył pacjenta, nie chcąc póki co męczyć go jeszcze bardziej. – Pewnie jest zimna, ale wybacz... nie mogę patrzeć na tą zaschniętą krew na Twojej twarzy. – mruknął, acz nie chcąc, aby brzmiało to w jakikolwiek sposób depresyjnie, wymalował na swojej twarzy opiekuńczy uśmiech. Zaraz sięgnął do kieszeni swoich spodni i wyjął z nich telefon. - Wydaje mi się, że mam numery tych, których wymieniłeś, a nie chcę grzebać w Twoich rzeczach w poszukiwaniu Twojej komórki. – taki grzeczny… - Dasz radę sam go obsłużyć? Mogę wklepać za Ciebie wybrane cyfry. – zapewnił, niepewnie wyciągając w jego stronę rękę z urządzeniem. – Byle wara mi używać złamanej ręki. Ją zostaw w spokoju.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wyczuł tę chwilową zmianę w Ourellu. Może i nie widział jego twarzy i chwila ta była ulotna, jednakże Nathair doskonale wiedział, co właśnie poczuł jego ojciec chrzestny. Zmartwił się i będzie martwił tak długo, aż będzie miał pewność, że temu pchlarzowi nic nie jest, jak i całej reszcie innych Kundli. Ourell już taki był. Martwił się o wszystkich dookoła, chętny do oddania własnej nerki, jeżeli sytuacja tego wymagała, a najchętniej to oddałby wszystko, co ma, jeżeli zagwarantowałoby to bezpieczeństwo i dobre samopoczucie jego bliskim. Szkoda, że przy tym w ogóle nie myślał o samym sobie i nikt nie dbał o niego równie mocno, co on o innych. Wzrok różowowłosego przemknął po plecach drugiego anioła, zahaczając wzrokiem o wystające łopatki. Znowu. Znowu stracił na wadze. Znowu o siebie nic a nic nie dbał.
W sumie odkąd tylko pamiętał, to Ourell był praktycznie sam. Żadnego partnera, żadnego bliskiego przyjaciela. Z tego co się dowiedział, to był w miarę blisko z jego rodzicami, ale… No właśnie. W tym tempie gonienia za podopiecznymi i ich doglądaniem, Ourell nie miał czasu dla siebie samego, a tamci i tak nie zawsze doceniali to, co mieli. Wzrok chłopaka spoczął na paskudnej bliźnie po oparzeniu. Pamiętał doskonale moment, kiedy po raz pierwszy zobaczył go takiego i dowiedział się przyczyny ich powstania. Po raz pierwszy w swym życiu poczuł taką nienawiść, że nie mógł nad nią zapanować. I po raz pierwszy poczuł chęć zabicia. Nathair był pewien, że w tamtym momencie gdyby dorwał sprawcę oszpecenia Zahariela, to z pewnością pozbawiłby go życia, tym samym zrzucając samego siebie z boskiego wzniesienia. Ale wtedy nie było to ważne, nic nie było, tylko pokaranie tego, kto ośmielił się podnieść rękę na najmilszą i najbardziej dobrą osobę, jaką Nathair kiedykolwiek poznał.
Chciał jakoś pocieszyć teraz mężczyznę, upewnić w przekonaniu, że nic im nie będzie, że  jak chce, to niech zaraz poleci do nich sprawdzić czy wszystko jest dobrze, ale nie mógł. W tym momencie był obrzydliwy egoistą, bo nie chciał zostawać sam. Nie chciał, żeby Zachariel gdzieś szedł, ponadto Nathaira mimo wszystko martwił ogólny stan mężczyzny.
- Zajmę się Tobą. – powiedział cicho, dość poważnym tonem. Nie sądził, by Ourell dosłyszał te słowa, ale może to i dobrze. Nathair już wiedział co zrobi. Przede wszystkim zadba o to, żeby anioł zaczął się porządniej odżywiać. Minimum trzy posiłki dziennie. To co, że powoli nawet w Edenie zaczynało brakować pożywienia z racji napływających uchodźców z Desperacji. Chłopak coś wykombinuje, jakoś pozyska pożywienie. I choćby miał siłą wciskać jedzenie w jego gardło, to Ourell będzie musiał jeść. Ale nie teraz, Nathair sam w sobie musi nabrać siły, by móc poruszać się, bo póki co nawet głupie chodzenie sprawiało mu problemy. Tak samo jak mówienie. Pęknięta szczęka coraz mocniej go rwała, przez co twarz była nienaturalnie spuchnięta. Czekało go kilka dni hospitalizacji w domu najwyraźniej.
- Wiem. – odparł na informację, że będzie bolało. Był do tego poniekąd przyzwyczajony. Z tak delikatnymi kośćmi jak jego, to niejednokrotnie przychodziło do Ourella z prośbą o nastawienie kości. A zdarzało się to dość często. I tylko i wyłącznie dzięki aniołowi kości Nathaira zrastały się dobrze i chłopak nie chodził powykrzywiany na wszystkie możliwe strony świata. Schemat zawsze wyglądał tak samo. Delikatne, acz stanowcze dłonie anioła, delikatny nacisk, mocniejsze szarpnięcie, charakterystyczny odgłos dla nastawianej kości, krzyk, przyspieszone bicie serca, spokój. I tak teraz też było.
W chwili nastawiania z gardła Nathaira wydarł się na zewnątrz krzyk pełen bólu. Trwało to zaledwie parę chwil, jednakże pulsujący ból w ręce skutecznie wywołał na jego ciele dreszcze. Nawet w chwili, gdy ręka została usztywniona. Zerknął na Ourella zaszklonymi oczami, ale odetchnął. Wiedział, że teraz potrzebował jedynie czasu, by móc znowu posługiwać się ręką.
Opatrywanie drugiej ręki przebiegło już szybko i bez jakichkolwiek rewelacji. Właściwie był to pikuś  w porównaniu do innych zabiegów, jakim został dzisiaj poddany Nathair. Chłopak spojrzał na zabandażowaną rękę i uśmiechnął się delikatnie. Gdyby nie Ourell…
- … umarłbym. Jestem Twoim dłużnikiem, znowu. Dziękuję, Zacharielu. Teraz czuję się lepiej. Boli mnie, ale czuję się naprawdę lepiej. – odpowiedział mu i uniósłszy głowę, spojrzał na mężczyznę i uśmiechnął się szeroko. Uśmiech, który ostatnimi czasy w ogóle nie występował na jego twarzy, skwaszony i nieprzyjemny w odbiorze, momentami wręcz szorstki dla otoczenia, w końcu mógł otworzyć furtkę za swój mur, pozwalając, by Zachariel wkroczył do środka. Nawet przy Nathanielu, Nathair nie odczuwał takiego spokoju i takiej swobody, tak jak przy Ourellu.
Pozwolił obmyć sobie twarz, chociaż wolałby wskoczyć do wanny i powylegiwać się w niej, zmywając z siebie cały ten brud i resztki krwi. Jednakże póki co musiał się tym zadowolić i najwyżej potem poprosić mężczyznę w pomocy, bo sam, wiadomo, nie poradziłby sobie. Skinął głową, biorąc od niego telefon, by wreszcie móc napisać i zadzwonić do osób, na których mu zależało. Wyszukał najpierw imię Ryana, do którego napisał z bijącym szybciej sercem. Pewnie nie odpisze, ale… ale jeśli nie i sytuacja będzie tego wymagała – będzie dzwonił. Musiał wiedzieć, czy z Ryanem wszystko jest dobrze. Po prostu musiał. Drugą osobą był Ailen, o którego się martwił. Ten jednak również nie odpisał na wiadomość, toteż dostał z dwadzieścia par nieodebranych połączeń. Martwił się, ale w tym stanie nie mógł nic więcej zdziałać. Jeżeli jednak do jutra nie dostanie od nich jakiejkolwiek informacji – uda się do Desperacji. Choćby miał się czołgać.
Delikatnie ułożył się na kanapie wpatrując w sufit. Było przyjemnie cicho dookoła, a ciszę od czasu do czasu burzyło uderzanie naczyń dobiegające z kuchni. Nawet nie wiedział kiedy, jego powieki same się zamknęły pogrążając chłopaka w lekkim śnie.

                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Eden :: Rajskie miasto

Strona 7 z 21 Previous  1 ... 6, 7, 8 ... 14 ... 21  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach