Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 3 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

Kiedy ktoś rzuca się na twoje palce jak na ostatniego schabowego, trudno jest nie chować urazy. I choć wewnętrzne sumienie podpowiadało chłopakowi, że odwlekane przymierza się do niego ostrząc szkarłatne zęby, to i tak nie był w stanie zaufać głosowi dźwięczącemu w uszach. To jak podczas oglądania filmu na starej kanapie z ulubionymi chipsami w rękach. Wpatrujesz się w migający ekran na którym przedstawiane są naukowe cuda technologii; informacje docierają do ciebie, próbujesz spisać je w podświadomości, ale dopóki nie uda ci się zobaczyć ich na własne oczy, to nie jesteś w stanie pojąć z jak wielkim zjawiskiem masz do czynienia. Tyrell od wielu lat obserwował ludzi, próbował ich rozumieć, poczuć to, czego nie czuł on sam. Do czasu aż nie pojawił się wśród nich. Nic nie wiedział o uczuciach. Ani o tym jak bywają destrukcyjne.
  Nie ma dobrego uczynku, który nie zostałby ukarany.
  Mędlenie rozsadzało mu czaszkę. Przez moment poczuł się jak człowiek. Żyjący i bytujący między prawdą, a fałszem. Znów zaczął odczuwać te irracjonalne emocje.
  Mózg lubi wychodzić na przechadzkę w najbardziej nieodpowiednich porach, co nie?
  Growlithe wyglądał teraz jak amstaff, który zamierzał odgryźć mu rękę, ale najpierw zastanawia się, jak smakuje. Tyrell nie miał też byt dużo czasu na reakcję (nawet na rozmyślenie, które — swoją drogą — szło mu nad wyraz opornie), bo silna ręka, która wystrzeliła w kierunku jego głowy umiejętnie spętała ciało grubym sznurem. Pułapka. Najprawdopodobniej bez wyjścia. Czarnowłosy wpatrywał się w niego głupkowato. I pomimo iż nawet najmniejszy mięsień nie drgnął na jego twarzy nie zrezygnował z utrzymania kontaktu wzrokowego. Nawet kiedy został bezwzględnie przyciągnięty w przód. Tylko przez krótką chwilę próbował utrzymywać równowagę, co i tak stało się nieistotne gdy kościste kolana uderzyły w ziemię, a okryte gęstymi tatuażami dłonie wylądowały na ziemi, zaciskając garść szorstkiego żwiru. Mięśnie napięły się. To co poczuł zaraz potem spowodowało, że przez turkusowy wzrok przetoczyła się jasna iskra, której wcześniej trudno było doszukiwać się w matowym niewyrazistym spojrzeniu.
  Cichy, bezduszny potwór chichoczący i słaniający się ze śmiechu. To widział w jego dwukolorowych ślepiach. Ryk bestii tańczącej w jasnym szkarłacie płomieni. Postać, która szydzi i nie jest nim. Kogoś kto powarkuje, gdy jest głodny, gdy rozpiera go żądza. Siła lodowatych warg jaka przywarła do jego ust była nieokrzesana, zimna i gotowa; czekała i obserwowała go, a wraz z nią czekał i obserwował ją Tyrell.
  Nie poruszył się. Krew, jaka stoczyła się z płytkiego rozcięcia na jego palcach zbrukała ziemię. Teraz nawet drobne poszczypywanie w rozerwanym barku nie było na tyle istotne co ten moment. Chwila, której nie był w stanie przewidzieć.
  Nieprzyjemnie, szorstkie usta drapały jego skórę. Ciepły oddech spalał niewidzialną granice sfer, których nikt nie przekroczył. Wilgotny język. I tabletka — poczuł jej gorzki smak. Podbródek drażniący po brodzie. Czuł wszystko. Zbyt wyraźnie jak na osobę na co dzień wypraną ze wszelkich emocji.
  Tyrell już dawno pojął, że walka i szarpanina da jedynie złudne, płonne plony. Wymordowany zdawał się narzucać swoje zasady gry, które w końcu miały zostać spełnione i przegrane. Tego pragnął najbardziej na świecie. Starał się go przejrzeć. Był napięty jak broń ze zniszczonym bezpiecznikiem. Taki pistolet co prawda nie nadaje się do niczego, ale był jak on. Potrafił wystrzelić w najmniej oczekiwanym momencie. Zaatakować. Taki właśnie był Growlithe.
  ZJEDZ JĄ.
  Tabletka wręcz natrętnie została wepchnięta w zimne, nieemocjonalne wargi. Tyrell zastygł. Jego czoło i policzki już wcześniej blade pobladły jeszcze bardziej. Ciepłe powietrze wydostające się z nozdrzy dmuchnęło skórę Wiczura. Jedna z dłoni bardzo powoli oderwała się od grobowej ziemi.
  Anioł czuł, ze Growlithe nadal wgapia się w niego, jakby był najbardziej wygłodniałym psem na świecie, a on ostatnim stekiem. Ta bliskość mogła poruszyć wiele bodźców. Istota ludzka mogłaby powiedzieć: ‘On mnie pocałował i teraz czuje zażenowanie’. Ale jak coś tak prostego mógłby odczuć pusty Tyrell?
  ZAUFAJ MU. PRZECIEŻ UMIESZ.
  Na oślep pochwycił tabletkę, wcześniej wyplutą na przemoczone spodnie nieznajomego. Dłoń w ułamku sekundy znalazła się przy ich twarzach. Samozwańczy impuls. Nie był w stanie go porzucić. Na chama przecisnął dłoń między ich wargi, sam próbując obrócić głowę. Oddzielić się od bestii. Od wzroku, który ciął przezeń do głębi duszy. Widział w nim nieobliczalność. A ona bywała bardziej niebezpieczna niż mróz, który unieruchamiał mu stawy niż nieumiejętność odczytywania emocji i intencji przypadkowych ludzi.
  Wcisnął tabletkę w jego wargi i zakrył usta dłonią. Czuł jak tabletka, która sam trzymał w ustach zaczyna się rozpuszczać; drętwiał mu język.
  Chcę ci ufać — mówił jego turkusowy wzrok, kiedy znów zatopił się w jasnych ślepiach. Nie zabierał dłoni z jego gęby. Osłaniał mu wargi, aby ten nie spróbował pozbyć się podarunku w żaden możliwy sposób.
  Życie jest trudne i niepewne dlatego trzeba zadowalać się małym, krótkotrwałym tryumfem.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Był pewien, że nigdy tego nie pojmie. Nie zrozumie ludzi, którzy podchodzili do ognia zbyt blisko i ufnie, a potem wrzeszczeli, klęli, płakali i oskarżali płomień o własne krzywdy. Nie zrozumie, dlaczego dziecko, któremu mówi się, by nie dotykało kontaktu, dalej stara się włożyć w niego zaślinione paluchy. Nie pojmie ludzi, których się ostrzega przed upadkiem, a oni i tak wychylają się przez barierkę ze śmiechem... żeby wreszcie stracić równowagę i runąć głową w dół. Już bez uśmiechu.
Jaki on jest GŁUPI.
Jaki to TĘPY dzieciak.
Co za nieostrożny KRETYN.
Ale myśli prędko pouciekały, jak ryby, w których ławicę wpłynął drapieżnik. Spodziewał się kontrataku. Był już przygotowany na cios, bo przecież możliwości aż się wysypywały z Kubła Opcji. Nieznajomy mógł go złapać za gardło. Mógł przegryźć mu język. Mógł spróbować sięgnąć rannej kończyny... A tymczasem przymrużone w nienawiści ślepia Wilczura wpatrywały się, jak przez niebieskie tęczówki nieznajomego przemyka jasny błysk. Pojawia się w kąciku lewego oka i niknie u spodu prawego, zataczając półkole jak spadająca gwiazda.
I tyle.
Ledwo stawiał opór.
A takich ludzi jesteś w stanie pojąć, Jace? Umiesz dostrzec, dlaczego w obliczu zagrożenia, nawet nie próbują walczyć?
Oczywiście, że nie.
„Już się poddałeś? I na co ci to było, ty głupie jagnię? Przecież doskonale zdawałeś sobie sprawę, jak to się skończy. Wiedziałeś o tym już w chwili, w której wstawałeś. W momencie, w którym zrobiłeś pierwszy ruch. Możliwe, że byłeś tego pewien jeszcze zanim padła propozycja. Ale podszedłeś. Bezmyślny. Naiwny. Przegrany”. Miał ochotę się roześmiać, ale nie zrobił tego, by nie zepsuć planu. By nie pozwolić mu na odpowiednie zaczerpnięcie tchu, nie zmienić pozycji na tyle, aby był w stanie się wyrwać. Gardło Wilczura ściskane było od niskiego warkotu, który wprawiał cząsteczki powietrza w niepohamowane drżenie. Był niemal pewien, że jeśli zaciśnie mocniej paznokcie na karku nieznajomego, to zgniecie mu kości i mięśnie jak zwykłą gąbkę. W opinii Growa taka kolej rzeczy nie byłaby wcale zła. Miałby jedzenie, przynajmniej na chwilę, i spokój – na dłużej. Przede wszystkim jednak by wygrał. Przeciwnik jednak nie tylko nie wydawał się skory do zaakceptowania takiego stanu rzeczy, ale do Growa powoli docierało coś o wiele gorszego.
On ci się stawia, szepnął jakiś głos, który białowłosy usłyszał tuż przy uchu. Zimny, obdarty z emocji, wręcz znudzony tym, co się działo, jakby oglądanie walki nie wywoływało żadnych, nawet podrzędnych uczuć. Grow doskonale znał ten ton i wiedział, do której z mar należy. Z wściekłości zagryzł zęby na dolnej wardze nieznajomego, aż nie poczuł, jak miękka struktura pęka, wytaczając metaliczny posmak. Targał nim gniew. Głównie na nieznajomego. Bo autentycznie się stawiał. Robił mu na złość. Próbował być górą. Chciał WYGRAĆ. Szept przeszedł w warczenie. To test siły. Musisz pokazać, który z was r z ą d z i.
Grow przysunął się nagle bliżej, rozchylając usta, z językiem przeciskającym się po dolnej wardze nieznajomego, jak kochanek, który pragnie dodać nieco namiętności do zwykłego pocałunku, choć zetknięcie ich ust nie miało nic wspólnego z romantycznością – za bardzo zaczęli się szarpać. Czuł coraz bardziej wilgoć nieprzełykanej śliny i drżenie. Zdał sobie sprawę, że naprawdę się trzęsie, jakby było mu zimno, chociaż w rzeczywistości ciało zalewała płynna lawa wściekłości.
Nie widział żadnego „chcę ci ufać”. A kiedy kątem oka dostrzegł szybki ruch był już pewien, że nieznajomy zamierza mu zrobić krzywdę. Wciśnięcie ręki między ich usta nie było trudną sprawą. Wilczur charczał nisko, rozchylając szczęki, znów próbując go użreć, co nie było najtrudniejsze. Wnętrze dłoni Tyrella doświadczyło zębów, które ślizgnęły się wpierw po skórze, w połowie zaciskając jednak na zebranej fałdzie. Zwarł mocno zęby, choć musiało to przypominać mocne szczypnięcie, aniżeli prawdziwe ugryzienie, jednak pierwsza próba nie miała zostać jedyną.
Palce trzymające nieznajomego za kark nagle ześlizgnęły się z jego szyi i spoczęły na ubraniu tuż pod obojczykiem. Złapał go za materiał i szarpnął, jednocześnie starając się odwrócić głowę w przeciwnym do odepchnięcia kierunku. Ale jaki to miało sens? Nadmiar nagromadzonej śliny tylko przyspieszył proces rozpuszczania tabletki, którą co prawda próbował wypluć, ale zatrzymywała się na wnętrzu ręki nieznajomego i przylegała do warg jakby była klejąca. Niewielka pastylka była jeszcze mniejsza. I jeszcze. I jeszcze.
Widział za ramieniem klęczącego obok ciemnowłosego wielki psi łeb. Smukły pysk rozchylał się w szyderczym uśmiechu, spomiędzy zębów wystawał język ociekający czarną masą. Choć nie widać było ślepi, doskonale zdawał sobie sprawę, że Shatarai patrzy prosto w tego małego gnojka. Milczała. Spokojna, psychiczna. Całą sobą mówiła: wystarczy twoje słowo, Jace. Wystarczy, że mi pozwolisz. Przecież lubisz, gdy załatwiam za ciebie sprawy, prawda? – jak matka, która stara się przemówić kapryszącemu synowi do głowy. Wystarczy, że na moment zamkniesz oczy, że na krótką chwilę pozwolisz mi działać. Prześpisz się. Kilka razy już spałeś, nie było chyba źle? Widział klatka po klatce obrazy wymieszane przez słabości pamięci. Zbliżenie na ręce trzęsące się jak w delirium. Po same łokcie uwalone czerwienią. Rąbek czyjejś sukienki odkrywającej nagą nogę, odgryzioną od kolana w dół. Sukienka była niebieska. Potem stała się materialną krwią. I te puste spojrzenia. Tysiące głów obróconych na bok albo do góry, otwarte usta, nieruchome źrenice. Pełne żalu i pretensji. Dlaczego? DLACZEGO MI TO ZROBIŁEŚ, WILCZURZE?
GROW?
JACE?
Zamrugał, rozwiewając ujęcia wspomnień. Wilczyca nadal siedziała na swoim miejscu, nieruchomo, wpatrzona w Tyrella. Tym razem już mówiła.
... bo i cóż jest złego w zabijaniu? Bronisz się. Na tym polega świat. Na zadaniu ciosu nim otrzymasz cios. Mam rację? – ale używała głosu, którego nienawidził. Potulnego. Zmysłowego. Wręcz elektryzującego. Przechodziły go dreszcze z każdą kolejną wypowiedzianą głoską. Patrzył wściekle w nieznajomego, smagany tymi niewidzialnymi impulsami. Nie połykał śliny – uparcie – więc ściekała aż po nadgarstek trzymającej go ręki, choć tabletka zdążyła się rozpuścić i mógłby dać sobie spokój.
Starał się jej nie słuchać. Skupił wszystkie myśli na wzroku, na obrazie pozbawionej emocji twarzy, na łagodnych rysach i turkusowych oczach. Dyszał nierówno, wciąż trzymając go pod szyją, wciąż napinając mięśnie. Nie był już pewien, kogo nie cierpi bardziej. Tej chorej suki czy jego - truciciela?
Przez chwilę się wahał.
A potem nagle mięśnie się rozluźniły, a on przestał na niego napierać. Patrzył ponad jego ramieniem, choć niczego tam nie było.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wciąż zamykał oczy. Nie pamiętał kiedy czerń rozlała się pod jego powiekami. Ale pomimo iż pozbawiony był wzroku, reszta zmysłów szalała nieposkromioną wolnością. Wydawało mu się, że stoi na scenie. Sam na osuniętym popielatym podium, a za plecami bordowa kotara tworzy tło. Nie widział widowni — nie było jej. Puste, osnute czeluścią siedzenia wydawały się być oszronione lodem. Chłód jaki odczuwał stojąc pośrodku wielkiego gmachu nie dodawał mu otuchy; bezkresna ciemnica nie klasyfikowana się teraz na liście jego szczerych pragnień.
  Chciał się obrócić, ale nie potrafił. Jakaś niewiarygodna siła gniotła jego koszulkę — czuł jak ostre pazury wbijając się przez tkaninę; jak niszczą delikatne struktury. Znów to poczuł.  Pusty ciągnący się korytarz wolnych siedzeń — pełen ech — i on. Sam wśród przeraźliwych jęków mar, których przecież nie widział - ale czuł.  Gdzieś w mroku rozległ się chrapliwy dźwięk, a na drugim końcu jakieś mężczyzna cicho płakał. Coś bez przerwy dychało mu w kark. Owiewało śmiercią jego wytatuowane ciało, sięgając głębiej, aż do kości. Coś wdrapywało się w jego skórę na dłoni, ale nie popuszczał. Powieki zacisnęły się silniej, jakby tym zachowaniem miał uchronić się przed Wilczurem jak przed zjawą, która nawiedza we śnie.
  Czarne włosy pomimo kurzu i potu, który skleił je w pasma nierównych strąków, wciąż osłaniały mu czoło zwiewną grzywką. Zadrapania na policzkach odznaczały się czerwonymi śladami, w których zauważyć można było piasek i pył; twarz miał umorusaną jak dziecko które wpadło do komina, a brudne dłonie zamiast w szmatę wytarło w twarz. Dopiero kiedy uchylił jedno oko, turkus odznaczył się żywym blaskiem, na tle martwoty tej twarzy.
  Czuł jak coś spływa mu po nadgarstku jednak nie był w stanie określić czy była to krew upływająca z jego żył czy może ślina, jaką zanosił się nieznajomy.
  Ta bliskość i oddech. Czuł, że wciąż jest mu gorąco, a z tym uczuciem nie miało nic wspólnego buchające szkarłatem palenisko tuż za ich plecami. Nierówne cienie tańczyły na okropnych ścianach. Przeklinał ślinę czując, że połyka kupkę sklejonych ze sobą drobniaków.
  Spojrzał na białowłosego pewniej, choć nadal odchylał się w jego uścisku jak mógł, jakby to miało uchronić go od uczucia jakie w nim zapłonęło; jak węgiel w żołądku. Jednak wzrok nieznajomego był nieobecny. Dopiero wtedy smok uzmysłowił sobie, że mężczyzna patrzy przed siebie wyraźnie zamyślony.
  Coś przewaliło się w brzuchu chłopaka. Bardzo powoli odsunął dłoń od jego warg. Chłodne muśniecie tej skory było jak dotknięcie zimnego, marmurowego grobowca. Mokrą od śliny dłoń wytarł w spodnie, spoglądając na Wilczura z zaciekawieniem, kiedy ten powoli popuścił uchwyt — wygnieciona koszulka zawisła na jego szczupłym ciele jak za duże ubranie.
  Chłopak toczył wzrokiem po jego mokrych wargach i skórze na policzkach, miał już spojrzeć na nadgarstek, kiedy znów natrafił na jego dwukolorowy, zagadkowy wzrok. Obrócił głowę lekko za siebie, ale w połowie czynności znów mu się przyjrzał jakby upewniał się, że nie jest to żadna pułapka w która chce wpędzić go Wilk.
  Za swoimi plecami nie dostrzegł nic co wykazywałoby osobiste zainteresowanie. Pusta, goła ziemia w niektórych miejscach pokryta białym gniotem. Martwy wilk był już zaspany lekka warstwą śniegu.
  Tyrell obrócił swoja brudna od kurzu twarz. Był bez wątpienia chłopakiem pełnym sprzeczności. Na zewnątrz silny, niewzruszony. Ale niektóre jego gesty mówiły, że coś się w nim zepsuło. Przez chwilę mógł wydać się zakłopotany, jakby to co jeszcze kilka chwil temu się wydarzyło w końcu do niego dodarło — policzki miał karmazynowe, ale one były wynikiem znacznego spadku temperatury, o tym nie musiał wiedzieć ranny.
  Wciąż czuł gorzki rozpuszczony posmak tabletki, przez chwile zrozumiał jak poczuł się Growlithe.
  — Kazałeś mi je podać, choć od samego początku to planowałeś — powiedział. Głos miał spokojny, nie było słychać w nim gniewu; przebił się przez ciszę. Chłopak złapał się zdrowa ręką za bok (zraniona natomiast zwisała mu wzdłuż tułowia). — Nie widzę sensu uśmiercania jedynej osoby, która jest ci w stanie pomoc, jeśli już i tak mamy nad głową lawinę śniegu.
  Klęczał na wilgotnej ziemi, poruszył palcami u zranionej ręki jakby chciał je rozgrzać. Ale czuł, ze jest cały zesztywniały. Znów zadrżał z zimna. Para uniosła się z jego ust. Ich mokre ubrania zaczął pochłaniać drobny, srebrny szron – uchwycił się również spodni Growlithe’a.
  — Walczysz, choć jesteś już jedna nogą w trumnie, możesz stracić siły w każdej chwili. — Tu spoglądnął na szkarłatną dłoń ponownie. Zastanawiał się czy czuje w niej już nieprzyjemne dreszcze. — Nie potrzebnie tracisz siły na mnie. Dla kogo tak walczysz?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Poharatane palce zdrowej ręki wślizgnęły się pod dłoń, która nie tak dawno przyciskała się bezlitośnie do jego twarzy. Wtedy kneblowała go z siłą, o jaką nie można posądzać kogoś tak kruchego i cichego jak jej właściciel, a teraz wydawała się chuda i pajęcza. Nic nie wskazywało na to, by nieznajomy był w stanie za jej pomocą unieruchomić twarz Wilczura, a jednak trucizna roztaczała się teraz po żyłach, powoli wyżerając krew i tkanki. Usta wymordowanego pozostały beznamiętne, ale oczy...
Dotychczas nie uważał tej brutalności za konieczną, jednak dojrzenie karmazynu na policzkach czarnowłosego chłopaka okazało się sowitą zapłatą za instynktowne odruchy. Przytłaczająca obecność Shatarai nie słabła, jednak na przekór jej próbom Wilczur nadal nie ruszył o f i a r y. Nie zareagował, kiedy ten obejrzał się przez ramię. To jasne, że niczego nie dostrzegł. Nie był świadom jej rozwartego pyska, który zawisł z wyszczerzonymi, trójkątnymi kłami tuż przy jego gardle. Jak najeżone imadło czekała na jeden ruch; jedno skinienie, które wprawi cały mechanizm w zautomatyzowaną pracę i dokończy dzieła.
Przecież tego chcesz. Przecież tego chcesz. Przecież...
Szeptała uparcie, a on wpatrywał się w nią tak długo, aż wreszcie padły pierwsze słowa. Wtedy oderwał spojrzenie od wilczycy, przekierowując je na oblicze Tyrella. W szeroko rozwartych ślepiach czaiło się szaleństwo. Gorączka odciskająca piętno na twarzy wykrzywionej w pogardzie i rozdrażnieniu. Tym był? Szaleńcem? Do cholery, wariatem?
Wbił paznokcie w rękę chłopaka, spuszczając oczy na grdykę. Skóra przydymiona zaschłym piachem i kurzem. Drobinki ziemi uwierałyby w wargi, gdyby przycisnął usta do jego szyi.
Przecież tego chcesz...
Wilczur zamrugał nagle, jakby wyrwano go ze stuporu.
- … azałeś mi je podać, choć od samego początku to planowałeś.
Ten ton bez nuty gniewu zadziałał jak magnes. Rozproszona uwaga znów skupiła się tylko na nieznajomym.
Wilczur płytko oddychając patrzył mu prosto w oczy; beznadziejny przypadek bez barier. Nie odsunąłby się nawet po głośnej deklaracji, że przekracza granicę dobrego smaku tą swoją bezczelnością.
- Nie widzę sensu uśmiercania...
Jednak im dalej go słuchał, tym bardziej był zmęczony. Poruszył głową, jakby chciał mu się wciąć w połowie zdania, ale nagle zrezygnował. Wzrok utkwił w swojej ręce, dopiero dostrzegając zmianę. Wcześniej wydawało mu się, że chwycił nieznajomego za dłoń, że cały czas go za nią trzymał jak dzieciak, który boi się, że ojciec odstąpi go na zbyt wiele kroków. To wszystko było bujdą. Niczego nie trzymał, prócz ruchliwych odnóży, wystających spomiędzy zaciśniętych w pięść palców. Wsłuchany w słowa chłopaka jednocześnie przyglądał się sobie.
Jej słowa nie cichły w ogóle, wręcz wprawiały go w stan przypominający poddanie się. Coraz bardziej zbliżał się do krawędzi, w której wreszcie da upust emocjom. Wrzaśnie na całe gardło, by wszyscy się zamknęli. ODPIERDOLILI.
- Jesteście do siebie bardzo podobni. Macie to samo. – Usta drgnęły, ale śmiech nie wyrwał się z jego krtani. Wpatrywał się w swoją rękę, opartą teraz o udo. Palce rozwarły się ukazując czarną plamę; ze zmiażdżonej masy wystawały połamane pajęcze odnóża. Poderwał nagle głowę, wycierając z obrzydzeniem dłoń o spodnie. - To samo tępe spojrzenie. Tak samo... – Próbował na niego spojrzeć, ale obraz rozmywał się, głowa była zbyt lekka. Wbił paznokcie w materiał oszronionych dżinsów. - Identyczne podejście. On też tylko udawał. Wy... aktorzy idealni... bez problemu wczuwacie się w role. Łatwiej wam wtedy zrobić to, co naprawdę chcecie... bez poczucia winy. Dużo wmawiacie. I większość to łyka. Tym razem się nie udało. Sądzisz, że nie wiem? Wiem. – Podkreślił dobitnie, przesuwając językiem po dolnej wardze, zwilżając postrzępione, zasuszone usta. - Zabiłeś wilka. Z zimną krwią. Rękoma, którymi teraz podawałeś mi lekarstwa.
Białe włosy przylegały do skroni i policzków; mokre od potu i śniegu pasma przywodziły na myśl śliskie robactwo. Chciał je odgarnąć z czoła, ale ręka była za ciężka.
- Więc to nie mogło być lekarstwo. Wpierw myślałem, że chcesz mnie otruć. Głupie. Głupie, co nie? – Kpiarski uśmiech nie sięgnął oczu. Ledwo panował nad oddechem. Logika powtarzała: zimno. Jest tutaj zimno. Ale ciało mówiło coś innego. Czuł parzące gorąco, czuł jak wszystkie wnętrzności się gotują, jak głowa płonie przy najlżejszym poruszeniu.
- Ale nie zrobiłbyś tego. Jaki miałbyś z tego pożytek? Zatrutego mięsa się nie je.
Rozpalone śruby wbijały się w skronie, wwiercając się swoim nieregularnym kształtem aż do czaszki, napierając na kościstą strukturę ostrym wierzchem. Syknął marudnie, przyciskając usta do uniesionego ramienia. Ból przyniósł informacje, a potem otępienie. Pulsowało całe ciało, najgłośniej w głowie. Cały świat oddalał się i przybliżał w rytm uderzeń serca.
- ... senny... – wychrypiał, unosząc na niego wzrok. Oczy skierowane były na twarz, ale bez wątpienia go nie widział. - Środek nasenny. Mam rację? – Drwina słyszana w głosie nie ukazała się na jego obliczu; pozostał apatyczny i zmęczony. Jakby nagle stracił cały zapał do walki. - Ale teraz ty też uśniesz. – Przysunął się. Miał wrażenie, że cały plener przechyla się jakby znajdował się na rozkołysanej przez fale łodzi. Żołądek podszedł do gardła. Czy te dziwne tabletki działały jak narkoza? Jako były pielęgniarz zdawał sobie sprawę z funkcjonowania znieczulenia – wpierw nie czujesz żadnej zmiany. Oddychasz głęboko. A potem nagle zasypiasz. Wpadasz w dziurę, wsysany w podziemia duszy.
Ręka zsunęła się na mokrą, lodowatą ziemię. Opierając się na niej utrzymał ciało w pionie.
- Na Ziemi jesteście całkiem samotni. Jedynymi zwierzętami, które zawiązały z ludźmi przymierze są psy. W zasadzie genealogia psów nie jest do końca znana... tyle ras, gałęzi, rozwidleń, mieszanek... ale to pierwsze i jedyne zwierzęta, które postanowiły wam służyć. Wpierw pomagały w łowach. Potem dawaliście coraz trudniejsze zadania, coraz więcej poleceń. Tysiące psów ginie w laboratoriach. Wyciąga rannych spod lawin i gruzów. Odszukują narkotyki, ludzi, trasy... To psy są przewodnikami niewidomych i wspomagaczami kalek... – Czuł na sobie jej wzrok, gdy to mówił, ale nie zwracał na to uwagi. Był pewien, że tabletka zadziała lada chwila; że nagle jakaś niewidzialna ręka użyje pstryczka i wyłączy całą świadomość. Był jednak pewien, że nieznajomego spotka to samo. Tak bardzo uwziął się na własną wersję wydarzeń, że nie przyszła mu do głowy wersja dotycząca osłabienia przez zimno i krew, przez zbyt gwałtowne ruchy i ciągłą walkę mimo wyczerpania. W tle słyszał tylko trzaski z ogniska przemieszane z oddechem siedzącego obok chłopaka i z galopem własnego serca, które najgłośniej słyszał w czaszce, a nie piersi.
- To on odkrywał nieznane tereny. Posyłano go na śmierć. Jeżeli nie umierał... – Zrobił stosowną pauzę, jakby chciał dorzucić: „domyśl się”. W rzeczywistości tracił wątek. Paznokcie werżnęły się w twardą glebę. - W czasie drugiej wojny światowej wykorzystywano psy do niszczenia czołgów... Mocowano bomby do grzbietów i posyłano w stronę wroga. Były specjalnie szkolone do tych zadań... Rzecz jasna umierały. Sądzisz, że ludzie jakoś im to wynagradzali? Nie. Oczywiście, że nie. Słano je na śmierć, bo śmierć psa jest lepsza od śmierci człowieka! – warknął. - Czas tej niesprawiedliwości się skończył. Dla kogo tak walczę? – Gdyby nie czuł takiej suchości, z czystej arogancji by splunął. - Kurwa, dla wolności. Znasz coś lepszego? – Czuł jakby się zapadał w błoto. Szybko i nieubłaganie tracił kontakt z otoczeniem; błędnik wariował, orientacja niknęła. Przymknął oczy, mocno marszcząc nos i brwi. - Był taki sam jak  ty. Blefował i zatruwał... Osłabiał. Ale ja go pokonałem. – Usta zaczęły poruszać się coraz wolniej. Wykrztusił z siebie parsknięcie. - Ty też nie staniesz mi na przeszkodzie... Będziesz... żałował wszystkiego co osiągnęła... ludzko...
Pstryczek.
Grow nagle runął w bok.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Obserwował go. Przyglądał się jego twarzy, ruchom warg na bladej przemarzniętej skórze, drgnięciom mięśni (które zaciekawiły go najbardziej) — jakby zwiedzał muzeum, w którym wystawione zostały pierwsze cuda najnowocześniejszej technologii. Patrzał w jego oczy, tak żywe, iskrzące dominacją i jednoczenie odlegle. Zaczynały matowieć - z chwili na chwile, jakby lakonicznie opadający ze żłobień puch pokrywał je biała kołdrą.
  " Jesteście do siebie bardzo podobni. Macie to samo.”
  Tyrell momentalnie podążył wzorkiem w dół. Zauważył jak mężczyzna zaciska dłoń na czymś czarnym, co jeszcze chwilę temu zdążyło zebrać w sobie odwagę i przybliżyć się do ich zmarzniętych ciał.
  Poczuł jak szczeka zaczyna mu drżeć — był to odruch, którego nie był w stanie jednak powstrzymać. Mimowolnie przesuwał zębami o zęby w reakcji na wszechobecny mróz. Palce zaciskające ranę zakleszczyły się silniej, jakby tym jakże prostym z pozoru gestem miał wprawić skostniałe naczynia krwionośne do ponownej pracy.  
  Podobni. Kto? — miał ochotę zapytać. Bruzda na jego czole pogłębiła się. Zaschnięte usta zadrżały mu lekko, ale gardło nie wydobyło z siebie dźwięku. Gdzieś u góry potężny powiew wiatru zdmuchnął nadmiar śniegu - opadł w dół, prosto na ich ciała jak delikatny, srebrny pył.
  Każde słowo wypowiadane przez nieznajomego powodowało, że zaczynał odczuwać jeszcze wyraźniejszy chłód. Może i powinien — temperatura od momentu kiedy się tu znaleźli wyraźnie spadła. Niebo zdążyło nabiec atramentem, a wyrwa jaka wisiała nad ich głowami była teraz wyłącznie wielką, czarną pustką. Owa czerń mogła sugerować, że na zewnętrznych krawędziach rozpadliny pojawiła się noc - zmierzch ten był wyjątkowo mroczny i nikczemny. Na mętnym sklepieniu nie jaśniała żadna gwiazda. Jedynym źródłem światła w chłodnej dziupli okazał się rozpalony wcześniej ogień. Rozpałka skwierczała na mrozie, a szczupłe łapy paleniska muskały swym delikatnym ciepłem — nie na tyle mocnym, aby skóra tubylców od razu nabrała kolorów. Wyglądali jak dwa trupy. Jeden o trupio bladej twarzy, drugi o nieludzkich, pustych oczach.
  „Identyczne podejście. On też tylko udawał. Wy... aktorzy idealni... bez problemu wczuwacie się w role.”
  Wypuścił powietrze z ust. Delikatny obłok objął zimną twarz. Nie przyznał mu racji, choć mógł. Powinien chociaż potaknąć głową, aby obdarzyć towarzysza śmierci swoją racją. Nakarmić go tym czym pragnął się nażreć, ale bez względu na intencje, Wilczur był poza jego zasięgiem. Tyrell mógł patrzeć na zranionego mężczyznę, ale nie mógł nic z tym zrobić. Tylko czekać, aż niespodziewanie pojawi się jakieś inne rozwiązanie — na przykład kowadło spadnie mu na głowę i przestanie gadać. Ale tego wieczoru szczęście  się do niego nie uśmiechnęło - a później, w czarnej, opuszczonej rozpadlinie, dał się odczuć tragiczny brak spadających kowadeł.
  Kiedy wspomniał o lekarstwie, truciźnie i środkach nasennych, turkusowe oczy chłopaka zwęziły się. Wyłapywały kłamstwo, bo i on będąc postacią co najmniej z pozoru ludzką, miał problem z odbieraniem intencji innych. Przecież to nie były środki nasenne…
  Świat od zawsze składał się na ciemność, brud i zgniliznę, a kiedy udaje się, że jest inaczej — próbuje się naprawić i posprzątać syf — nie zyskuje nic prócz kłopotów. Doskonale o tym wiedział, ale nic nie mógł na to poradzić. Kompletnie.
  Dopiero potem zauważył ten krótki impuls. Z początku był niemal niewidoczny. Przeniknął przez mięśnie mrożąc usta, powieki pobladły, dwukolorowe ślepia znów na chwilę straciły blask. Głos stał się słabszy, oddech płytszy. Krew nadal ulatywała z jego zranienia. Zdążyła już wytworzyć rozległą plamę — dokładnie jakby obydwaj przewrócili przez omyłkę butelkę z winem.
  Z wyraźnym spokojem przyjmował na siebie wyrzucany słowotok Growlithe’a — dokładnie tak jakby był psychologiem na sesji terapeutycznej. Patrzał na wymordowanego szczękając zębami i zaciskając brudne paznokcie na szkarłatnym materiale, jakby to była ostatnia rzecz jakiej mógłby się chwycić zaraz przed wpadnięciem w otchłań.
  Wolność.
  Tak. Jak wszystko na tym świecie, co z pozoru jest dobre, to wolność jest złudzeniem, ale co miał w tej kwestii do powiedzenia Tyrell? Nie więcej niż człowiek podłączony do krzesła eklektycznego, któremu mówi się, że po włączeniu prądu może żyć wiecznie.
  Ogień zaskwierczał, a Tyrell podniósł się i przyklęknął na jedno kolano; drugą ręką podpierał się o ziemię. Finalnie wykonał ten gest bardzo powoli, wręcz ostrożnie. Przechylił się śmielej w stronę mężczyzny. Poczuł w nozdrzach jego indywidualną zapachową mieszankę. Wyczuł to. Spadek sił.
  Anioł podniósł się. Zgrzyt kroku stawianego na śniegu.
  Głuche uderzenie upadającego ciała Wilczura podkreśliło tylko pustość tego miejsca. Kolejny chargot na zasypanym gruncie. Długi cień chłopaka okrył nieprzytomną sylwetkę. W powietrzu znów uniosła się para jego oddechu, tym razem sięgnęła swoją mleczną poświatą policzka wymordowanego i na krótką chwilę osiadła na bladej skórze.

  Palenisko zdążyło się powiększyć. Do niewielkiego płomienia dorzucono więcej szmat i chrustu, który wytwarzał z siebie delikatny ciemny dymek. Kamienie otoczyły palenisko. Kilka wrzucono do ognia, ale większość — małej i średniej wielkości — ułożona była wokół skwierczącego dobytku; nie dodawały wyłącznie punktów dekoracyjnych, nic bardziej mylnego.
  Growlithe otoczony był ciepłem. Buchało zewsząd jak delikatna aura niedocenionej mocy. Leżał na suchym, frotowym kocu — był poniszczony i dziurawy, ale to niemiało teraz najmniejszego znaczenia. Gorące kamienie ułożone były pod zbrukanym materiałem i ogrzewały jego plecy; kilka usytuowanych było też przy głowie. W tym mroźnym dole w końcu zaczął topnieć zrzucony przez trzęsienie ziemi biały śnieg.
  Wymordowany nie miał na sobie górnej części garderoby. Jego rzeczy ułożone były na ziemi, z boku (tuż przy innym stosie ubrań — najpewniej należących do anioła), blisko nóg — mokre i zimne, dłużej suszyłyby się na ciele. Ciemnowłosy chłopak siedział natomiast kilka stóp od niego; okryty szczelnie czerwony, gryzącym przykryciem — spod materiału wystawały tylko blade, bose stopy. Patrzał w ogień, jakby przypatrywał się niezwykle interesującemu spektaklowi.
  — Miałeś rację.
  Pusty głos przemknął przez szare ściany, kiedy Growlithe w końcu się przebudził. W okolicach wcześniejszej szerokiej, krwawiącej szramy widniał teraz pożółkły opatrunek obejmujący nadgarstek, no i usztywnienie z trudno zidentyfikowanego materiału — najprawdopodobniej z kawałka drewna. Wymordowany nie odczuwał bólu, a na pewno nie taki jaki zdołał pamiętać — tabletka nadal musiała działać.
  —  Nie wiem dlaczego, ale zdaje sobie sprawę, że jestem wypalony, pusty i niezdolny do uczuć. Że po prostu udaję. Ale to chyba nic niezwykłego? Każdy podczas codzienny kontaktów udaje różnych ludzi. Chociaż trochę.
Tyle, że ja udaje całkowicie, zawsze i wszędzie. Udaje bardzo dobrze.
  Mówił spokojnie, lakonicznie, wciąż spoglądając w migoczący pomarańcz, jakby zwracał się swoimi słowami w stronę rozgrzanego paleniska. Zdawał się wiedzieć, że mężczyzna w końcu się przebudził, nawet na niego nie patrząc.
  — Interesują mnie ludzie, bo sam nigdy nie będę człowiekiem. — I tak naprawdę nigdy nie wiem jak się zachowają.
  Obrócił twarz w jego kierunku. Nadal miał brudne, obdrapane oblicze. Spod okrytego koca, opatulonego po samą szyje wystawały czarne tatuaże. Płomień ogniska rozjaśniał jego oczy, które z wyraźnym zainteresowaniem przyglądały się jego ciału.
  — Spałeś dwie godziny.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dotychczas był trupem. A przynajmniej wygrałby pierwsze miejsce w rankingu na udawanie takowego. Twarz mu pobladła do stopnia, w którym stała się półprzeźroczysta, na wierzch wybijały się wszędzie fioletowe i niebieskie żyłki — wyglądały jak nicie. W każdym razie okropnie i nienaturalnie.
Kiedy wreszcie się poruszył, cisza między nimi zdążyła zgęstnieć wystarczająco, aby móc się po niej wspiąć i wydostać z tych przeklętych jaskiń. To byłoby aż śmiesznie łatwe i pewnie dlatego Grow postanowił zniszczyć złudne marzenia, przerywając milczenie głośnym szurnięciem rannej ręki o podłoże. Nie chciał chodzić na skróty. W całym swoim dotychczasowym życiu parł na szkło jak oszalały.
Teraz głowę miał przewróconą na bok, powieki rozchylone, ale niezbyt szeroko. Patrzył tępo przed siebie i rzadko mrugał — co jak na złość dopełniało całego obrazu nieżywego. Pobladłe do koloru twarzy usta były lekko rozchylone. Oddychał przez nie, ale robił to wolno i ostrożnie, koncentrując się na czynnościach, które zazwyczaj wszystkim przychodzą naturalnie. Jemu nie przychodziły. Przy wdechach rozlegał się ledwo słyszalny świst, potem długo, długo cisza i wreszcie wydech — kompletnie niemy. Wtedy jednak pierś nieco opadała, ale proces był nieczęsty i mniej spostrzegawcza osoba spisałaby go na straty.
Gdyby w czaszce mu nie szumiało, pewnie rechotałby z rozbawienia. Oto wielki pan i władca, kurwa jego mać. Nie mógł dobrze mrugnąć lewym okiem, a chciał szarżować na nieznajomego. Niech będzie — chłopak nie wyglądał najgroźniej. Połowa Desperatów machnęłaby na niego ręką. Bo po co tracić siły na takie chuchro? Z tą myślą większość trzymałaby się od niego z daleka. Ale nie prezes Jonathan. On jak zawsze nie doceniał przeciwników, bo tysiąc lat doświadczenia na nic się nie przydaje.
Sine wargi wykrzywiły się.
Mógł już dawno kostnieć pod dziesięciocentymetrową warstwą śniegu. Może niewielu pamiętało czasy przed apokalipsą, kiedy utrata przyjaciela albo żony wydawała się największą karą od Boga, ale on tak. Teraz, kiedy tracił dziesiątki połączonych z duszą osób — tragicznie, nagle, niesprawiedliwie, kilka naraz albo jedną co parę dni — powinien być ostrożniejszy. Śmierć nie tylko stała się powszechna. Byle idiota zdawał sobie sprawę, że stała się tu niezbędna. Aby zachować ład. Porządek. Aby pamiętać, że zabija nie tylko czas, ale też nóż, pistolet. I głupota.
Przede wszystkim głupota, więc z jakiej do licha racji nadal funkcjonował?
Grymas się powiększył. Nieznajomy nie spisał go na straty, choć powinien. Z czystej przezorności albo dla chorej satysfakcji — został przecież zaatakowany i poniżony. Czego więcej potrzebował, by chcieć spektaklu? By usiąść sobie gdzieś z dala i czekać na moment, aż ciało oponenta się podda? Wypręży w sztywny łuk, usta wciągną ostatni haust. Przez sekundę albo dwie agresor dotykałby ziemi jedyne nogami i potylicą. Potem cały organizm zwaliłby się na glebę i znieruchomiał.
Tak wyglądała śmierć, nic szczególnego.
Jest człowiek — pstryk — nie ma człowieka.
Wilczur ledwo zdawał sobie z tego sprawę, bo nie potrafił wyłapać żadnej myśli na zbyt długo; śmigały mu po głowie jak pyłki kurzu w snopie światła wirujące opętanie z powodu przeciągu. Wyłączył się całkowicie, porzucił ciało.
Dużo czasu minęło. Usłyszał głos z oddali, jakby sponad chmur. Stłumiony, podobny do mamrotu wypowiadanego przez zasłonięte ręką usta. Pierwszych słów nie zrozumiał, za bardzo szeleściły, zlewały się w całość, jakby jedno nachodziło na drugie.
„Miałeś rację”.
Palce zdrowej dłoni, ułożonej wzdłuż ciała, drgnęły. Opuszki uderzyły lekko o glebę i znów znieruchomiały. Zmysły przez cały czas ledwo funkcjonowały, ale teraz powoli zmulone zębatki nabierały tempa pracy. Wpierw do uszu dobiegł trzask spalanego drewna. Ogień. Jego żywioł. Chwilę potem szum, ledwo wychwytywany świst. Dopiero później to. Dużo później...
— … o prostu udaję. — Krótka pauza. Prawie niedosłyszalna. Grow starał się skoncentrować. — Ale... nic niezwykł...?
Nic. Statystyki nie kłamią. Na świecie jest 7 miliardów ludzi i 14 miliardów twarzy.
Miał ochotę mu to powiedzieć, ale w gardle czuł kwas. Podkrążone oczy poruszyły się. Gałki skierowały się w dół, wzrok szukał źródła głosu. Mechanizm wrócił do odpowiedniego rytmu pracy.
I cały świat skurczył się nagle do rozmiarów ich malutkiego obozowiska. Przycupnięta niedaleko postać była szara i milcząca. Nikt nie zazdrościłby Growowi aktualnego stanu, ale wciąż nie prezentował się tak źle jak nieznajomy.
Był pustą skorupą z niewyjaśnionymi intencjami. Czego ten tragicznie dziwny chłopak chciał naprawdę? Jakie miał zamiary? Do czego był zdolny? Pewnie do wszystkiego. Nie miał nic do stracenia.
— … sam nigdy nie będę człowiekiem.
Grow przewrócił oczami. Był odrętwiały, zastały w kościach, choć nie spał wcale tak długo. Wcześniejszy upadek z wysokości zdecydowanie mu jednak nie ułatwiał zadania, a wylew krwi dodatkowo osłabił mięśnie. Udało mu się jednak wyrazić całe swoje promiennie przyjazne zdanie na słowa ciemnowłosego za pomocą jednego gestu – co za pierdolenie.
Był w stanie opaść ręką na nagi brzuch. Pod paznokciami czuł wypukłe blizny. Przecinały cały korpus, z ramionami i szyją włącznie, jednak to pierś nosiła najwięcej szczegółów. Ślady po zadrapaniach, porażeniu prądem, po strzałach. Opuszki przesunęły się ciężko wzdłuż torsu.
Sam nigdy nie będziesz człowiekiem.
Wiele kul przedziurawiło go jak sito. Faktycznie. Żaden człowiek nie byłby w stanie tego znieść, choćby się wcześniej zesrał i zaklaskał do cygańskich modlitw. Jakby na to nie patrzeć — skóra była otwartą księgą. Jeden rzut oka na blade szramy, a znało się odpowiedź przynajmniej na pytanie, czy trzeba wiać z wrzaskiem, czy od razu się poddać.
— Spałeś dwie godziny.
Chuj ci w dupę, warknął inteligentnie. Czuł się słaby i zmęczony, przede wszystkim jednak słaby. A tego uczucia nie znosił najbardziej.
Kiedy trwał tak w niebycie, na granicy między dalszymi ziemskimi katuszami a zapewne kompletnym brakiem istnienia, niewiele się zmieniło. Powinien przez ten czas ochłonąć. Dać sobie na wstrzymanie chociażby przez niepodważalny fakt, że jeszcze dychał. Nie musiał padać twarzą przed stopami nieznajomego, zresztą, nie miałby siły, żeby się tam przetoczyć, jednak kultura wymagała, żeby chociaż nie życzył mu tak źle. Ale jak na złość ognie nienawiści nie gasły. Były jedynym ciepłym uczuciem, jakie go ogarniało.
Przymknął powieki. Kazał sobie dać na wstrzymanie.
Będzie jeszcze czas, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Poza tym...
Nie, stanowczo odrzucił następną myśl. Mógł doświadczyć trzęsienia ziemi. Złamanego nadgarstka. Przegranej z  chuchrem. Osłabienia. Niemal śmierci. Ale jeśli dopuści do siebie ten wariant, który tak nachalnie tłukł mu się po głowie, to z pewnością dla świętego spokoju zacznie uderzać głową w ziemię.
Otworzył oczy.
Nienawidził go.
Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że nie mógł zdzierżyć swojego wybawiciela. Tego niepozornego chłopaka, który naprawdę przytrzymał go przy życiu.
Nienawidzisz go z bardzo prostego powodu.
Tak.
Nagle napiął mięśnie i podniósł się do siadu. Od razu zakręciło mu się w głowie, ale odruchowo wsparł się z boku ręką. Spojrzał wtedy na drugi nadgarstek; ranny. Prowizoryczny opatrunek przesiąkał już czerwienią. Krwawił jak świnia.
Nic nie czuję.
Żadnego bólu. Żadnego odrętwienia.
Tabletka w organizmie działała. Pewnie głównie dzięki niej był w stanie nadal siedzieć. Obrócił dłoń, przyglądając się wystającemu spod szmat kawałkowi usztywniacza.
Źrenice były rozszerzone, wzrok rozgorączkowany, czujny. Mimo próby nie udało mu się zgiąć palców, więc odłożył dłoń na udo.
„On” także był pusty i nieszczęśliwy. Także robił wiele wbrew logice.
Grow drżał z wściekłości.
Nie rozumiał.
Został opatrzony i poddany opiece. Nieznajomy musiał się natrudzić, żeby zdjąć górną odzież z nieprzytomnego, bo Grow był od niego o wiele roślejszy. Co mu to dało? Zachowywał się jak ktoś, kto wpierw uciekał zygzakiem jak zając, ale gdy zorientował się, że strzeliłeś i chybiłeś, nagle się zatrzymał i zaczął czekać aż przeładujesz broń.
Wilczur potarł brudną dłonią twarz. Huczało w skroniach, ale nawet to nie było go w stanie zatrzymać. Upartość napędzała stawy, kiedy wstawał z ziemi. Plener podnosił się i opadał w takt jego kroków. Mozolnie parł naprzód, aż nie znalazł się wystarczająco blisko Tyrella.
Stojąc w lekkim rozkroku górował nad przygarbioną sylwetką ciemnowłosego anioła. Patrzył na niego tylko przez moment. Potem podniósł zdrową rękę i wymierzył cios.
Półkuliste ściany przyjmowały każdy dźwięk z potężnym, stopniowanym echem.
Śmieć.
Słowo na moment uniosło mu górną wargę. Pogarda sięgnęła również ślepi, które błyszczały od furii.
Jesteś pusty — warkot przechodził w słowa zatrute jadem, ale nadal można było wyczuć niedowierzanie. — Tym sposobem marnujesz tylko jedzenie. Powietrze. Przestrzeń. Jeżeli dorwie cię śmierć... — Dłoń, która opadła, zacisnęła się w pięść. Knykcie pobielały do odcienia tynku. — Nikt nie będzie ubolewał. Bo w takim stanie... w jakim jesteś obecnie...  Nie stanowisz żadnego wyzwania. Jeżeli bym wygrał... Gdyby udało mi się sięgnąć twojej szyi albo rozorać brzuch... Byłbym silniejszy o jedno zwycięstwo. Wziąłbym twoje ubrania, które przydałyby się moim ludziom. Miałbym twoje lekarstwa i jedzenie. Przeżyłbym i ja, i moje idee. — Dolna żuchwa poruszyła się w irytacji. — Przeżyłby więc ktoś, kto walczył o swoje. Kto chciał zwyciężyć, bo miał za co. Ale przegrałem. I teraz, po tym wszystkim, po tylu straconych szansach i tylu błędach jakie popełniłem, by cię wtedy dorwać... Chcesz mi powiedzieć, że próbowałem pogryźć głaz? Starałem się rozbić pustą skorupę, w której nic, absolutnie nic bym nie znalazł? Żadnego oskarżenia, że odbieram życie, na które pracowałeś? Że uśmiercam kogoś, kto karmił potomstwo lub wspomagał przyjaciół? Całe starcie stało się bezsensowne. Do jasnej cholery. Przegrałem z kimś, kto i tak nie miał za co walczyć.
Ostatnie słowa praktycznie wyszeptał, ze wzrokiem wbitym w pomazane od brudu oblicze chłopaka. Usta poruszyły się w dwóch słowach.
„Zabiję cię”.
Ale nie wybrzmiał żaden dźwięk. Struny pozostały nieruchome. Groźba padła chwilę przed tym, nim Grow splunął w bok i wycofał się o dwa kroki. Zabije go. Usunie ze swojej drogi każdego, kto zatruwa Ziemię. Kto plącze się pod nogami, jak niezakopany trup.
Ruszył w stronę martwego wilka. Ciągnął za sobą stopy, mięśnie miał wyłożone kamieniami. Słowa wciąż wibrowały w przestrzeni — przegrałem z kimś, kto nie miał za co walczyć. Policzki i nos, zaczerwienione od zimna, które buchnęło, gdy tylko oddalił się od ogniska, nabrały bardziej szkarłatnej barwy. Biała para okryła pokrzywioną mordę wymordowanego, gdy spychał warstwę śniegu ze skostniałego cielska wilka. Połamane kości karku były prawie niewidoczne. Zwierzę spało.
Długie palce Wilczura wsunęły się w twarde futro. Szron topił się w kontakcie ze skórą. Oboje mieli tyle zapału. Z jakiej racji nie przetrwali? Dlaczego uratował się...
... „On”. „On” również miał takie podejście.
Zawsze wygrywał. Choć nie miał powodu.
Grow zacisnął rękę na karku swojego kuzyna. A potem szarpnął go do siebie. Rozległ się dźwięk przypominający rozdzierane prześcieradło i kilka strzyknięć. Wzrok padł na skórę i tkanki otaczające szpikulec, na który nadział się wilk spadając w przepaść.
Minęły dwie godziny, jeżeli wierzyć nieznajomemu. Czy do tego czasu ciało zdążyłoby stężeć? Oczywiście nie. Grow oparł obie ręce na wilku i pochylił się nad nim, przyklękając na jedno z kolan.
Rozwarł szczęki i wżarł się w brzuch. Przypominało to ugryzienie marchwi — albo innego twardego warzywa lub owocu. Szkliwo dało radę, zimna krew spłynęła na brodę wymordowanego i głaz i zaczęła wsiąkać w śnieg.
Żołądek, ściskany głodem, powoli napełniał się lodowatymi kawałkami mięsa.
Jadł łapczywie, szarpiąc za ścięgna, wyrywając je i wciskając do paszczy językiem. Sztywne ciało wilka podrygiwało przy niektórych ugryzieniach, aż w końcu znieruchomiało. Grow wpatrywał się chwilę w mokre od czerwieni wnętrzności.
Tym powinieneś się różnić od zwierzęcia. — Powoli zaczął podnosić się z kucek; wciąż szumiało mu w czaszce, ale utrzymał stabilny pion. Zwrócił twarz z zakrwawionymi ustami i brodą w kierunku nieznajomego. — Człowiek mógłby żyć samotnie. Żyć sam z poczucia obowiązku. Jeść co chce. Uciekać przed kim ma ochotę. Mógłby nawet własnoręcznie wykopać swój grób, ale nadal potrzebowałby kogoś, kto koniec końców go w tym cholerstwie pochowa. — Wracał do ognia, do ciepła. Do niego. Ale nie przestawał mówić. — Będziesz mieć dwie drogi. Jedna z nich założy, że wreszcie ruszysz z miejsca. Znajdziesz cele. Emocje z nimi związane. Staniesz się cenny. Tak dobry, że gdy przyjdę ponownie, raz jeszcze mnie pokonasz. — Był już blisko, coraz bliżej. Warstwa śniegu przestała chrupać pod butami. Zszedł na nagą ziemię. — Ale jeżeli nic się nie zmieni, to ja będę zwycięzcą. Zniszczę twoją bezsensowność, ciało rzucę wilkom. — Stanął tuż obok niego. Powoli się pochylił, aby przysunąć twarz do jego twarzy. Świeża krew błyszczała od płomieni ognia. Dym drażnił węch. — Staniesz się kimś konkretnym albo umrzesz jako nikt istotny. — Zszedł do szeptu. — Tak czy inaczej wyświadczam ci przysługę, hm?
Poruszył palcami rannej ręki.
Chociaż tyle mógł.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Czym byłoby chłód, gdyby skóra nigdy nie zaznała ciepła? Czy mrok byłby tym samym mrokiem, gdyby oczy nigdy nie ujrzały światła? Te kontrasty świadczą o doświadczeniu, o próbie poznania świata. Ale niektórzy zamknięci w swojej okrutnej skorupie, mogą co najwyżej uderzać dłońmi w ściany, próbując wydostać się z próżni, bo co innego im pozostaje? Efekt jednak nie był lukratywny.
  Tyrell nie należał do osób, które potrafiły uczłowieczać się z tymi drobnymi aspektami. Potrafić to jednak nie to samo co chcieć. Od kiedy jego życie pozwoliło żyć mu wśród ludzi zdał sobie sprawę jak wielka przepaść oddziela go od istot ludzkich ich emocji i pragnień. Żądze — nie rozumiał ich. Podniecenie? Po latach zażenowania i wstydu, towarzyszącego wszelkim próbom zachowania najmniejszych choćby pozorów normalności, zdążył przywyknąć, że takie uczucie nigdy nie zagościło w jego ciele. Nie był też w stanie poczuć bólu, którym zanoszono się w jego towarzystwie, radością, która wypełniała każdą cząstkę powietrza, którym oddychał. Nie rozumiał przesłanek, które kierują ludźmi. Do tej pory był bardziej biernym obserwatorem, niż aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Każde kopiowane uniesionych kącików wychodziło w jego przypadku jak sardoniczny uśmiech. Kiedy nie odczuwasz najważniejszych emocji zaczynasz czuć irytację, rośnie ona w pewnym momencie do tak potężnego poziomu, że próbujesz stać się normalny na siłę. Przyglądasz się jednostka, jak zawodowy stalker czający się za kontenerem na śmieci, aby się w nich wpasować. Finalnie nie wychodzi, bo nie posiadasz daru — nie jesteś istota ludzka. Posiadasz człowiecze ciało, ale to nie czyli cię jednym z nich. Był marną kopią, próbującą nauczyć się tego, co nigdy nie zostało w nim zapieczętowane. Wiec co czuł kiedy wpatrywał się w podnoszące ciało albinosa? Jeśli twarz miała być odpowiedzią, to płonna była nadzieja na to, że jakikolwiek mięsień zdradzi kołatające się w nim emocje.
  Turkusowy wzrok skupił się najpierw na klatce piersiowej. Co prawda zdążył zapoznać się z jej jasnymi śladami, ale widok ten był na tyle interesujący, że pozwolił sobie na ponowną fascynującą obserwację. Nie poczuł się tym zgorszony — nie pomyślał nawet, że ten nachalny wzrok zostałby jakkolwiek źle odebrany.
  Sucha gałązka trzasnęła w palenisku, iskry wysypały się w ciepłe powietrze otaczające obóz.
  Kiedy białowłosy ruszył, Tyrell szczelniej okrył się gryzącym kocem, jakby chłód ciała nieznajomego miał na nowo zniszczyć gorąc, które zdołał utrzymać do czasu jego przebudzenia. Siedział jak posąg. Przez moment poczuł dziwny impuls — zarówno przerażający, jak i irracjonalny. Czyżby ten nieodgadniony wzrok i niemal bezdźwięczne kroki obudziły  w nim poczucie niepewności? Growlithe zatrzymał się przy jego postaci, a cień, rosłej sylwetki objął go ciemnością jak swego; chłopak zadarł podbródek, aby na niego spojrzeć. Serce zabiło Tyrellowi w piersi, a usta miał pełne kwaśnej śliny, ale jego twarz pozostawała nieruchoma. Czyżby potrzeba naśladowania życia zaszła tak daleko, że uwzględnia również udawanie strachu? Obawiał się jednak, że to było coś zupełnie innego.
  Cios padł. Usłyszał swój własny syk. Przez chwilę wydawało mu się, że szczęka łupnęła głośno, uderzając o ziemię — a właściwie to jej pozostałości. Kiedy otworzył jednak oczy zdał sobie sprawę, że głowę ma na swoim miejscu, a wcześniej utkwiony wzrok w postaci albinosa, przetoczył się leniwie, niczym toczona piłka tenisowa w kierunku martwego, ośnieżonego wilka. Serce nie zwalniało. Niezrozumiale tłukło mu w piersi. Odwrócił twarz; malował się na niej głupawy wyraz zdziwienia, czuł to — pomyślał, że zapewne wygląda jak jeden z tych komików z niemych filmów w chwilę po uderzeniu o wahadłowe drzwi. Zastanawiał się jak widział to nieznajomy.
  Chwilowy paraliż minął mu dopiero wtedy, gdy usłyszał pierwsze gardłowe słowo:
  ‘Śmierć.’
  Przez długą chwilę wsłuchiwał się w jego niski głos. Przyglądał się z uwagą drgającej od furii wardze, czując ciepło rozlewające się na policzku, na którym jasnowłosy zapieczętował swój ślad. Miał wrażenie, że gorąc jaki w tej chwili odczuwał był częścią tego długiego monologu, na który czarnowłosy nie zareagował w żaden sposób — nie przerywał, niemal ze statyczną cierpliwością dał mu skończyć, czując jak Wilczur dostarcza mu klucz pasujący do klatki jego umysłu, do kajdan, które tak zawzięcie trzymały go z dala od człowieczeństwa.
  Kiedy cień przesunął się w bok, a mężczyzna minął go, wysunął język i oblizał suche wargi. Przełknął ślinę mając wrażenie, że połyka kupkę sklejonych ze sobą kamieni; podrapała go po gardle — dostał ataku kaszlu, który oblał rumieńcem jego drugi policzek.
  Wysunął spod koca dłoń dopiero wtedy uświadamiając sobie, że przez cały ten czas zaciskał pięści. Otworzył prawą dłoń, szybko spostrzegł na niej krwawiące, półprzeźroczyste ślady. Podejrzewał, że skaleczenia byłyby głębsze, gdyby nie to, że w ciągu ostatnich miesięcy zaczął obgryzać paznokcie.
  Czy nieznajomy miał rację? Był nikim w tym wielkim świecie? Nie miał planów, aby dalej przemierzać ziemię Desperacji? Nie — odpowiedział sobie w myślach.
  Po prawej stronie, gdzieś w oddali, zauważył jak nieznajomy schyla się nad truchłem i jak wgryza się w zimne, surowe mięso zwierzęcia. Chłód im sprzyjał, w takich warunkach  tkanki nie ulegały tak szybkiemu zepsuciu, nie kiedy na cieple zwierzęcia ciążył nadal śnieg. Zaburczało mu w brzuchu, choć widok klęczącego Wilczura nie napawał go apetytem. Nie jadł nic od rana.
  Palce musnęły siniejącego śladu — na jego skórze takie obrażenia uwydatniały się nadwyraz silnie. I choć czerwony ślad skrywał się umiejętnie pod wszechobecnym brudem dominującym na jego twarzy był jednak tak wyraźny i dotkliwy, że nie dało się o nim zapomnieć.
  Kolejne kroki były alarmem, a słowa niebezpieczeństwem, który ten alarm aktywał. Stawały się coraz głośniejsze. Czuł obecność mężczyzny za swoimi plecami, oblało go ciepło, zbyt gorące, aby zwalić je na otulające sylwetkę iskry.
  Tyrell poczuł jego oddech. Nieznajomy pochylił się nad nim, a czarnowłosy chłopak znów uniósł spojrzenie, aby móc na niego spojrzeć. Niebieskie oczy były jedyną żywą częścią sztywnego ciała, i kiedy tak wpijały się w dwukolorowe ślepia, wydawało się, że skrywana przed światłem wewnętrzna część osobowości anioła zaczyna wyłazić na światło dzienne.
  Istota rozumna pomyślałaby zapewne, że on i Tyrell moglibyśmy znaleźć kiedyś jakiś wspólny mianownik; usiąść w pogodny ranek i rozłożyć koc, opowiedzieć o swoich problemach, wymienić fachowe uwagi. Ale nie; Wilczur pragnął jego śmierci. Trudno więc było podzielać jego pogląd.
  — Mylisz się. — Wargi czarnowłosego uchyliły się, a oddech wymieszał się z ciepłem buchającym przed jego twarzą. Growlithe znów pozwolił sobie zdeptać przestrzeń osobistą anioła; zbrukać ją z ziemią, wkroczyć na jej teren i bezczelnie obserwować go z bliska. Próbował wzbudzić w nim lęk. Palce zacisnęły się na materiale koca, którym nadal był okryty po szyję. — Mylisz się, bo myślisz schematami. Jeśli sądzisz, że przyciskając ostrze do mojego gardła nie próbowałbym cię powstrzymać, to jesteś w błędzie. Mam swoją ścieżkę, która prowadzi mnie przez życie. Już od kilku dobrych lat.
  Ślad po uderzeniu oświetliła jasna poświata buchająca od ognia. Z miną człowieka stawiającego sto dolarów na wątpliwego konia, zaryzykował:
  — Nie twierdzę, że rozumiem ludzi. W życiu staram się kierować logiką, co prawda niewiele jest z niej pożytku, gdy próbuję pojąć ich sposób myślenia. Różnie się od was. Nie mówię tego, bo czuje się w jakikolwiek sposób wyjątkowy. Zazdroszczę wam.
  Pochylił się, doszukując się w jego spojrzeniu jakiegokolwiek rozumnego znaku. Palce zaciskające się na materiale koca, posunęły wyżej — opuszki musnęły szorstką tkaninę ostatecznie kończąc swoją drogę na okolicach ramienia. Złapał za okrycie i osunął ze swojego ciała. Nagie ramie, jak się można było domyślać, nie posiadało na sobie odzienia — ten fakt został jednak również potwierdzony poprzez osunięcie koca z klatki piersiowej; w miejscu gdzie powinna być narzucona odzież, albo przynajmniej nagość powinna być podkreślona jasnotą niewinnej skóry, kłębiły się jak podstępne cienie tysiące znaków, obrazów, wzorów i liczb.  Cały odkryty przez anioła obszar był niemal czarny od tatuaży, tak intensywnych jakby zostały zrobione tego samego dnia.
  — Wewnętrzny głos mówi mi, abym czynił dobro, ale czym ono właściwie jest? Każdy rozumuje je jak chce. Miałeś tu umrzeć. — Głos jaki rozległ się w obślizgłej jaskini zagłuszył nawet jego własne myśli. — To nie jedyne truchło jakie miało leżeć na dnie tego dołu. — Krótko spojrzał na zakrwawiony śnieg przy leżącym zwierzęciu. Palcem przesunął po jednym ze znaku, ale ostatecznie dłoń położył na kolanach, okrytych materiałem, który zacisnął w palcach. — Każda lekcja uczy czegoś nowego. Zaryzykowałem.  
  W ciebie — chciał powiedzieć, ale nie był na tyle wylewny. Zresztą jak powinien je w ogóle nazwać?  Spojrzenie pomknęło po jego opatrunku, jakby miało się upewnić, ze wszystko z nim w porządku.
  — Nie otrułem cię jak zakładałeś, to chyba musi o czymś świadczyć. — Zagryzł policzek, uparcie przypatrując się drodze spływającej krwi z kącika ust nieznajomego.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Patrzył na niego uważnie, dokładnie studiował wzory, których nie rozumiał. Nie rozszyfrowałby ich nigdy, dlatego słowa nieznajomego powinny wywołać irytację; Grow działał na prostych zasadach. Jeżeli czegoś nie potrafił, coś było poza jego zasięgiem lub nie miał do czego predyspozycji... siłą rzeczy zazdrościł tym, którym się przyfarciło. W gruncie rzeczy nie tyle „zazdrościł” co zaczynał żywić do nich niepohamowaną zawiść. Zachłanność nakazywała mu wyszarpywać rzeczy z uchwytów prawowitych właścicieli. Wymuszać informacje, nawet jeżeli oznaczało to groźbę lub rękoczyny. Musiał zdobyć to, co obrał sobie za cel. Nie było innej możliwości, żadnej dodatkowej drogi.
 Tym jednak razem jego twarz nie wykrzywiała się w gniewie. Oczy błyszczały od zaskoczenia, które nie sięgnęło oblicza — uważniejszy obserwator mógł jednak wyłapać błyski w kącikach przymrużonych w zastanowieniu ślepi. Nogi Wilczura powoli zaczęły się uginać, aż wreszcie nie przyklęknął, opierając jedno z kolan na ziemi dla zachowania lepszej równowagi. Zdrowa dłoń, wciąż dziwnie rozcapierzona, jakby nie był w stanie złączyć palców normalniej, po ludzku, zawisła milimetr nad ramieniem ciemnowłosego chłopaka.
 Od jego skóry bił chłód, którego Grow wcześniej nie wyczuł; być może zwyczajnie go zignorował albo pomylił z temperaturą samego powietrza. Teraz jednak, gdy tak blisko miał ogień, zimno było konkretne.
 „Nigdy nie będę człowiekiem”.
 Źrenice Wilczura rozszerzyły się, objęły niemal całkowicie koloryt tęczówek; miał wrażenie, że coś przyciąga jego spojrzenie do wzorów wyrysowanych na jasnej skórze. Chciał odwrócić wzrok, zerwać kontakt z tym... czymś, z tą cholerną mapą życia, z zapisami, które nic dla niego nie znaczyły... ale oczy były jak opiłki stale wracające do magnesu. Głos słyszał jak za błoną. Jakby dobiegał z innego świata. Znad sufitu, zagłuszany przez ściany. Przez zbyt gęste powietrze.
 „Ale czym ono właściwie jest? Każdy rozumie je jak chce”.
 Nabrał głębokiego wdechu przez zwarte zęby. Uśpiona irytacja zaczynała się aktywować, powoli strzepywała z siebie zaskoczenie, zastępowała je ogromem swojej mocy. Te symbole były bezsensowne, prawda? Wzrok Wilczura zdawał się zamglić, gdy przez głowę przemknęła ta myśl. Bezsensowne, racja? Po co on to zrobił? Po jakie licho?
 „Miałeś tu umrzeć”.
 Ramiona drgnęły. Mięśnie pleców napięły się, ściągnęły skórę wraz z łopatkami. Przez chwilę miało się wrażenie, że oczy wreszcie zwrócą się na twarz siedzącego chłopaka o minie bez wyrazu — ale ślepia wciąż wbite były w kreślone czernią ciało.
Miałeś tu umrzeć — powtórzył sobie, poznając się z tym wyznaniem w prywatności umysłu. Mary szepnęły mu na ucho to samo. Miałeś tu umrzeć. Miałeś. Chciał cię zabić — dodały rozbawione. Czy nie to próbuje ci powiedzieć, Jace? Czy on się tobą nie bawi?
 „To nie jedyne truchło jakie miało umrzeć”.
 Cofnął rękę, jakby nagle zrozumiał, że dotykając go, może się oparzyć. Jasne brwi ściągnęły się, wykrzywiając krzywą mordę w jeszcze bardziej krzywym wyrazie.
Nie musisz się już wzbraniać.
Nie, przyznał niechętnie. Nie musiał. „On” nigdy... Zęby Wilczura zacisnęły się mocniej. Nigdy nie pozwoliłby mu umrzeć. „On” i ten chłopak... nie byli więc tacy sami.
Nie masz już argumentów, by się wzbraniać. Mam rację, chłopcze?
 Wreszcie na niego spojrzał. Chłód jaki dostrzegł w turkusie oczu dotarł głęboko między żebra, przeszył szpikulcem soplu ściśnięte w zdenerwowaniu serce. Nie chciał go zabić, pierwotnie naprawdę tego nie chciał. Jak miał go jednak zignorować?
 Opierając dłoń o ziemię i przechylając się w stronę nieznajomego ujrzał jednocześnie jak spierzchnięte usta rozchylają się w dalszym monologu. „Zaryzykowałem”. To słowo zawisło między nimi jak coś materialnego, przybrało formę kurtyny, która na krótką chwilę zatrzymała Growa, zaskoczyła kundla, który próbował zerwać się z łańcucha. Pies jednak wciąż ujadał, głośno szczekał, ślina z jego rozwartej w szale paszczy skapywała na łapy orzące ziemię. Grow miał wrażenie, że te pazury wżynają się w jego ciało i rozdrapują mięśnie od wewnątrz. Że szybko i BEZWZGLĘDNIE zrywają nicie jego człowieczeństwa.
 Użryj go. UPIERDOL W TĘPY RYJ.
Nie. Nie teraz.
 KIEDY? KIEDY BĘDZIE >TERAZ< O KTÓRYM MÓWISZ? KIEDY PRZESTANIESZ SIĘ WZBRANIAĆ?
 Usta rozchyliły się, a język przesunął po zakrwawionych zębach. Całą twarz miał uwaloną krwią, śmierdział tym cholerstwem.
Zrobię to. Nie teraz, ale zrobię. Na pewno.
 KIEDY? BĘDZIE ZA PÓŹNO. MUSISZ TO ZROBIĆ TERAZ. MY MUSIMY. JA MUSZĘ.
 Utrzymując stały kontakt ze wzrokiem nieznajomego przybliżył się jeszcze bardziej. Teraz ich oddechy na powrót zmieszały się ze sobą; jego gorący i płytki, niestabilny, wręcz dziki, podczas gdy wdechy i wydechy chłopaka przybrały miano zwyczajnych, spokojnych, prawie przemyślanych. Kilka milimetrów bliżej, a dotknęliby się nosami, ale Grow nie przekroczył tej granicy. Opuścił spojrzenie i skierował je na nagą pierś. Prawie nie czuł tego, jak kładł ranną rękę na ziemi, aby to na niej się teraz wesprzeć — ból docierał do mózgu, jasne, ale był zagłuszany.
 Sierściuch nadal ujadał. Nadal kazał mu to zrobić TERAZ.
 Grow już mu nie odpowiadał. Nie było takiej potrzeby i tak by go nie przewrzeszczał. Czaszkę rozsadzała mu setka myśli, miał wrażenie, że wewnątrz głowy znajduje się mnóstwo urodzinowych tub ze sznureczkami, za które ciągnie się, żeby HUKnęło i wystrzeliło naprzód dużo kolorowych papierków i serpentyn.
 HUK. HUK. HUK-
 Przycisnął zdrową rękę do jego torsu.
 ZIMNY, CO? BARDZO ZIMNY!
 Faktycznie. Ciało Tyrella było jak wyziębiona przez wiatr skała. Dotykanie go nie sprawiało żadnej przyjemności, nie miało w sobie nic dobrego. Kompletnie nic.
 JEST JAK TRUP. GRYZŁEŚ JUŻ TRUPY. OBOJE GRYŹLIŚMY, JACE! PRZED MOMENTEM JADŁEŚ WILKA, KREW Z KRWI. KREW Z KRWI. DLACZEGO NIE ZROBISZ „TEGO” TERAZ?
 Szorstkie palce Wilczura znalazły się na mostku nieznajomego. Nie odwracał wzroku od ręki, którą wodził niespiesznie, choć trochę zbyt chaotycznie po jego piersi. Minął wystające obojczyki, zjechał niżej, pod żebra, na brzuch, na podbrzusze, a potem przeciągnął paznokciami z powrotem w górę, docierając do jego szyi. Trzymał dłoń lekko na gardle, obejmował krtań niemal czule.
 ZĘBAMI. NIE RĘKĄ! ZRÓB TO ZĘBAMI...
 Z gardła wymordowanego wyrwał się krótki pomruk, jakby stłamszone warknięcie. Kolejne huknięcia rozsadzały mu skronie, jednak nie miał zamiaru ulec pokusie. Ciekawość bywała zgubna, tak? Przynajmniej to by wyjaśniało, dlaczego opuścił ramię i wsunął rękę na biodro chłopaka. Nie zatrzymał jednak palców na jego boku; te ześlizgnęły się dalej aż nie opadły na ziemię. Cały zabieg sprawił, że Grow przysunął się do niego. Już dawno przekroczył granicę prywatnej przestrzeni. Trzaski z paleniska mieszały się z przerywanym oddechem poziomu E.
 — Niech będzie.
 Gorący policzek przylgnął do boku szyi Tyrella, parzył bardziej niż można zakładać. Gorączka dorzuciła kilka groszy do temperatury Wilczura, ale również bez niej odznaczał się nadzwyczajną ciepłotą. Krew z brody roztarła się na skórze znaczonej tatuażami.
 — Połóż się. Pokażę ci moje dobro.
 Naparł na niego bezlitośnie. Wbijał już ramię w jego obojczyk, usilnie zmuszając, aby się położył, przylgnął do koca, który na nowo stał się zimny. Materiał zapewne pochłonął zbyt duży procent chłodu samej gleby. Był kontrastem do białowłosego, który przenosił swój ciężar na nieznajomego tak długo aż ten faktycznie nie uległ.
SZYBCIEJ. NIE DAJ SIĘ! MASZ CZAS! SZANSĘ!
 Ujadanie słabło, podobnie jak siły.


Ostatnio zmieniony przez Arcanine dnia 15.03.18 2:36, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Przeszywające spojrzenie Wilczura było ostre jak szpikulec zamarzniętej wody. Tyrell miał wrażenie, jak z chwili na chwilę ten wwierca się czaszkę i niszczy wszelkie barykady jakie mogłyby stać na drodze gorącego ogniwa; że mężczyzna patrząc w zagadkowe niebieskie oczy jest w stanie wertować skrywane myśli w głowie, że czaszka stała się przezroczysta i pozwalała czytać drukowane litery jej zawartości.
  To niebezpieczne. Ta bliskość. Za blisko. ZA BLISKO.
  Pomimo iż ciało zareagowało obroną — mechanicznie się spięło — nie potrafił opuścić wzroku. W cieniu oświetlanym poruszającym się pomarańczowym płomieniem, pod niebieskimi tęczówkami chowały się zbrukane cienie — czarnowłosy spoglądał na niego wyzywająco, ale pobladł. Oczy miał lekko wpadnięte i podkrążone — jak ktoś kto za dużo rozmyśla w nocy.
  Wilczur przybliżył się, a nęcący oddech otulił blade usta. Zmartwiał, jakby ta walka na spojrzenia miała więcej priorytetu niż jego wewnętrzna fobia, która z wolna wciągała go pod ziemię. Mówi się, że patrząc psu w oczy, nigdy nie należy odwracać wzorku — to świadczy o niższości i poddaniu się jego władzy. Nie wiedząc czemu, pomyślał o tym i nie zamierzał dać mu tej satysfakcji. Nie po tych słowach.
  Czerwony ślad po uderzeniu na policzku stał się ciemniejszy, najwyraźniej zaczynał przeradzać się w dojrzały siniak. Jeszcze parę godzin, a zamiast karmazynowej plamy, obudzi się z fioletowym opuchniętym policzkiem. Cios mógł wyglądać niewinnie, ale jego anielska, cienka skóra zawsze wyolbrzymiała takie drobne urazy.
  Od Growlithe’a biło ciepło. Nieokrzesane i nieposłuszne jak żądza, którą widział w jego ślepiach. Jak dominacja, którą nie potrafił schować do kieszeni. Nawet teraz. Teraz kiedy miał okazję skapitalizować. Zapach juchy odrzucił chłopaka. Miał ochotę obrócić głowę — prawie to zrobił. Niebezpieczne oblicze nieznajomego zdążyło przekroczyć granice, którą przecież tak gorliwie pielęgnował. To była jego słabość. Dotyk.
  Alternatywa. Zawsze jest jakaś alternatywa. Rozważasz, co możesz zyskać przechodząc przez dziewicze legowiska. Wybierasz mniejsze zło i usiłujesz się nie zapominać o dobrych chęciach. Ale czy w tym przypadku należało mówić o jakimkolwiek zdrowym rozsądku? Growlithe był niebezpieczny. Posoka spływająca z jego zakrwawionego pyska była obrzydliwa, ale jednocześnie przyciągająca — tak było również w przypadku jego osoby. To jak jakby ugrywszy jakiś tropikalny owoc poniewczasie zorientował się, że ten smakuje tak słodko, ponieważ jest zepsuty. A on był zepsuty. Zepsuta dusza i pusta dusza. W krypcie zaczęło robić się zbyt ciasno dla ich dwóch.
  Kiedy sztywne palce wymordowanego wyciągnęły się w kierunku wytatuowanego ciała, Tyrell zatrzymał oddech w piersi. Pulsowanie w czaszce narastało — wydawało mu się, że gdzieś wewnątrz kościanych ścian ukrytą ma tykającą bombę. Jakby mógł wydrapałby ją z głowy. Jakby tylko mógł. Twarde palce przemknęły po jego mostku. Ominęły nieporadnie kilka czarnych wzorów  zahaczając o pępek, gubiąc się gdzieś niżej. Ciepło. Próbując nadążyć za dwukolorowymi ślepiami, nie był w stanie myśleć, skąd ta irracjonalna reakcja się wzięła. Skóra wydała się jeszcze Growlithe’owi jeszcze bardziej chłodna, kiedy pazur posunął powrotną, prostą ścieżką ciemnych tatuaży (jest zbyt gorący, pomyślał, skąd to ciepło?), dopiero kiedy zatrzymał się na biodrze, Tyrell zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas zaciskał zęby. Przez moment pomyślał, że doświadczył szczękościsku, bo nie potrafił przestać.
  ‘Niech będzie’
  Niski ton w towarzyszącym skrzypieniu paleniska wydawał się jeszcze bardziej upiorny niż cień właściciela majaczący na przeciwległej ścianie. Dreszcz przebiegł Tyrellowi po plecach, jakby wszedł do nawiedzonego domu, w którym roiło się od trupów i duchów. Ale przecież oboje byli trupami. Dreszcz szybko zniknął, ale ciepło nadal rozlewało się w na drodze poprowadzonego wcześniej dotyku. Kiedy twarz nieznajomego nachyliła się, szczupła postać Tyrella odchyliła się, jakby ta bliskość zaczęła go przerastać. Wypuścił jednak spod palców materiał i wpatrywał się w oczy Wilczura doszukując się w nich odpowiedzi, ukrytych zamiarów, których przecież nie potrafił odczytywać.
  Przerasta cię nieznane? — szeptał mu jakiś głos trzymający jego tykającą bombę w palcach. — Łatwiej byłoby jakbyś potrafił czytać z twarzy, co?
  Czas biegł tak wolno, że był niemal pewny, że stanął, ale mijał. Mijał.
  — Masz gorączkę — powiedział ochrypłym głosem, patrząc mu w oczy. Przypominał postać z kreskówki z wiszącym nad głową kowadłem. Dłonie szybko oparł o zimną jak lód ziemię. Poczuł przyklejony podbródek do skóry szyi. Znów ciepło jego ciała. Parzył.
  GORĄCO.
  Odchylił głowę, czując jak policzkiem przesuwa po jego białych, nieułożonych włosach. Przez chwilę wpatrywał się w niego totalnie oniemiały, jak dziecko, które stanęło przed publicznością i zapomniało swojej kwestii w przedstawianym akcie. Nie pamiętał kiedy ktoś ostatni raz robił coś takiego. Kiedy widział obejmujących się ludzi, przyglądał im się zaintrygowany, zastanawiające czemu bliskość daje im taką radość. Teraz czuł ciepło. Pomyślał, że tamci też musieli je czuć.
  Siła narastała. Koc nietrzymany już żadną dłonią opadł mu bezwiednie na kolana odsłaniając zawiłą mapę jego przyszłości, gubiącą się gdzieś na biodrach. Chłód wirował wokół ich ciał, ale teraz kompletnie nie zwracał na niego uwagi. Obrócił twarz w kierunku jego głowy, czując jak nos zatapia się w jego czuprynę. Zapach wolności.
  Niepewnie, pełen złych przeczuć, opadł w tył — nie myślał o tym, aby to uczynić. Zrobił to. Po prostu. Biodra miał sztywne jak po operacyjnym unieruchomieniu stawów. Nie mógł już znieść siły, z jaką napierał na niego mężczyzna. Walka z nim była bezcelowa. Ciało zrobiło swoje — łokcie przywarły do zimnej ziemi. Czuł jak żwir uwiera go w skórę, w paru miejscach zapewne powstaną drobne rozcięcia.
  Ludzkie doświadczenia można podzielić na trzy rodzaje: dobre, złe i okropne. Do jakiej grupy zaliczyłby to spotkanie? Kiedy stopniowo pogrążasz się w coraz to straszniejszych ciemnościach, coraz trudnej jest dokonywać rozróżnień.
  Nie wiedział kiedy plecy przywarły mu do ziemi. Oczy zmrużyły się. Obserwował go jak najbardziej interesujący obiekt jaki stanął mu na drodze. Emocje. Czy jest to ciepło? Zapomniał o przemarzniętych palcach. Zapomniał o oszronionych włosach, na których powstało kilka siwych pasm. Zapomniał o bólu w rannym barku na którym znajdował się opatrunek (musiał opatrzyć się zaraz po zajęciu się wymordowanym). Ciekawość, ona została. Nieznacznie zmienił pozycję, grzywka opadły mu na oczy.
  — Nie powinieneś opierać się na rannej ręce — wydusił swoim pustym głosem, ale zadrżał pod jego ciałem. — Kość była niemal pogruchotana.
  Gorąca para jego oddechu uniosła się przy odsłoniętym uchu Growlithe’a.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Masz gorączkę”.
Ręka, na której wspierał ciężar ciała, ugięła się gwałtownie jak łamana, sucha gałąź. Opór ze strony nieznajomego słabł, choć w tym momencie to on miał władzę nad sytuacją – mógł wsunąć ręce między nich i oprzeć je na napierających ramionach. A potem jednym stanowczym ruchem odsunąć od siebie natręta. Grow, przymrużając ślepia, zastanowił się, dlaczego dzieje się inaczej. Co jest wyznacznikiem jego decyzji? Dlaczego nie skorzystał z przewagi? Czyżby się bał?
Chciał odwrócić głowę. Otarł się przy tym policzkiem o bok szyi ciemnowłosego; potem szorstkie wargi przeciągnęły się po skórze, wyczuły tętno – spokojne, rytmiczne. Zatrzymał się. Nie musiał spojrzeć mu w twarz, by znać odpowiedź przynajmniej na jedno z tych pytań – chłopak nie czuł lęku. Więc dlaczego mięśnie jego ramion powoli wiotczały? Sylwetka obniżała się, ulegała agresywnemu, ale osłabionemu w tej agresji naciskowi?
Może naprawdę był (GŁUPI) naiwny?
Parzący oddech padł wilgotnym wydechem na odsłonięty kawałek ramienia anioła, kiedy Wilczur usłyszał „ten” głos. Nienawistny ton dobiegał jakby z dołu, spod ręki na której się opierał, spod ziemi. Może z piekła.
IRONICZNIE. JAK IRONICZNIE. UPIERDOL MU ŁEB.
Uniósł wzrok. Nie widział ściany przed sobą, była skryta pod gęstym mrokiem nocy. To przypominało (TROCHĘ) nieznajomego. Też był przykryty kamuflującym materiałem, jakąś tkaniną, która odcinała jego realne reakcje od oczu widowni. Pokazywał tylko to, co mógł – czyli niewiele. Według Growa: nic, w ogóle nic.
JESTEŚ TAK BLISKO, DO DIABŁA
Naparł jeszcze mocniej. Ciało, do którego przyległ, kładło się wedle jego woli. Nie stanowiło wyzwania, którego się spodziewał, nie walczyło, choć był przygotowany na obronę. Mógł bez problemu nałożyć niemal cały ciężar na kruchą sylwetkę nieznajomego, zmierzając do tego, co chodziło mu po głowie. Ten pomysł był jak śliski szczur o mokrych, zimnych łapkach. Każdy krok tej myśli – tego ściekowca – był intensywny i wywoływał krótkie dreszcze.
TAKBLISKOWIĘC KIEDYTO...
Ujadanie kundla cichło, a zamilkło kompletnie, gdy ciemnowłosy opadł płasko na teren. Chwilę po nim położył się także Wilczur; przekręcił się niezgrabnie na prawą stronę i legł tuż obok. Dyszał, śląc ciepło na bark i szyję, z nosem tuż pod uchem niebieskookiego. Głowa opadła na nagą ziemię, pozwalając brudnym kosmykom rozsypać się po piasku. Ślepia zniknęły do połowy pod powiekami. Szaleństwo w oczach mówiło: ZAJEBIĘ CIĘ. Ale ręka, która ponownie znalazła się na ciele dzieciaka, nie sięgnęła jego gardła. Rozcapierzone palce wtargnęły na ramię zarysowane nierozczytanymi symbolami. Niedelikatnie wcisnął paznokcie w skórę, jakby nie do końca ufał pierwotnemu planowi i jakaś część jego umysłu wciąż przystawała przy tym, aby naprawdę go ZAJEBAĆ.
To byłoby o wiele prostsze – gorzkie stwierdzenie wykrzywiło mu wargi. Z zaciśniętymi szczękami zaczął oddychać przez nos. Starał się ustabilizować tę kurewską wentylację, ale płuca miały najwidoczniej inny plan na życie. Prawie jak po odhaczeniu trzeciego na dobę maratonu – mniej więcej tak się czuł. Jeszcze chwila i zwariuję, myślał otępiale. Jeżeli za moment się nie uspokoję-
Wstrzymał dech na kilka sekund. Słyszał wtedy bicie swojego serca i był pewien, że nie jest sam – że to walenie słyszy każdy. Leżący obok nieznajomy, uciekające wilki z którymi walczyli, nawet galaktyka trzy konstrukcje dalej.
Masz gorączkę. Pocisz się. Opierasz ciężar na złamanej ręce.
Przeklął pod nosem, ledwo słyszalnie, przekrzywiając nieco ciało. Dopiero przypomniał sobie o rannym nadgarstku, który niezbyt zgrabnym ruchem podniósł z ziemi. Leżał na boku, bardzo blisko ciemnowłosego, więc oparł skatowaną dłoń na swoim biodrze, żeby w miarę możliwości zminimalizować szansę na to, że czegoś dotknie. Gdyby nie odrętwienie, być może zarejestrowałby także zimno skostniałych spodni, które wciąż trzymały w sobie wilgoć albo materiał nasiąkający krwią. Ból był jednak przytępiony, mocno wygłuszony przez zmęczony umysł.
Kość jest pogruchotana – wymruczał po kilku minutach ciszy absolutnej. Powieki uchyliły się, odsłaniając lśniące od gorączki ślepia, które utkwiły spojrzenie w profilu nieznajomego. Dostrzegł wtedy kosmyki włosów, które powinny być czarne. Szron zmieniał ich kolor. Teraz były...
Prawie takie same. Prawie. Odważysz się spojrzeć mu w oczy?
Serce przyspieszyło swój galop, a w gardle pojawiła się gula, która z chwili na chwilę zaczęła rosnąć i rozpychać się, tamując dopływ tlenu. Opuszki wbijające się w chude ramię drgnęły szybko, a potem nagle dłoń się uniosła i złapała za bielące się włosy. Grow wcisnął palce między pasma, odgarniając je gwałtownym ruchem z czoła i prawego policzka nieznajomego. Podniósł głowę i wsparł się nieco na łokciu, aby przyłożyć rozgrzane czoło do jego czoła. Nowa wiązka bólu z poruszonego (POGRUCHOTANEGO) nadgarstka znów przebiegła mu wzdłuż pleców. Odetchnął głośniej, prosto w jego ucho. Odczekał moment, licząc do pięciu, skupiając się na tym, aby nie myśleć o niczym konkretnym. Później naprężył mięśnie karku, gdy unosił z powrotem głowę i rozbieganym spojrzeniem oceniał lepkie od skroplonego śniegu włosy. Czarne, po prostu czarne.
To śmieszne, nie są podobni. Śmiech jednak nie nadchodził, a siła argumentu w ogóle nie spowolniła tętna. Wilczur odsunął rękę od jego (BIAŁYCH, TAK NAPRAWDĘ SĄ BIAŁE) włosów z wrażeniem, jakby coś usiłowało zmusić go do ponownego przywarcia do mokrych pasm - pasm, które były w pełni czarne tam, gdzie je dotknął.
Palce przemknęły jednak niżej, aż nie chwyciły za upuszczony koc. Złapał pierwszą fałdę i szarpnięciem nasunął materiał na odsłonięty tors.
Skąd pewność, że miałem tu umrzeć? – charczał, jakby coś haczyło o jego struny głosowe. — To też podpowiadał twój głos? Ten od czynienia dobra? – Mimo trudności w mówieniu, wplecenie kpiny nie było żadnym kłopotem i miało się wrażenie, że niewiele brakuje, by do tonu dołączył ironiczny grymas. — Wiesz co najbardziej mnie w tobie wkurwia? Ten tępy ryj. Mówię do ciebie, daje ci w twarz, jestem pewien, że równie dobrze mogłem przerzucić sobie ciebie przez bark i poskakać po zebrach, a na sekundę nie zmieniałbyś wyrazu. Nie jestem najlepszym materiałem na psychoanalityka, ale daje sobie łapę uciąć – tę zdrową – że to jest przyczyną twoich problemów. I wiesz czemu to mówię? Bo nawet teraz nie wychodzę z podziwu jak możesz być tak cicho i chyba chciałbym, żebyś mi to wytłumaczył. Jakiś obcy typ, który pierwotnie próbował cię przerobić na fresk na jednej z tych uroczych ścian zapomnianego wygwizdowa, klei się do ciebie i całej tej scenerii brakuje jedynie szumu fal w tle. A ty co? Co ten twój wewnętrzny głos pierdoli za światłe rady? „Połóż się, na pewno miło spędzicie czas”? Jestem wzruszony twoją wiarą we mnie. Ale mój głos krzyczy, bym skorzystał z sytuacji i ukręcił ci łeb. Nie zrobię tego – zawiesił wątek, jakby musiał dać sobie moment na zastanowienie się, choć w rzeczywistości wiedział, jak potoczy się dalsza część monologu. Igrał z czasem. — ... Bo jestem zmęczony.  Rozumiesz? Naprawdę zmęczony. – Kolejna pauza, w czasie której oczy zlodowaciały, spojrzenie nabrało ciężkości, jakby wraz ze wzrokiem, na twarzy Tyrella osiadały również dwa ciężkie kamienie, wgniatające się w jego oblicze aż do mięsa i kości: — Ale nie wszyscy są.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dotyk albinosa nie był bodźcem, który przywołał zdolności poprawnej percepcji. Szorstkie pale przesunęły się jak papier ścierny po szczupłym ramieniu nakreślając drogę zawiłych czarnych plam, jakby pragnęły podążyć tą drogą i dotrzeć do iksa cielesnej mapy skarbów. Ale czy faktycznie zlepek przypadkowych szkiców, liczb i wzorów miał być mapą prowadzącą do świętego Złotego Gala? To były części układanki, które rozsypane na jego ramionach, plecach i biodrach miały tworzyć swojego rodzaju sacrum dla poszukiwanych odpowiedzi. Teraz turkusowe spojrzenie przenikające do umysłu Growlithe’a, wydawało się jeszcze bardziej dobitne i niepowstrzymane. Dwa niebieskie punkty błyszczały w mroku jak kamienie, których szlachetność nigdy nie została rozpoznana. Obity policzek nadal był bordowy od uderzenia.
  Patrząc w nieruchomą twarz Sory trudno było otrzymać odpowiedź na kołaczące się pod czaszką pytania. Bonazana, na która wielu liczyło nie była kopalnią znalezisk, była ciszą i spokojem — dla niektórych wręcz nie do wytrzymania.
  Wydawać się mogło, że czarnowłosy nie był typowym outsiderem, który zamykając się w czterech ścianach wzbrania się od wychylenia łba poza swój azyl. Leżąc tak teraz przed nim i patrząc nieznajomemu w twarz, musiał odczuwać wewnętrzne zainteresowanie  związkami międzyludzkimi. Może sądził, że dzięki temu może coś w sobie odkryć? Nie przyznawał się jednak do tych rozmysłów, jakby miał za nie grozić śmierdzący śmieciom i gazem zabarykadowany mamer. Nadal był częścią jego obecności. Tkwił na ziemnej ziemi, która swoim lodowatym bólem mroziła nagie uda i lędźwie. Palce trzymające koc na granicy pasa, były przemarznięte — wymordowany mógł zauważyć na wierzchu dłoni suche popękane rany, które musiały być wynikiem przemarznięcia.
  Ciepłe rozgrzane czoło zostało przywarte do jego niczym płonący opatrunek. Znów gorąco. Przez chwilę pomyślał, że mężczyzna musi mieć  ponad czterdzieści stopni. Krótkotrwała walka na spojrzenia. Czarne oszronione włosy rozsypały się na zmarzlinie i śnieg wydrążał rowki w kurzu pokrywającym mu twarz, lód na włosach błyszczał w półmroku jak ogień.
   — Skąd pewność, że miałem tu umrzeć?
  Ciemnowłosy chłopak zagnieciony w ciemności — pod kocem — wyglądał jak namiot z ostatniej eskapady na końcu świata. Jak coś prawie niewytłumaczalnego. W głębokich żłobieniach ścian już nie kapała woda, lód pokrył pieczarę i oblekł ją w skromną zamrożona powłokę.
  — Niektóre rzeczy trudno wyjaśnić — odpowiedział oszczędnie z głową opartą o ziemię.
  Leżeli w jasnym kręgu światła rzucanego przez ognisko. I choć monolog, który spadł na niego jak worek z węglem na łeb nie wywołał na jego zamarzniętej twarzy żadnego drgnięcia, to z nieukrywanym podziwem przypatrywał się wiszącemu nad nim mrocznemu obliczu. Nie potrafił uwierzyć, że tyle słów jest w stanie wydusić ludzkie gardło.
Wiesz co najbardziej mnie w tobie wkurwia? Ten tępy ryj (…)
  — Pracuję nad tym.
  Pamiętał jak za dziecka stojąc na krawędzi budynku, spoglądał w dół. Samochody poruszały się wolną drogą M-3, a on rozmyślał, co byłoby gdyby rzucił się w dół. Nie zamierzał tego — oczywiście. Szukał sposobu na pobudzenie ciała, ale lęk nie wystąpił. Patrząc w okrutną betonową drogę, która z tak wysokiej odległości była niczym innym jak zlepkiem szarego gruntu z małymi plastikowymi, zabawkowymi samochodzikami, nie była dla niego tutorialowym symulatorem.
  — Szukam bodźca.
  — Jakiś obcy typ, który pierwotnie próbował cię przerobić na fresk na jednej z tych uroczych ścian (…)
  Jego dłoń uniosła się  łagodnie (ale jednak nadal sztywno) wraz z kolejnym bezcennym oddechem.
  — Jestem wzruszony twoją wiarą we mnie. Ale mój głos krzyczy (…)
  Zimne palce zacisnęły się na krzyżyku który opadł mężczyźnie na obojczyk, kiedy cielsko przewaliło się na bok.
  Psy mają podwyższoną temperaturę, przemknęło mu przez myśl.
  — Sądzisz, że byłbyś w stanie uciec z tej pułapki sam? Moja śmierć byłaby kolejnym nic nie znaczącym trofeum, które nakreśla twój charakter. Kolekcjonujesz duszę?
  Wisiorek przesuwał się w zimnych palcach, a srebrny łańcuszek łaskotał Growlithe’a po karku. Tyrell milczał, a kiedy wartościowa błyskotka wypadła mu z dłoni, zdecydował znów się odezwać:
  — Mam go wytatuowanego na biodrze.
  Wciąż dygotał, a struny głosowe drżały wypowiadając kolejne słowa. Ciepło muskało ich ciała, ale wiatr, który wpadał do rozpadliny i odbijał się od ścian niczym piłka pingpongowa mroził krew.
  Głos Growlithe’a był słaby. Chłopak niemal czuł woń śmieci otulająca jego duszę. Oddech mu się uspokoił, bardzo powoli, bo długi czas czuł uparte kłucie w ramieniu, które obandażował… ale wreszcie znikło.
  Podniósł się lekko i obrócił na bok. Zimna dłoń ponownie skonfrontowała się z ciepłem buchającym spod grzywki. Oszronione włosy przyozdobiły policzki. Zmrużył oczy i obserwował go, drgając raz po raz. Nie był stworzeniem z kamienia. I choć maskę posiadał ze stali, ciało miał kruche jak lód.
  Płomienie ogniska poruszyły się niespokojnie. Gorączka postępowała. A on potrzebował snu.
  — To jeszcze nie ten czas, Jonatan.
  Wymordowanemu mogło się wydawać, że to wiatr szepnął jego imię; że się przesłyszał — w końcu podczas zmęczenia rozum lubi płatać głupie figle. Ale dźwięk tonu chłopaka był spokojny i przyjazny, jak głos matki, która za dziecka szeptała mu dobranoc do odsłoniętego ucha.

  — Wstawaj.
  Dziki, płaczliwy krzyk uniósł się ku niebu, tnąc powietrze jak nóż; z łatwością pokonywał odległości, aż osiągnął szklisty skraj. Potem nastąpił wybuch maniakalnego śmiechu i znów zapadła cisza. Trudno było określić skąd dochodził ów dźwięk, bo odbijał się w kamiennych ścianach grubym, leniwym tonem.
  Ciemnowłosy chłopak kucał tuż przy głowie Jace’a, koc okrywał mu ramiona. Ogień całkowicie zgasł; z paleniska unosił się wątły dym. Nadal trwała noc. Growlithe był okryty drugim materiałem, pod głową miał miękki plecak Tyrella.
  — Ktoś chyba jest na górze.
  Gdzieś w góry zazgrzytał śnieg. Ktoś lub coś musiało kręcić się w pobliżu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 3 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach