Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 4 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

/ Przepięknie ci w tym kolorze. :3c Nie spierdol tego.

Pulsowało mu w skroniach, jakby żyły kurczyły się i nagle rozszerzały w takt bicia serca. Wtulał usta w nagie ramię nieznajomego, patrząc mu w twarz spod przymrużonych powiek; sprawiał wrażenie kogoś, kto chwycił nitkę łączącą go ze światem zewnętrznym i tylko cudem jeszcze jej nie zerwał.
Oddychał płytko, śląc gorąco na nieokrytą niczym skórę. Starał się przede wszystkim wyłuskać informacje z jego odpowiedzi, ale nieznajomy kompletnie wyparł się roli tłumacza. Im więcej słów opuszczało jego usta, tym więcej pytań rodziło się w wymęczonym umyśle Wilczura.
Nie — aż do teraz Grow nie zdawał sobie sprawy, jak ciężkie mogło być mówienie. Zachrypnięty ton szarpał za struny, a kiedy przełknął ślinę, poczuł ból i kwas. Przymknął powieki, nieświadom również tego, że wznowił wątek po dobrych kilku minutach całkowitego milczenia.
Toczył teraz jakąś wojnę. Szaleńczą bójkę, w której starał się wyszarpać każde zdanie, które próbowano mu odebrać i uśmiercić, nim mógłby je poznać. Samo otworzenie oczu graniczyło z cudem, ale kiedy wreszcie wykonał niemożliwe, rozmyty obraz ledwo przypominał o sytuacji, w jakiej się znajdował.
Było źle na tyle, żeby Growlithe nie oponował podczas drobnych zabiegów. Nie wyrwał krzyżyka z rąk ciemnowłosego i nie odchylił głowy jak poddenerwowany nastolatek, gdy dłoń dotknęła jego rozgrzanego czoła.
Rzadko bywał taki spokojny, taki niedestrukcyjny.
Spadek sił unieruchomił mu wszystkie kończyny. Gdzieś w głębi, pod ciężkim, zakurzonym wiekiem jego świadomości, czaiło się przeświadczenie, że być może popełnił błąd. Że pozwalając szaleństwu przejąć kontrolę, całkowicie się wykończył — i stał się łatwym celem. Starczyłby teraz sztylet, który wcześniej wsunął w palce nieznajomego, żeby raz na zawsze urwać cały ten spektakl.
— To jeszcze nie ten czas...
Wargi wykrzywiły się lekko, a brwi ściągnęły ku sobie aż między nimi nie powstała mocno zarysowana zmarszczka. Grow przekręcił odrobinę głowę, starając się spojrzeć na niego przytomniej, ale kiedy usłyszał kolejne słowo to prawie tak, jakby zadano mu decydujący cios.
„Jonathan”.
Los pstryknął wyłącznik. Polik wymordowanego ponownie opadł na szorstką ziemię, a dłoń, którą dotychczas trzymał na ramieniu nieznajomego, rozluźniła się. W miejscu, w którym teraz opierał opuszki palców, znajdowały się cztery krwawe ślady półksiężyców.

„Wstawaj”.
Jak kubeł zimnej wody.
Grow poderwał się gwałtownie, wciągając powietrze do wychłodzonych płuc. Zryw natychmiast podrażnił nerwy; wzdłuż całego ramienia przeszedł ostry impuls, który zadygotał mięśniami i wydusił z gardła stłumiony przez zęby syk.
Potrzebował chwili, aby połączyć elementy. Fakty ledwo się ze sobą zazębiały, pojawiło się parę luk, ale kiedy zdjął rękę z twarzy i spojrzał na nieznajomego, był prawdopodobnie najbardziej przytomną wersją siebie w ciągu ostatnich kilku dni.
Ile spałem?
— Ktoś chyba jest na górze.
Zadarł głowę. Czarne niebo było tak samo martwe jak wcześniej. Przez chwilę był wręcz pewien, że nieznajomy żartuje, ale przytępiony zmysł wreszcie wychwycił chrupnięcie śniegu.
Wilczur, odrzucił koc, jaki zsunął mu się na uda. Wciąż dudniło mu w czaszce, ale ucisk był mniej uciążliwy niż przed snem. Drzemka nie tyle go zrehabilitowała, co przyzwyczaiła do stanu w jakim się znajdował — mógł wstać. Osłabione mięśnie natychmiast zaprotestowały. Gdyby nie wsparł się ręką o ramię stojącego obok chłopaka, prawdopodobnie upadłby z powrotem.
Żałosne, wiesz?
W żołądku przewracało mu się jak w pralce automatycznej. Jeszcze trochę i zwymiotuję — pomyślał z dziwnym rozbawieniem. Wtedy dopiero będzie żałośnie.
Chodźmy stąd.
Przed snem jego głos był cichy i wymęczony; teraz doszło do tego przeświadczenie, że coś blokowało mu krtań. Mówił z wyraźnym trudem, bardziej chrypiał niż wypowiadał wyrazy — ale tak czy inaczej był zrozumiały.
Ściągając dłoń z barku ciemnowłosego chłopaka spojrzał na niego z wyniosłością księcia, któremu spalono królestwo, którego zmuszono do dezercji, którego umieszczono w obrazku nędzy mimo szlachetnych rysów.
Grow rozejrzał się po ich bardzo prowizorycznym obozie. Zaczerwieniona skóra wręcz domagała się większej dawki ciepła, więc kiedy odnalazł spojrzeniem swoje ubrania, bez myślenia chwycił je w zdrową rękę i zaczął na siebie nakładać.
Były lodowate, ale — miał wrażenie — że wyschły. Poprawił fałdy koszulki na brzuchu i raz jeszcze uniósł wzrok.
Nie zejdą tutaj. Jest za wysoko... po co by mieli? — Przez szept ciężko było uznać, czy mówił do siebie, czy jednak do „towarzysza” — tylko nie mógł podnieść głosu. Przesunął ręką po klatce piersiowej i raz jeszcze przeciągnął wzrokiem po klatce.
Musieli się stąd wydostać.
TY musisz się stąd wydostać, JACE.
Tak, on musiał się stąd wydostać.
Myśląc o tym zahaczył o krzyżyk. Kciuk zaplątał się w srebrny wisiorek i przez dwie sekundy Wilczur przyblokował dłoń. Jak za mgłą pamiętał cichy głos: kolekcjonujesz dusze?, ale nie potrafił go do niczego dopasować. Z wczorajszej nocy pozostało kilka przyćmionych przez ból obrazów.
Lepiej nie rzucać się w oczy — mruknął już głośniej, nie zerkając jednak na chłopaka. Wpatrywał się w ciemność, prosto przed siebie. — Tam jest wnęka? — Przymrużył oczy, chcąc poprawić percepcję.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

|| ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Tyrell przypominał teraz zamrożony posag. Posąg, którego szare oblicze sięgające Jonatana wydawało się nawet nie mrugnąć. Zmęczenie odciskało piętno na słabym spojrzeniu i na przemarzniętej twarzy, na której ślad po uderzeniu zdążył nabrać dojrzałych kolorów — lekko fioletowy opuchnięty siniak dominował na znieczulicy, która wielu nazywało twarzą.
  — Ile spałem?
  — Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie wiedział, ile dokładnie czasu minęło. Jedyne co wiedział to, że jest wykończony, wypruty i wypompowany. Tej nocy zasnął. Dokładnie w momencie, kiedy powieki nieznajomego osłoniły dwukolorowe ślepia, a oddech w piersi stał się spokojniejszy, płytszy. Okryty kocem, naciągnął go na siebie aż na usta kładąc się tuż przy nieznajomym; w płomieniu ogrzewających płomieni, które sięgały ich obrębu. Czuł, że zasypia i nie pamiętał kiedy czerń oblała jego tęczówki.
  Obudził go śmiech, i choć przez chwile myślał, że to tylko głos ze snu, on nie przestawał wirować w zamrożonym powietrzu nieba przedostając się jak do uszu jako niebezpieczny dźwięk i płuc jako duszący trujący dym. Poderwał się i usiadł. Siedział tak chwilę, na tyle długo aby opanować trzęsące się z zimna nagie, odkryte ciało. Spojrzał na mężczyznę leżącego tuż obok. Wtedy spał, z ranną ręką na biodrze. Wydawać się mogło, że gorzej będzie w nocy pełnej koszmarów, ale i bez nich było dostatecznie źle.
  Smog z paleniska dymił i ugasał jak wypalona zapałka. Ani jedna iskra nie tliła się w stercie nierozpalonych bal. Palenisko nie mogło wypalić się samo. Czyżby chłopak ugasił płomień nim zdecydował się go obudzić?
  — Chodźmy stąd.
  Tyrell nadal kucał przy jego postaci, okryty szczelnie kocem aż pod szyję. Uniósł wzrok kiedy wymordowany stanął na nogi. Wyglądał teraz jak czarny kot, który z zainteresowaniem obserwuje swojego, o wiele wyższego właściciela.
  — Tam jest wnęka?
  — Tak — odparł oszczędnie, ale głos zaszedł mu chrypą, tak jakby zamarzł mu wraz z opadnięciem śniegu. Kiedy albinos zaczął wciągać na siebie ubrania, chłopak podniósł się bezszelestnie. Był jak jego cień. — Zauważyłem ją kiedy tu wpadliśmy. Zaciągnął z tamtej strony wiatr. Echo załamywało się.
  Przybliżył się do swoich ubrań. Teraz nie uświadczyli światła. Księżyc tej nocy również nie zawitał na kobaltowej tafli. Nów nadal trwał.
  Chłopak trzęsąc się jak osika zrzucił ze swojego ciała koc i zaczął ubierać na siebie zimną, zamarzniętą odzież. Jasność jego skóry mogłaby być jednym z punktów w mroku, ale ściśle usytuowane tatuaże były zbyt gęste i ostatecznie ciało anioła pożerała ciemność.
  Nie ociągając się wsunął swoje ciemne, materiałowe spodnie i zapiął guzik. W kilku krokach, zdawał się ubierać jednocześnie buty i poprawiać bluzę z kapturem, w której niemal nie utonął. Zawiązywał właśnie sznurówki trampek, kiedy ponad jego głową rozległ się dźwięk. To był dźwięk słów. Kobiecych. Kiedy zadarł głowę, aby upewnić się, że to tylko jego wyobrażenie, turkusowy wzrok skonfrontował się z ciemna niekształtną postacią kucająca przy krawędzi dziury. Nie był w stanie dojrzeć twarzy. Tak samo jak rąk, nóg. Ten widok był jedynie zlepkiem mazi, który dominował na jaśniejącej pomarańczowej poświacie — ogień. Ktoś musiał trzymać pochodnie. Gdyby nie ona zapewne jego aniele oko nie zauważyłoby w tej ciemności absolutnie nic.
  Niewyraźny warkot przeniknął przez noc. Dopiero wtedy zawiał wiatr. A potem cień zniknął, a aureola stworzona z jaśniejszego tła po prostu rozpłynęła się w powietrzu.
  — Możesz się zdziwić — wymamrotał bardziej do siebie, aniżeli do Wilczura, który nadal musiał stać gdzieś przed nim. Postąpił krok naprzód, zarzucając w tym czasie plecak na ramiona. Pod butami zadźwięczał żwir i pozostałości po palenisku.
  Ten wybór budził w nim niepokój, a z drugiej strony również zaciekawienie. Jeśli będą poruszać się cicho i bezszelestnie nie zostaną zauważeni i przy odrobinie szczęścia uda się im stąd wydostać.
  Idąc w całkowitej ciemności wpadł na ciało Growlithe’a. Odbił się od jego pleców jak kauczuk wyrzucony na ziemię.
  — Powinieneś prowadzić — mruknął ciszej, a głos chłopaka zadźwięczał Wilczurowi gdzieś na wysokości ramienia. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności już po paru chwilach. Źrenice rozszerzyły się. Gdzieś w dalekim kącie zauważył leżący cień — zapewne zwłoki rozszarpanego przez Growlithe wilka.
  Czarnowłosy po omacku dotarł do ściany, skąd zaciągał chłód (wyczuł go na dłoni, kiedy przywarł palce do zimnego, martwego materiału). Wzrok na którą chwilę ujęty na dobrze zbudowanym ciele zawisł bezmyślnie w powietrzu. Przez chwile wydawało się, że Tyrell wpatruje się we formacje skalną z wielkim zafascynowaniem, ale to był jedynie mylny, złudny obraz.
  Wdrążenie było niewielkie — przy odrobinie szczęścia udałoby się im przecisnąć. Problem stanowiła wysokość. Dziura znajdowała się nad poziomem głowy Wilczura. Bez silnych mięśni ramion nikt nie dałby rady się tam podciągnąć.
  — Wejdź pierwszy — głos chłopaka nadal trwał w niskim konspiracyjnym szepcie. — Wejdziesz na górę i mnie podciągniesz. To brzmi dobrze.
  Trudno było wyobrazić sobie inne wyjście. Jeśli byłby zmuszony go wciągnąć… Zapewne prędzej złamałby sobie kręgosłup.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Uderzenie w plecy posłało go o krok do przodu. Wciągnął wtedy powietrze tak gwałtownie, jakby dopiero wynurzył się spod tafli rozszalałego morza. Nic nie powiedział, może dlatego, że poczuł zbytnią ironię sytuacji. Miał prowadzić? Był w połowie ślepy. W dodatku ledwo trzymał się na nogach, o czym zdał sobie sprawę, gdy wreszcie ruszył przed siebie. Jakby przemierzał podwodną drogę. Świetny przewodnik — pomyślał. Wypierdolę wpierw siebie, a potem jego. Opór, którego tak naprawdę nie było, spowalniał jego ruchy, Grow napierał na niewidzialną barierę; rozciągliwą jak guma do żucia. Niemal był pewien, że im dalej, tym więcej siły wkładał w ramiona. Mógł oddychać, ale z jakimś niecodziennym trudem — panowanie nad cyrkulacją powietrza stanowiło wyzwanie, które rzadko musiał podejmować.
Tragedia, skomentował sarkastycznie, kładąc wreszcie zdrową dłoń na zimnej powierzchni skały. Wygrał. Do jasnej cholery, wygrałem — ta myśl przyświeciła wszystko inne. Nawet fakt, że jego droga nie przekraczała dziecięciu metrów.
— Wejdź pierwszy.
Co? — zachrypł słysząc wariant, w którym kazano mu gdziekolwiek włazić, choć sam zaproponował „wynoszenie się stąd” i sam podetknął opcję z wnęką.
Uniósł jednak głowę i przyjrzał się ciemnej plamie. W normalnych okolicznościach wsunąłby dłonie na płaską platformę i podciągnął się — zapewne bez problemu. Teraz całe ramię przeszywały igły bólu; wbijały się dotkliwie swoimi rozżarzonymi do czerwoności końcówkami i kuły napięte mięśnie.
Pomysł, by oprzeć na niej przynajmniej część wagi ciała...
Brzmi dobrze? — powtórzył za nim, jakby z kpiarskim niedowierzaniem. Autentycznie brakowało nastoletniego prychnięcia i przewrócenia oczami. — Mam lepszy pomysł. Chcesz usłyszeć? — Powoli przyzwyczajał wzrok do ciemności; dostrzegał więc rozmyte zarysy nieznajomego. Uśmiechnął się jednak, jakby to czarnowłosy posiadał zmysł absolutny i był w stanie ujrzeć ten mało przyjazny grymas. Kły nigdy nie były tak autentyczne w swojej ostrości. — Klęknij. — Szeptu nie zagłuszył nawet nagły świst wiatru, który wdarł się do środka ich celi i zagwizdał między porozrzucanymi kawałkami głazów.
Jeżeli zażartował, to żadna struna nie drgnęła w rozbawieniu, gdy wypowiadał to jedno, kategoryczne polecenie. Wydawało się zresztą, że lada moment, a stanie się coś niewłaściwego. Czas jakby przestał biec własnym rytmem — przedłużył się.
Wilczur nagle uniósł ślepia, z powrotem na wnękę.
Zdejmij plecak i oprzyj ręce o podłoże — zaznaczył po chwili, rozpraszając otoczkę niewygody. — Nie jestem ciężki.

|| Daj znać czy Tyrell wykona polecenie. Jeżeli tak, mogę dorzucić następny fragment, żeby niepotrzebnie nie rozdrabniać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Szept zachrypniętego tonu przypominał Tyrellowi głos niesiony w opuszczonej stacji metra, albo na dworcu kolejowym, gdzie zjawy i cienie mają swój odwieczny dom. Wpatrywał się w ciemne kontury mężczyzny odnajdując jego twarz, ramiona i korpus. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności na tyle, aby uświadczyć jego podświadomości, że przed nosem  nie ma żadnej wielkiej, rozlanej plamy atramentu, jak na początku rejestrował jego uśpiony umysł. Palce czarnowłosego sunęły po nierównościach kamiennej ściany; uwypuklonej martwicowymi misami, które wystawały z niej jak noże wbite w ciało.
  — Mam lepszy pomysł. Chcesz usłyszeć?
  Tyrell niechętnie przesunął wzrok na spowitą mrokiem, stojącą obok niego sylwetkę. Turkusowe ślepia odznaczyły się w ciemności tylko na krótką, nic nieznacząca chwilę. Nie były na pewno oznaką zrozumienia, ale milczał i wsłuchiwał się w wyjący wiatr i w rzępolenie strun głosowych wciąż aktywnego nieznajomego. Chłód sprawiał, że mężczyzna mówił coraz gorzej. Zapewne dosięgnęła go angina, ale póki co zamierzał wstrzymać się ze swoimi obiektywnymi obserwacjami.
  — Zdejmij plecak i oprzyj ręce o podłoże. Nie jestem ciężki.
  Jasne oczy Tyrella zatrzymały się na opatrzonej dłoni, która objęta skrawkiem, zmizerniałego materiału, miała być tym co wprowadzi kończynę w stan powolnej rekonwalescencji — nie musiał widzieć wystającego drewna spod opatrunku, nie musiał widzieć własnoręcznego spętania drobnych końców, aby wiedzieć, że patrzy właśnie w miejsce w które chciał patrzeć. Coś go blokowało, chociaż głos Wilczura był władczy, a słabsze jednostki nie miały zapewne problemu z dostosowaniem się do rzuconych przez niego poleceń.
  Ale co jeśli ktoś nie rozumiał intencji?
  W ciemności rozległy się kroki. Czarnowłosy zatrzymał się tuż obok niego, choć mogło się wydawać, że aż trzęsie nim przez to nagłe, nieplanowane zmniejszenie odległości.
  — Od samego początku próbujesz grać na swoje. Poddajesz się intuicji, która zniewala cię i krępuje kostki. Jak daleko byś zaszedł gdybyś nadal jej słuchał?
  Beznamiętny ton głosu zabrzęczał Jace’owi tuż przy ramieniu. Tyrell wyczuwał ciepło bijące z ciała wymordowanego, ale nie odpuszczał:
  — Zabiłbyś mnie, a wtedy kto podsadziłby cię na górę?
  Jedna z dłoni znów dotknęła ściany. Po wewnętrze stronie wciąż dzierżył ślad po wbitych zębach Growlithe’a, ale teraz nie odczuwał nic; nic poza miarowym, kojącym poszczypywaniem. Czuł, że nie powinien przy nim wspominać o nieprzyjemnej fobii związanej ze zbyt bliskimi kontaktami międzyludzkimi.
  Po prostu nie ufał temu planowi.
  — Wejdę pierwszy — postanowił nagle, a twarz skierował w stronę pustki, jakby cel był Mount Everestem, a nie zwykłym wgłębieniem. — Wtedy mnie złapiesz — to dodał już ciszej, jak od niechcenia, próbując wcale na niego nie patrzeć.
  Pierwsze kamienne żłobienia nie stanowiły dla niego problemu. Dłońmi łapał odstających struktur, bardzo ostrożnie przemieszczając się w górę. Zamieszkiwanie okolic Smoczej Góry stanowiło dla niego swoiste sacrum dla bliższego poznania niezbadanych zakątków górskich szlaków. Wdrapanie się na samą górę nie było więc dla niego żadnym wyczynem. Przywitała go ciemność. Musiał klęczeć jak w kominowym szybie, aby nie zaryć głową o kamienny sufit, ale było tu sporo miejsca. Obok siebie zmieściło by się takich trzech klęczących Tyrellów.
  Obrócił się i spojrzał na stojąca w dole postać. Chwila wahania była wręcz wyczuwalna. Wyciągnął sztywną dłoń, choć na ustach malowało się coś na wyraz niepewności. Miał nadzieję, że Jace podciągnie się na nim szybko i obejdzie się bez większych problemów.
  — Powinieneś częściej mi ufać.
  Podpowiedział sucho, choć wcale nie wyczuwał w tym złośliwości.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Trzymał się nieruchomo, gdy rozbrzmiały kroki; dla zwykłego ucha zapewne będące jedynie szurnięciem, dla Growa dorównywały szrapnelom. Szczerze mówiąc: był pewien, że nieznajomy, kimkolwiek był, po prostu wykona polecenie. Przywykł do stawiania jasnych warunków, do których inni się podporządkowywali. Działał głos, arogancja, sama aura. Dlatego kiedy przez krtań chłopaka przekradły się pierwsze słowa odmowy, twarz Wilczura na kilka sekund stężała. Mrok skutecznie tuszował ich dwójkę, dlatego wątpliwe, by niechęć, jaka odbiła się na jego obliczu, była w ogóle zarejestrowana.
— Jak daleko byś zaszedł...
Uśmiechnął się złośliwie; zaszedłbym o wiele dalej, ty głupia owco. Twoja krew zadziałałaby na mnie o wiele, wiele lepiej niż szczyny z żył zwierząt. Nie wyleczyłbyś mnie, jesteś na to zbyt wątły, zbyt chorowity, zbyt kurwa słaby, ale podreperowałbyś. Dokładnie tak. Podreperowałbyś wystarczająco, żebym podciągnął się na tę półkę o własnych siłach. Przysłużyłbyś się przynajmniej na tyle, bym dotarł do jakiegokolwiek punktu kontrolnego. Może nawet do Apogeum, kto wie? Tymczasem gniję tutaj, półżywy, krwawiąc jak zarzynana świnia i słucham opinii kogoś, kto uważa się za bohatera.
Rzadko kiedy wybierał milczenie — nie w sytuacjach, w których uważał swoje argumenty za niepodważalne. Jednak tym razem oznaczało to odkrycie rąbka tajemnicy, której nie chciał sprzedawać; nawet komuś, kto zginie bardzo szybko, bardzo drastycznie.
— Wejdę pierwszy.
To nagłe postanowienie sprawiło, że Growlithe parsknął; nie miało to w sobie choćby grama rozbawienia. Zabrzmiał jak ktoś, kto usłyszał najgłupszą rzecz pod słońcem.
Ważę pewnie dwa razy tyle co ty — zauważył zajadle, sycząc słowa przez zęby. — Poza tym wyglądasz, jakbyś miał się złamać od kichnięcia i jeszcze uznajesz, że twój pomysł jest lepszy? Jak wielkim kretynem musisz być? Po prostu mnie zostawisz. Ale ja dam sobie radę. Oczywiście
że tak. Znajdę cię i zajadę na śmierć, dociera? Zarżnę jak psa, ukręcę ten fałszywy łeb. Zrobię to. Nie wierzysz? NIE WIERZYSZ? Wilczur odczekał chwilę, jakby spodziewał się, że ciemnowłosy jednak zrezygnuje, przystanie na jego plan, na tę lepszą wersję. Ale po chwili nie był już pewien, czy w ogóle wypowiedział jakiekolwiek słowa. Może przemilczał je tak samo jak wcześniejsze? Po prostu zdusił w sobie, wepchnął głęboko w gardło i przełknął?
W rozdrażnieniu zdał sobie sprawę, że chłopak musi być na górze; szuranie ustało. Aż do teraz miał je za „szum krwi” w skroniach, ale dopiero teraz zrozumiał, że to jedynie przesuwanie się ubrań po chropowatej, zimnej powierzchni ściany.
Cały ten czas stałeś, Jace. Nic nie zrobiłeś. Nie ruszyłeś choćby palcem. Co za porażka, prawdziwa chujnia. Tracisz kontakt z rzeczywistością. Sypie ci się czasoprzestrzeń.
Potarł gwałtownie twarz, robiąc dwa kroki w tył. I tak go znajdzie. Znał już jego zapach, zakodował go sobie głęboko w umyśle, jakby dało się wypalić w nim jedno konkretne wspomnienie ze wszystkimi szczegółami. Dorwie go, a wtedy...
— Powinieneś częściej mi ufać.
Znieruchomiał, prawdopodobnie wstrzymał nawet dech. Analizował te cztery ledwo słyszalne wyrazy, jeden po drugim.
Zamierzasz pozwolić mu wygrać, Jace?
To pytanie dźgało go jak grot włóczni; powinien, z czystej przekory, kazać mu się pierdolić w to (wkrótce) połamane dupsko. Ale dokładnie w chwili, w której mu złorzeczył, rozległ się jakiś niezrozumiały szept: To jeszcze nie ten czas, Jonathan. Nim zdążył się zorientować co robi — albo co ważniejsze: dlaczego to robi — łapał już nieznajomego za nadgarstek czekając, aż ten zrobi to samo. Moment później oparł stopę o dostatecznie stabilną część ściany i odbił się od podłoża.
Mimo całej szalonej wiary w niemożliwe nie sądził, by czarnowłosy znalazł w sobie tyle siły, aby go utrzymać; szczególnie teraz, gdy mięśnie Wilczura były wyczerpane i osłabione chorobą. Większość swojej wagi przeniósł więc na „pomocną jednostkę”, mocno trzymając go za przegub.
Jeżeli runą w dół, to runą obaj.
Jakim cudem kilka sekund później opierał już przedramię rannej ręki o półkę skalną? Tego nie wiedział. Po tym było już jednak prosto; mógł przenieść ciężar ciała na zdrową kończynę, którą wyplątał z uchwytu nieznajomego i za jej pomocą wgramolić się na górę.
Kilka kropel potu skapnęło na ziemię.
Idź pierwszy — wychrypiał, pocierając miejsce nad rannym nadgarstkiem. Zaraz jednak dorzucił kpiarskie: — Chyba że to też jest zbyt po mojemu i wolisz iść ostatni. Najlepiej po suficie, żeby jednak wyszło na twoje.
Ten świat nie znał słowa dziękuję.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Gdyby nie ciemność chwilowa refleksja mężczyzny nie umknęłaby czujnemu, turkusowemu spojrzeniu; dojrzałby ten błysk czający się  przy źrenicy, usłyszałby dźwięk zgrzytających zębów, trzask zaciskających się pieści i strzelających kości — to wszystko nabrałoby całkowicie innego znaczenia (ale co z tego, gdy czarnowłosy nie zinterpretowałby należycie tych odruchów?). Obserwacja ludzi stała się częścią jego życia. Ich reakcje i zachowanie, były dla niego jak kody, które trzeba było po prostu wkuć w pamięć. Nauczyć się naturalnych mechanizmów, odpowiedzi, tak aby nie odstawać od reszty jak przyklejona do koszulki metka w stosie obchodzonych ubrań. Wtapiać się w tłum. Być taki jakim chce go widzieć świat i pokazywać to z dobrej strony.
  Kiedy wyciągał dłoń, drugą obwiązaną materiałem w okolicy barku łapał się stalagmitu — wyczuł go po swojej prawej stronie; usytuowany był przy ścianie tego mikroskopijnego tunelu, więc kamienne nierówności wydawały się być skamieniałymi, łzami, które uprzedniej nocy kapały z nieruchomego sufitu.
  Naprężył się, a ból w ramieniu zapulsował ostrym prądem paraliżu. Wydawało się, że z jego ust wymsknęło się krótkie syknięcie, ale nie wydusił słowa, a tym bardziej najmniejszego dźwięku. Sztywne, pokaleczone zimnem palce zacisnęły się na nadgarstku albinosa. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że przeliczył się — że Jace ma racje, że chuderlawość jego ciała nie udźwignie tego ciężaru, że coś pęknie, coś się złamie. Trzaśnie w ciemnościach, a wcześniejszy bój pozostanie tylko bezsensowną pamiątką wyrytą na ścianach jak rysownicze malowidła z epoki kamienia łupanego.
  Tyrell pozostawił na jasnej skórze mężczyzny krwawy ślad. Rana po ugryzieniu nadal zachodziła szkarłatem, a podczas wysiłku, wcześniej zamrożone komórki, znów uwolniły swoją nadaktywność. Wciągnął go, choć z trudem. Czy jeśli puściłby go, rozmyślając się w połowie byłby w stanie daleko uciec? Zastanawiał się, skąd zrodziła się w jego głowie ta niespodziewana myśl. Dokładnie w momencie kiedy mężczyzna odbijał się od kamiennej ścianki.
  Sapnął i dotknął swojego rannego ramienia. Krótką chwilę próbował okiełznać bijące w piersi serce, ale żadne sztuczki nie ujarzmiły tego namolnego łopotania. A może on ich po prostu nie znał?  Spoglądnął na jasnowłosego dopiero kiedy usłyszał jego głos; zachrypnięty w tych obitych głazem ścianach niósł się echem gdzieś w głąb wdrążonego, kreciego tunelu. Oczy Tyrella zmrużyły się, a sine podkówki pod oczami pozostały teraz tylko niewidzianym malowidłem będącym jednolitym, stopionym kolorem piekielnej pustki.
  Przez chwilę trwała cisza, gdzieś w czarnościach w których bytowali słychać było dźwięk przesuwających się ubrań; szeleściły jak suche liście. Dopiero kiedy kolana chłopaka skonfrontowały się z lodowatym podłożem odezwał się jego monotonny, pusty obdarty z emocji, lekko drżący głos:
  — Nie zostań w tyle.
  Szedł na kolanach, przesuwając się w przód jak zwierzę, które nie zostało obdarzone wyprostowaną sylwetką. Trząsł się i szczekał zębami, nie potrafił tego powstrzymać. I choć z całych zaciskał szczękę drgawki nie ustępowały. Zaczął myśleć o cieple. Cieple, który miał w dłoniach, a który na dany moment musiał pozostać w ukryciu.
  — Nie wiem jak daleko to prowadzi. Nic nie…
  Gdzieś  z boku coś zaszeleściło, coś zapiszczało jak mysz. Potem zniknęło. Ale im dalej się przemieszczali, tym dźwięki stawały się głośniejsze — bardziej słyszalne. Były podobne do kapiącej wody, albo stosu much, które oblazły stare, strawione czasem ciało. Kiedy się tak o tym myślało…
  Rozległ się huk. Krótki syk, który wcześniej trudno wydobył się z Tyrellowi z ust przemieszał się z głośnym, solidnym jazgotem uderzającego metalu. To brzmiało dokładnie tak, jakby chłopak oberwał patelnią w łeb. To byłoby możliwe… Możliwe gdyby nie znajdowali się w jaskini położonej u stóp samego piekła.
  Próbował się podnieść. W ciemności dźwięki dochodziły gdzieś poniżej. Gdzieś kilka centymetrów pod tunelem, którym wciąż się przemieszczali. Kiedy Jace przybliżył się jeszcze kilka kroków, mógł poczuć uderzający w nozdrza smród. Przypominał zapach gnijących pomidorów, ale wydawał się być jeszcze gorszy. Słodkawa nuta wywracała żołądek.
  Czarnowłosy chłopak nasunął chustę na połowę twarzy i wyciągnął przed siebie skostniałą dłoń. Na jej wierzchu jak pastelowy rysunek wykwitł żywy pomarańczowy płomień — oświetlił on okolicę; nie sięgał daleko, ale dostatecznie, aby uświadomić ich gdzie ostatecznie dobrnęli.
  Złocista powłoka ognia ujawniła Wilczurowi kilka solidnych, zimnych prawd. Pierwszą z nich była droga — kończyła się. Wnęka, którą się przemieszczali po prostu się urywała. Nie był to jednak impas. Prowadziła do kolejnego kamiennego pomieszczenia, a jego stabilne podłoże znajdowało się może metr niżej.
  Drugą sprawą był wytatuowany chłopak. Siedział oparty plecami o ścianę, tyłem głowy dotykał krawędzi tunelu, z którego musiał po prostu spaść. Trzecia sprawa, cóż. Węch nigdy nie mylił, zwłaszcza podróżnych. Kawałek od anioła i pewnie z dwa metry dalej rozciągały się porozrzucane, ludzkie szczątki. W świetle delikatnego płomienia wyglądało to jak rozłożony czerwony dywan, ale w tym momencie jakakolwiek sława nie okazała się być dla nich przyjazna.
  Chłopak wpatrywał się tępo przed siebie. Wyrwane ramiona, nogi, zmiażdżone korpusy, kawałki pożółkłych kości wystające ze zgniłego mięsa — ten widok wydawał się go nie ruszać, ale oczy miał odległe, jakby ten obraz przetwarzał cały koletyw informatyków.
  Podniósł głowę aby spojrzeć na Jace’a. Dopiero teraz mógł znów przebadać mu twarz. Ich zmęczone spojrzenia wydawały się znaleźć wspólny mianownik.
  Szary, duży szczur wylazł z ust obdartej ze skóry głowy, nad którą Tyrell trzymał dłoń. Powąchał powietrze i wyskoczył gnając gdzieś dalej, po trupach. W ciemność.
  — Myślę, że to dobra droga — wypowiedział z chrypą i spojrzał za zwierzęciem. Chusta jaka osłaniała niebieskookiemu usta i nos nieco stłamsiła jego głos. — Szczury zawsze uciekają w bezpieczne miejsca.
  Grunt to widzieć pozytywy.
  Nawet w sytuacjach podbramkowych.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Milczenie jakie między nimi zapanowało okazało się dla Wilczura zbawienne. I tak łupało mu w czaszce, jakby niósł w jej wnętrzu stos kamieni, a teraz, gdy postanowił poukładać sobie pewne fakty, mógłby nie znieść wymogu prowadzenia w miarę logicznej rozmowy. Przesuwali się więc w cisz tłumionej co najwyżej szuraniem ubrań o nierówności ściany. Nieznajomemu kojarzyło się to z szumem liści — Jace nie miał takich złudzeń. Obdarzony wątpliwą przyjemnością posiadania pewnych doświadczeń widział rzeczywistość taką jaka była — z całą jej surowością.
Z taką samą brutalną konsekwencją w braku złudzeń dodawał dwa do dwóch. Dziurawa pamięć nie ułatwiała zadania. Był jak dziecko próbujące ułożyć obrazek bez wielu znaczących elementów. Co dokładnie się wczoraj wydarzyło?
„Chyba nie dasz dupy, co, Grow?”
Głos Boba, dochodzący zza wodnej bariery, niewyraźnie się do niego przebijał.
„Doprowadzisz ich do celu i tyle. Prostszego zadania już nie ma”.
Tylko Bon nie przewidział sarghali, wilków, trzęsienia ziemi. Nie wziął pod uwagę nawet tego, że zawieruszy się dodatkowa jednostka.
Kim ty do cholery jesteś, mały?
Czuć było od niego krew, równie mocno co fetor zgniłych, zależałych na słońcu owoców. Mimo wszystko woń czarnowłosego wydawała się groźniejsza nawet od zapachu trupa.
Martwy frajer był w końcu mniej niebezpieczny od żywego frajera. Co tutaj robisz? Czego szukałeś?
Chrobotanie.
Pisk.
Co zamierzasz?
Bzyczenie much.
Coraz bliżej.
Jonathan.
Wilczur przystanął tak gwałtownie, jakby nagle skończyła mu się smycz. Jonathan. Jonathan. Jace.
Skąd-
Nie zdążył. Rozległ się głuchy, stłumiony huk (bardziej szurnięcie), który wcisnął mu w gardło całą serię pytań i obiekcji. Przez moment tylko nasłuchiwał, zdany na ostatni skuteczny tutaj zmysł. Wraz z gruchnięciem z umysłu zniknęły dotychczas ułożone strzępki wspomnień i wiążących się z nimi scenariuszy. Jakby były jedynie drobinkami po pieczywie ostałymi na blacie, na które mocno dmuchnął wiatr.
Wymordowanie podszedł na skraj i zerknął w dół. Towarzysz właśnie się ogarniał po „upadku”, co Grow skomentował marudnym mlaśnięciem i ledwo słyszalnym „cholera” wymruczanym pod nosem.
Zainteresowanie prędko zmieniło punkt docelowy i to, co teraz wydawało się najważniejsze, to płomień, którym operował chłopak. Nie było żadnej zapalniczki. Żadnej zapałki.
Nie wygląda na anioła, zauważył sceptycznie, obserwując go jak obiekt, który niespodziewanie zyskał na wartości. Zaskoczył.
—  To dobra droga.
Niezaintrygowany stanem rzeczy wciąż wpatrywał się w falujące języki żółci i czerwieni. Z ziemi lepi się ciało. Woda to krew w żyłach. Powietrze jest oddechem. Ogień to życie.
Ze wszystkich cholernych elementów akurat ogień do niego nie pasował.
Ta? Powiedz to Johnowi. Ej, John. Jak ci się podoba wycieczka?
Kopnął to, co dawniej musiało być szczęką człowieka. Z wyżartego oczodołu wygramolił się kolejny szczur — dwa razy mniejszy, ale równie głośny.
Ohyda.
Komentarz sam się wyrwał.
Oczywiście nie twoja wina, John. Ja też nie żyję. Wiem co to oznacza... — krótka pauza. — Ah, czy on wie? Nie mam pojęcia, Johnny. Ale może masz rację? Powinniśmy wiedzieć z kim nam przyszło się szlajać.
Spojrzał nagle na czarnowłosego, wciąż brawurowo odgrywając dialog z rozkładającymi się szczątkami, jakby naprawdę mu odpowiadały.
A potem gwałtownie spoważniał.
Kim jesteś, aniele? I skąd znasz moje imię?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

W głuchych jamach rozpadliny rozległ się zwierzęcy pisk i dźwięk łamiących, suchych czaszek. Gdzieś w kątach, po zamarzniętych stalaktytach spływała woda. Skraplała się i znikała we warstwie rozkładających się zwłok. Podłoże okryte starymi ubraniami, należącymi niegdyś to żywych ludzi, poprute osłaniały okaleczone szczątki, które odzwierciedlały marność i dno ludzkich słabości. Całe to otoczenie wyglądało jak krypta - legowisko wielkiego potwora, który niechybnie zamierzał wrócić pod kołdrę zdobytych kości.
  Tyrell podniósł łeb w momencie kiedy nieznajomy wyszedł z tunelu, jakim do tej pory podążali. Dźwięk jego ciężkich butów, gruchających chrząstki, odbijał się w nierównych szarych ścianach i był niczym grobowa muzyka nadająca dystyngowanego brzmienia.
  Płomień wciąż tkwił w dłoni chłopaka ale tlił się słabym błyskiem. Rzucał oświetlenie na ściany, uwydatniając szczątki jak pod mikroskopem, ale nie sięgał dalej niż trzy mery. Przed nimi nadal rozciągała się ciemność, która tylko czekała aby pożreć ich sylwetki i zatopić w smolistej mazi nicości.
  — Ta? Powiedz to Johnowi. Ej, John. Jak ci się podoba wycieczka?
  — Skąd wiesz, że ma na imię John?
  Zapytał, niepewny, czy bezpiecznie jest zdawać się na umiejętności poznawcze psiego wymordowanego. Ktoś kto potrafił rozpoznawać imiona przez układ szwów na czaszce, wydawało mu się nieco podejrzane. Popatrzał na mężczyznę z kamiennym wyrazem twarzy i trwał tak przez chwilę. Potem podniósł się i otrzepał spodnie. Tuman kurzu uniósł się ponad zbielałe kości. Sięgnął wolną ręką do zwisających z sufitu kamieni i dotknął zaintrygowany wilgotnej powierzchni. Potarł wodę w palcach. Była chłodna.
  — Kim jesteś, aniele? I skąd znasz moje imię?
  Tyrell na krótką chwilę zmartwiał, było to jednak słabo zauważalne ze względu na jego bezustanny, bezuczuciowy sposób bycia. Nie patrzał na mężczyznę, jakby obawiał się spojrzenia w stanowcze ślepia bestii. Stopy wwierciły się w ziemię, a twarz, w połowie okryta stłamszoną, starą chustą skrywała usta, na których czuł przesuwający się mokry język.
  Kim jesteś? Kim jesteś, Tyrell? Czy ty w ogóle znasz odpowiedź?
  Usta uchyliły się, ale nie pozwoliły uwolnić spod warg ani jednego słowa. Zazwyczaj znał odpowiedź na każde pytanie, ale te zaskoczyło go i zmusiło do głębszej analizy, która okazała się jednak nie przynieść żadnego sukcesu. Czarne włosy otulały mu twarz, jak bezdomnemu, który nie dostąpił kąpieli od kilku miesięcy, a mimo tego wszechobecnego kurzu i brudu, tkwiło w nim coś czystego — spojrzenie omiatające chłodem i rozumieniem. Stojący przed nim człowiek był jego największą zagadką, której nie potrafił określić w prostym ludzkim języku. Był mu potrzebny. Był celem, który figurujący w hierarchii ważności otrzymuje stanowisko na szczycie kartki.  
  Nazywam się Tyrell i nie jestem pewien, kim jestem i skąd wiem o tobie tak wiele, chciał powiedzieć, ale powstrzymał się w ostatnim momencie, dokładnie w tym kiedy trzask odbezpieczającej broni rozległ się w mroku — o dziwo nie tego, którego mieli przed sobą. Chodziło o ciemność rozlewająca się za plecami Growlithe’a, niedaleko tunelu, z którego wyszli. Przez słabe oświetlenie nie byli w stanie dojrzeć drugiej drogi.
  — Nazwał cię trupem? Bo to jedyne imię jakie teraz do ciebie pasuje. — Młody głos rozciągał się za ich sylwetkami jak echo dawnych snów. — A nikt nie płaci za taszczenie trupów, więc może to jednak dobrze, że spotykamy się w tej jakże okazałej scenerii.
  Czarnowłosy gwałtownie obrócił głowę w kierunku cienia wyłaniającego się z mroku. Srebrny spust pistoletu został przyciśnięty do potylicy albinosa — mógł wyczuć jego dostateczne zimno.
  — Nie ruszaj się, chyba, że chcesz abym odstrzelił ci łeb. — Tym razem odezwał się drugi głos — tępy i prosty, pochłonięty wkurwiającą chrypą. Głos nie do pomylenia. Głupkowaty facet z rybimi ustami. To on trzymał broń.  
  To właśnie jego zauważył Tyrell kiedy wpatrując się w dziwność tej scenerii zdał sobie sprawę, że i z jego boku rozległy się dźwięki. Dotyk jakim został obdarzony załamał bark chłopaka, odruchowo uciekając od ciepłej dłoni kobiety, jakiej oblicze zobaczyć mógł dopiero w świetle trzymanego płomienia. Była kobietą wyglądającą na około trzydzieści lat. Wyraźne bruzdy i zniszczona twarz musiała być wynikiem genów przenoszonych z pokolenia na pokolenie. Długie włosy sięgały ramion, ale przypominały źdźbła, suchej trawy. Ciemne spojrzenie nie skupiało się na Tyrellu, patrzało przez niego, prosto na białowłosego, który mając za sobą wielkoluda, szybko został wzbogacony również o obraz Tora, który chuderlawy jak wcześniej wyszedł zza prawego ramienia Wilczura. Byli otoczeni.
  — Słyszałam o tobie wiele epitetów, przystojniaku. — Kobieta odezwała się, a pasmo włosa zabłądziło gdzieś na policzku. — Jego również eskortujesz? — Uniosła brew. — Prosto do mogiły jak mniemam?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie wychodził z podziwu co do tego, w jakim kierunku brnęła rozmowa z nieznajomym. Jak za mgłą pamiętał wczorajsze wrażenia, przypominając osobę na rauszu, która ledwo kojarzy, do którego domu z imprezą weszła, a teraz zaciska palce na włosach i modli się, aby martwa dziewczyna na pościeli tak naprawdę była skąpana w keczupie (żarty kolegów bywają drastyczne). Nigdy nie był szczególnie bystry i nie zwracał uwagi na rzeczy, które nie przykuły jego wzroku dostatecznie odpowiednio, jednak tym razem po raz pierwszy naprawdę pluł sobie za to w brodę. Czarnowłosy wydawał się zaskakująco... obeznany z sytuacją. W porównaniu do Wilczura, który czuł się tak, jakby ktoś go właśnie klepnął w ramię i wybudził z wielogodzinnego snu. Był zresztą dostatecznie zajęty czekaniem na jakieś konkrety, by nie wyczuć zbliżającego się niebezpieczeństwa, a kiedy wreszcie dostrzegł wyłaniającą się z ciemności postać, było już za późno.
  — Prosto do mogiły jak mniemam?
  Brudna czerń za jej plecami zafalowała. Tyrell mógł poczuć chłód coraz mocniej napierający na jego barki i zgięcia kolan, jakby małe drobinki lodu starały się weżreć w jego ubranie i skórę. Rozległ się gwałtowny huk. Z lufy pistoletu wychynęła cienka linia dymu. Kobieta o strąkowych włosach strzeliła Wilczurowi między nogi. Niemal czuł siłę uderzenia tuż przy prawym bucie jakby wywołało mini-trzęsienie ziemi, pojedyncze, mocne i krótkie drgnięcie podłoża. Gdyby była tylko trochę mniej celna, trafiłaby go w stopę. Uśmiechnął się. Cóż, była dobra.
  Mara za ich plecami rozpłynęła się jak otoczek pary.
  — Już bez szaleństw, Wilczurze. Idziemy.
  Z lufą między łopatkami... jak mógłby jej odmówić?

Wyprowadzili ich niskim, zatęchłym tunelem — prawdopodobnie tym, z którego sami przyszli. Wilczur szedł pomiędzy wielkoludem a Torą, co jakiś czas próbując zorientować się w sytuacji na froncie. Na samym czele szedł Tyrell, tuż za nim uzbrojona kobieta.
  Na zewnątrz było cicho i ciemno. Noc ukrywała Desperację pod gęstymi kocami czerni i może tak było lepiej. Patrząc w pustkę Grow rozmyślał o tym, dlaczego dotknęła go zaraza. Niektórzy umierali w męczarniach — zazwyczaj starcy lub dzieci — i otrzymywali zbawienie bez względu na to, jak wielkie stężenie wirusa krążyło po ich żyłach. Dlaczego nie podzielił ich losu? Bo miał umrzeć z rąk dzieciaka, który sięgał mu do pasa albo za pomocą pistoletu, który wyglądał jak mikroskopijna zabawka w łapach olbrzyma? Taki scenariusz dla niego wymyślono? Co za nonsens.
  Szli długo albo tylko tak mu się wydawało. Nogi zaczęły się plątać, oddech urywał, wzrok szwankował. Widział białe plamy przed oczami, jakby zbyt długo wpatrywał się w światło. Kiedy chciał przetrzeć powieki ręką, lufa prawie przebiła się przez jego plecy, więc opuścił dłoń. Niech będzie.
  W końcu grunt zaczął mięknąć. Twarda Desperacja ustępowała pola leśnej ścieżce. Stopy przyjęły to z ulgą. Zaczął się wschód słońca, ale niebo wciąż utrzymywało głównie ciemne barwy; po jednej stronie sklepienia migotały gwiazdy.
  Już jakiś czas temu między drzewami przemykały cienie. Kobieta tylko raz przedstawiła swoje warunki, ale tyle wystarczyło, by Grow nie zawołał psów. Wcześniej czworonogi rozpierzchły się, uciekając przed sarghalami. Teraz czaiły się w półmrokach lasu, ale nie wychylały pysków. Pozostawały czujne i cierpliwie czekały na rozkaz, który i tak nie padnie.
  Zapach zieleni nie był intensywny. Tutejsza roślinność była marna. Wynędzniałe korzenie wystawały z ziemi jak zbyt mocno ruszany w dziąśle ząb. Kory były zadrapane, sczerniałe i suche. Gałęzie niemal pozbawione liści. Wszędzie widać było ostre szpikulce cierni, które oplatały większość drzew.
  Kobieta zatrzymała się gwałtownie. Lufa oderwała się od Wilczura, gdy postąpił o jeden krok więcej niż eskortujący go oprawca. Stanął zaraz potem i odwrócił się.
  — Idź naprzód — rozkazała kobieta. — Obaj idźcie.
  Wzrok Growa natrafił na turkusowe spojrzenie towarzysza. Tak, teraz był jego kumplem, prawie bratem. Z pistoletem przy skroni zmienia się punkt widzenia.
  Poszedł jednak bez słowa.
  Ciernie, wysokie na dwa i pół metra co najmniej, wymuszały kierunek marszu. Wilczur czuł się coraz gorzej. Zdrętwiała mu ranna ręka, w zasadzie nie był już pewien, czy może nią poruszać. Trzymał ją luźno zwieszoną wzdłuż boku i uniósł dopiero wtedy, gdy ciało straciło równowagę.
  Zachwiał się gwałtownie, zdrową rękę opierając o idącego przed nim czarnowłosego. Nielekki ciężar na kilka sekund zwalił się na wymęczony bark anioła, nim Wilczur wciągnął powietrze przez zęby i ponownie przeniósł równowagę na swoje nogi.
  — Nie pójdę dalej — powiedział nagle. Z pochyloną głową i przygarbionymi plecami wydawał się o wiele niższy.
  Za nimi rozległ się kolejny huk.
  — Jazda! — Kobieta zdawała się niecierpliwić. — To jedyna droga!
  Wilczur uniósł wzrok i spojrzał przed siebie. Ciernie plątały się ze sobą, niektóre tworzyły nierówne łuki nad ich głowami, zadaszenie dla wąskiej ścieżki. Cały las zdawał się być zdominowany przez czarne kolce; jeżyły się ze wszystkich punktów, haczyły o ubrania, pragnęły zadrasnąć policzki i dłonie. Chwianie się w takich warunkach to głupi pomysł. Wilczur był tego pewien, ale ciało pozostawało wykończone bez względu na to, jak psychicznie kopał w akumulatory.
  Palce zacisnęły się mocniej na ramieniu Tyrella, gdy obracał głowę, by zerknąć do tyłu. Miał wrażenie, jakby cała ziemia kołysała się jak łódka na niespokojnym morzu. Kobieta, wielkolud i Tora byli o połowę mniejsi, zostawieni gdzieś tam, w tle. Otaczała ich łuna jaskrawego światła — słońce wstawało. To nadawało im jakiejś boskiej postawy, jakby tuż za nimi miało miejsce błogosławieństwo. Pistolet wydawał się jednak rzeczą wciąż bardzo realną i szalenie mało błogosławioną.
  Palce zsunęły się z barku anioła, dotknęły miejsca między jego łopatkami i pchnęły go lekko naprzód.
  — Muszę coś zjeść jak tylko znikniemy im z oczu — powiedział cicho, ale po paru metrach jego oczy nie zdradzały pragnienia spożycia pokarmu. Czujność przyćmiła głód, a nos, dotychczas nieruchomy, teraz poruszał się przy kolejnych śladach tropu.
  Grow ściągnął brwi ku sobie aż czoło nie pomarszczyło się jak u starego człowieka.
  — Czuję krew — przyznał. — Dużo krwi.
  Parę minut później natrafili na pierwszą głowę. Leżała w plątaninie cierni, czarny język wystawał spomiędzy zsiniałych warg. Gałki oczne uciekły do góry jakby tuż przed wyrokiem kobieta starała się zwrócić do Boga o pomoc. Wilczur widział setki, a może nawet tysiące sposobów na pozbawienie kogoś życia. Desperacja rządziła się jednak swoimi prawami. Choć śmierć nie wywołałaby zaskoczenia na niczyjej twarzy w Przyszłości, wątpliwe zresztą, by ktokolwiek się nią w ogóle zainteresował, tak każdy co do jednego wiedział, że wiązała się ona z jedzeniem. Mordowano, aby się posilić. Mordowano, aby się ochronić. Desperaci ginęli rozszarpani, rzadziej zadźgani lub postrzeleni. Zawsze była to robota niechlujna i przypadkowa, dlatego kiedy Growlithe przeszedł nad kolejną odciętą od korpusu głową, wiedział już, że coś jest nie tak.
  Dlaczego puszczono ich przodem?
  Dlaczego w ogóle ich tutaj zaprowadzano?
  Co mieści w sobie ten las?
  Co działało tak systematycznie?
  Wilczur nadepnął na czyiś pysk, pod jego butem trzasnęła kość nosa. Wtedy oboje usłyszeli mamrot. Droga się tutaj rozszerzała. Na grubych kolcach powiewały skrawki ubrań, wiatr delikatnie targał strzępami tkanin, jakby wskazywał im kierunek, w którym powinni podążać.
  „Nie...” — szept dobiegał z naprzeciwka. Był słaby i zachrypnięty, przypominał błaganie.
  Grow spojrzał na towarzysza, ale w jego oczach zaczaiła się mgła znużenia. Lub wyczerpania?
  — Nie! — głośniejszy krzyk, po którym rozległ się gwałtowny, metalowy dźwięk. Jak uderzenie czymś ciężkim w blachę. — Zostaw mnie!
  Coś zamlaskało i była to reakcja, na którą Wilczur się skrzywił i zatrzymał. Coś się ruszało tuż przed nimi, ledwie można było dostrzec cokolwiek między czarnymi gałęziami; odgłosy były za to żywe i bliskie. Miało się wrażenie, że jeszcze moment, a całość nabierze sensu. Gęste ciernie przypominały uwypuklone bohomazy z zeszytu wyjątkowo znudzonej sekretarki, jednak lada chwila miały się skończyć i wypuścić ich na dostatecznie rozległą polanę. Ziemia wyłożona była jedynie powykręcanymi ciałami, porozrzucanymi w beznadziejny, nielogiczny sposób. Na samym środku leżała kobieta o twarzy pobrużdżonej przez blizny. Jej długie do ramion włosy przypominały źdźbła trawy. Rozsypały się po glebie, wchłaniając kurz.
  W jej brzuch wciskał się ciężki but o twardej podeszwie. Kobieta wierzgała i warczała. Zakrwawione palce ślizgały się po bokach rudej od rdzy łopaty, która niebezpiecznie mocno wciskała się już w jej gardło. Mężczyzna przyciskający ją do ziemi obnażał zęby w makabrycznym uśmiechu. Koszulę (niegdyś białą), spodnie, twarz, ręce, wszystko miał zbryzgane krwią, jakby ktoś chwycił za wiadro z czerwoną farbą i chlusnął mu nią od przodu. Trzymając mocno trzonek łopaty naparł gwałtownie na narzędzie.
  Grow akurat rzucił kurwą w przestrzeń i to zatrzymało napastnika. Ostra, metalowa końcówka wbiła się już na milimetr w krtań kobiety, ale zaraz potem się wycofała. Głowa opadła mu na bok, a wzrok przetoczył się w kierunku schowanych za cierniami obserwatorów. Nagle pędy przestały wydawać się tak gęste. Grow do kurwy dorzucił ja pierdolę.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Korytarz, którym podążał wydawał się skrywać w sobie jeszcze więcej zimna niż wcześniej zdawało mu się myśleć. Ściany choć ciągnęły się w nieskończoność, z pewnością musiały być oszronione lodem — mróz jaki sięgał kości chłopaka był ostrymi igłami, przebijającymi się przez kruche warstwy. Mrok nie pozwalał mu widzieć w ciemności, ale wyczuwalna obecność jaką prezentowała sobą maszerująca za nim eskapada była niczym czerwony znacznik na bladej mapie. Nie musiał widzieć nieznajomej, aby być świadomy, że trzyma mu broń przy potylicy; nie musiał spoglądać przez ramię, aby słyszeć ciężki oddech rannego wymordowanego.
  Podążali przed siebie niczym pogrzebowy pochód. Nieświadomi sami zmierzali do mogiły.
  Kiedy pierwszy wiatr musnął policzek anioła, ten pozwolił sobie przenieść spojrzenie w bok — długa, zawiła droga wyprowadziła ich na zewnątrz. Śnieg zaskrzypiał pod stopami (ten dźwięk ten po raz pierwszy wydał się posiadać moc zrzucenia ciężarów z barków). Chłód jaki objął organy ciemnowłosego wydawał się kojący i z pewnością człowiek o zdrowym rozumieniu ‘odczuć’ nazwał by to ulgą. Kilkunastu metrowa krypta została za ich placami nie charakteryzując się już niczym poza szczątkami poległych zwierząt i rozlanej krwi.
  Tyrell nie miał w zwyczaju odzywać się dość często, dlatego jego turkusowe, martwe oczy badały jedynie otoczenie, a ciało posłusznie przemieszczało się w przód niczym nakręcana zabawka, w której nie zaprogramowano innej możliwej funkcji. Zresztą, nie miał też wiele do powiedzenia. Mroźna sceneria szybko zmieniła się w bezbożna szarość. Dłonie, które zdołał upchnąć sobie pod pachy, wydawały nie mieć w sobie szczątki przepływu krwi. Zastanawiał się jak daleko zajdzie nie czując palców u stóp i czy mróz, na który nie był przecież przygotowany nie spowoduje większego uszczerbku na jego zdrowiu. Ich nowi towarzysze jednak wydawali się być lepiej przygotowani na nieprzychylną temperaturę. Kobieta miała na sobie niedźwiedzią, brunatną skórę, która z pewnością musiała w jakiś sposób zatrzymywać ciepło organizmu. Jej wysokie buty wydawały się o wiele bardziej solidniejsze aniżeli przemoczone, liche obuwie Tyrella.
  Kiedy zagryzł dolną wargę sprawdzając teoretyczny przepływ krwi usłyszał głos, a zaraz potem poczuł towarzyszący mu dotyk — już jakiś czas zmuszeni byli iść pierwsi.
  Sora ostrożnie obrócił głowę aby spoglądnąć na bladą twarz albinosa. Beznamiętny turkus wydawał się być zimny jak otaczająca ich sceneria. Chłopak pomimo iż odczuł wyraźną chęć zrzucenia jego dłoni ze swojego ramienia — bark sam ugiął się pod palcami Jace’a, jakby ważyły tonę — to nie zrobił tego. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Wilczur pojawił się przy nim zbyt szybko. Stał blisko, z twarzą ukryta w cieniu. W ciemności widział tylko jego mieniące się zwierzęce ślepia. Nie potrafił wytłumaczyć jaka cząstka jego ciała pozwalała mu na ten dotyk. Od kiedy pamiętał cierpiał na afenfosmofobie — posiadał większą sferę prywatności od innych i źle reagował na przypadkowy kontakt z ludźmi. Jednak dotyk nieznanych mu osób i nie dotykających go z premedytacją nie był aż tak dokuczliwy. Dlatego podczas wykonywanej pracy medycznej nie czuł tak wielkiego stresu. Przypadkowe otwarcie się ramieniem, złapanie za rękę — oczywiście za każdym razem było "niekomfortowe". Czuł się jakby cały czas był przygotowany do ucieczki. A teraz? Nie odsunął się, nie wyrwał z uścisku, tylko patrzał. Bratanie się z wrogiem. Wyszedł poza krawędź. Moment z kreskówki, kiedy grawitacja czeka, aż kojot zda sobie sprawę z błędu, zanim poleci w dół, na łeb.
  — Pójdziesz — zakomunikował mechanicznie, choć z pewnością ton jego głosu nie miał zabrzmieć tak wyniośle. — Potrzebujemy większego dystansu — dodał konspiracyjnie.
  Stopy były jak dwie kłody, które poszczypywały już przy każdym najmniejszym kroku. Sam miał trudność z poruszaniem się, ale pozwalał podtrzymywać się Growlithe’owi na swoim ramieniu rzucając tylko, że jeśli jest mu łatwiej powinien go nie puszczać. Z pewnością mógł zostać spostrzeżony z nieczułego, kiedy sam nie przyczynił się do jakiekolwiek pomocy w wyrazie podtrzymania jego obolałego ciała, ale w jego rozumowaniu samo przekroczenie granicy było wielkim poświeceniem i walką z samym sobą.
  Gorączka Growlithe’a mogła znów się nasilić. Nie mieli zbyt wiele czasu na rekonwalescencje. Ostrożnie przeniósł wzrok na swoje ranne lewe ramie. Rezygnując z posilenia się w jaskini był wycieńczony. Organizm domagał się wody i jedzenia. Nie jadł już półtorej dnia.
  Musieli zniknąć im z oczu — i z pewnością musiało to nastąpić szybko.
  „Czuję krew. Dużo krwi”
  Tyrell spoglądnął z dystansu na Jace’a i kiedy tylko zmarznięte wargi poruszyły się jak do wypowiadania słowa, rozległ się krzyk. Był to wysoki głos, który przebijał się przez zalegający wokół nich kolczasty mur. Na moment przystanął — co było dla niego naturalnym odruchem. Dopiero potem wyrzucona kurwa z usta Wilczura podkreśliła to co skrywało się w cieniu; co czyhało w mroku, głodne i zachłanne. W pierwszej chwili sądził, że ciemna mara jest tylko cieniem, jego wyobrażeń — być może nabył już chorobę, podobną do tej wysokościowej, kiedy majaki wydawały się żywe i klarowne niczym rzeczywistość. Dopiero kiedy kolejny wulgaryzm dosięgnął masywnej postaci, a w końcu długo przegryzana warga chłopaka wypuściła pierwsze krople krwi, anioł zdał sobie sprawę, że nie tkwi w szponach snu.
  Kobieta odetchnęła z ulgą, choć ciało wciąż wydawało się spięte, gotowe na kolejny atak nieprzyjaciela. Wydawała się zaskoczona, gdy ślepia oprawcy skupiły się za nowych ofiarach. W jej oczach zatliła się nadzieja.
  Tyrell zmartwiał. I choć jego twarda, nieruchoma grobowa mina nie wyrażała nic więcej poza nietkniętym życiem kamieniem, wewnątrz czuł niepokój. Gotował się w nim jak w pełnym kotle. Co powinni teraz zrobić? Przełknął ślinę — z pewnością miał pewność, że towarzyszący mu albinos to usłyszy. Dłonie przesunęły się po materiale spodni, jakby pragnąć wytrzeć przepocone ręce.
  Jakie mieli wyjście z sytuacji? Nie próbował obejrzeć się nawet za siebie, bo zastygnięte spojrzenie nie potrafiło oderwać się od twarzy napastnika. Facet mocniej pochwycił dzierżoną w ręce łopatę, przerzucił ją sobie na bark i postąpił krok naprzód. Ominął kobietę, jakby ta nagle straciła dla niego jakiekolwiek zainteresowanie. Dziewczyna podniosła się na łokciach i zaskoczona spoglądnęła na dwójkę nowoprzybyłych.
  — Nie wygląda na opiekuna klubu ogrodników.
  Chciał zrobić krok w tył. Ziemia zazgrzytała pod brudnymi buciorami, nie zdążył powiedzieć nic więcej. Wielki zamach łopatą został wymierzony w stojącą dwójkę. Szpadel zdążył musnąć tylko skroń Wilczura, bo Tyrellowi udało się go odepchnąć od siebie w ostatniej chwili. Twarda ziemia, zatrzymała atak. Mężczyzna zaśmiał się, aż zadrgały mu się ramiona. Kobieta w tym czasie wykorzystując okazję zaczęła się podnosić i wycofywać, ale z wyraźnym trudem.
  Facet wyrwał broń z martwej ziemi i spojrzał w kierunku Wilczura. Uderzył trzonem łopaty w otwartą dłoń, jakby napawał się ekscytacją. Musiał zauważyć w nim spadek sił. Możliwe, że również słabe ogniwo, za którym chowała się potęga mocy, której nie był w stanie teraz użyć. Pochwycił broń, oblizał wargę, a kiedy szpadel miał opaść na jego łeb, wokół uniosła się gęsta, szara mgła, chowając niemal cała okolicę pod osłoną niezidentyfikowanego mleka, niemal gubiącego otaczające go sylwetki.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Chociaż nie miał problemów z hucznymi przyjęciami i nierzadko bywał główną ich ikoną — z tej imprezy miał ochotę wyjść przed rozpoczęciem fajerwerków (nawet nie witając się z organizatorami, ale to nie stanowiło problemu — nie był zbyt dobrze wychowany). Lodowata lufa pistoletu stanowiła główny powód, dla którego Grow czuł się fatalnie. Może wcale nie był w tak okropnym stanie, aby słaniać się na nogach, jednak perspektywa dalszej „współpracy” z nowymi przyjaciółmi nie podbudowywała jego morale — to z kolei zniechęcało do dalszych prób wzniecenia w sobie energii.
Gdyby to była gra, jego pasek HP migałby ostrzegawczo, zachęcając do zażycia ostatniego eliksiru przywracającego częściowe (i chwilowe) życie — item idealny, aby wyrwać się z mało kolorowej sytuacji, a potem paść gdzieś, gdzie jest już względnie bezpiecznie. Ale z rozdrażnienia, że dał się tak łatwo podejść, nawet nie próbował zmuszać się do ostatecznej, choć nadwyrężającej pracy mięśni. Po prostu ciągnął za sobą nogi i marudził.
Od samego początku było oczywistym, że naszpikowana cierniami ścieżka nie prowadziła do pokoju w pięciogwiazdkowym hotelu. Stanowiła pewien znak. Poplątane, kujące chaszcze, górujące nad nimi, często tworzące zadaszenia i wymierzające drogę; dokładnie te, o które ocierali się podczas węższych odcinków; nie mogły wyrosnąć same z siebie w takiej formie. Jeżeli ktoś stworzył je, ponieważ lubił symbolikę biblijną... to mieli przesrane.
Kiedy przechodzili między kłami czarnych roślin Grow miał ochotę się uśmiechnąć. Teraz autentycznie dusił śmiech, który drapał go w krtani. Potwór, który prostował ramiona, obracał się do nich... a potem zrobił decydujący krok... Nie mieli z nim żadnych szans.
Łopata szurała po twardej glebie. Przypominała stalowy palec z za długim paznokciem przebiegający po brudnym, zakurzonym blacie stolika nocnego; rozkopywała swoim ciężkim ostrzem grudki ziemi na boki i dla Growa zdawało się jasne, że równie sprawnie rozcięłaby na pół także jego.
Niewątpliwie rzadko kiedy ukazywał swoje prawdziwe oblicze — o wiele zabawniej było przyglądać się światu zza maski — jednak tym razem nie miał wystarczającej ilości energii, aby podrapać się po zwichniętym nadgarstku, co tu mówić o uruchamianiu bardziej wyszukanych mechanizmów. Nie nadwyrężał więc też twarzy, która, mimo wciąż zbliżającego się niebezpieczeństwa, zwróciła się ku Tyrellowi. Wyraz jaki się na niej malował był tylko o krok od autentycznego zaskoczenia, jakby słowa ciemnowłosego brutalnie roztrzaskały jego światopogląd.
Nie wygląda na opiekuna klubu ogrodników.
Mówisz? — wychrypiał nisko, prawie jak ktoś, kto próbuje przejść do ostentacyjnego szeptu w komediowej scenie. — Chyba to usłyszał. Co teraz?
Dopowiedziałby coś jeszcze. Wbrew kiepskiemu scenariuszowi podawanemu im teraz przez życie, Grow nie tracił chęci na kuszenie losu, niczym dzieciak dźgający coraz głośniej warczącego psa. Od zawsze miał w sobie coś, co można przypisać tylko do kretyna z wrzaskiem uciekającego rozpadającym się korytarzem, któremu po piętach depcze psychopatyczny morderca... i który gwałtownie zatrzymuje się na środku drżącego w konwulsjach holu, by zacząć podziwiać obraz na ścianie, tym samym zmuszając widzów do serii poirytowanych wyzwisk i pytań z gatunku: „KTO konstruował tego debila?!”.
W życiu miał jednak dużo szczęścia.
Sam nie byłby w stanie zareagować odpowiednio szybko. Wycieńczone zmysły wychwytywały obrazy, dźwięki i myśli z kilkusekundowym opóźnieniem. Mózg koncentrował się na wyrywkowych szczegółach. Na przykład na żuchwie, która wydawała się zbyt poluzowana i ciężka, jakby chciała opaść na całą szerokość, a on — wiedziony przyzwyczajeniem — starał się utrzymać usta zamknięte. Unosił akurat dłoń, aby złapać w palce zesztywniałą szczękę, ale dokładnie w tym momencie czas przyspieszył, a on poczuł opór. Coś uderzyło w niego, niemal zwalając z nóg.
I nagle nie widział już niczego. Nad, dookoła i pod nim plener wyglądał jak biała przestrzeń z delikatnymi, szarymi chmurami, które rozmywały się przy lekkim poruszeniu ciała. „Stracić orientację w terenie” to za mało powiedziane. Błędnik szalał, nie dając rady skonkretyzować, w jakiej pozycji znajduje się sylwetka. Wciąż stoi? Chwieje się? Gdzie jest kurewskie niebo?
Słyszał tylko szuranie butów i śmiech wiążący w zachrypniętym gardle. Zdążył ledwie wyprostować ramiona i unieść głowę.
Świst.
Mięśnie zareagowały już automatycznie. Poczuł kolejne uderzenie wiatru, jakby łopata, która przecięła nicość tuż przed jego nosem, rozerwała kawałek przestrzeni i nagle w powietrzu zrobiło się za ciasno. Zachwiał się i zrobił dwa kroki w tył, wykrzywiając wargi, bo dotarła do niego świadomość, że minął się z rolą Voldemorta dosłownie o szerokość przeciętnej kartki papieru.
Zajmij go czymś... — słowa wyrwały się z jego krtani, ale były ciche i szemrzące; równie dobrze mogły stanowić element tła. Dźwięczały jak drapanie ptasich szponów o drewno lub jak suche liście, które otarły się o kamienne podłoże. Jednak jakaś jego część była pewna, że stojący niedaleko ciemnowłosy wychwycił przekaz.
Dopiero co uznałeś, że to nie ma sensu.
Zmusił nogi do zrobienia kroku w bok, aby oddalić się od a g r e s o r a. Po swojej lewej słyszał odgłosy tarcia — to leżąca, ranna kobieta starała się dźwignąć na nogi. W jej kierunku zmierzał. Jeżeli się do niej zbliży, plan C być może wypali.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 4 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach