Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Karty Postaci


Go down














War is always an adventure to those who've never seen it



Cel istnienia.

Spłodzić dziecko, najlepiej syna. Przedłużyć tym samym linię nazwiska i gwarnie informować o tym, że ma się na utrzymanie jego, żony, psa i domu za miastem. Ewentualnie spełniać się jako drugi Christian Grey nowego pokolenia, cumując okuty w chińskie jedwabie zadek na skórzanym fotelu swojego prywatnego odrzutowca, z przerzuconą przez kolano, niekoniecznie ubraną i niekoniecznie pokorną dziewczynką. To tylko taki przykład. Jak wiadomo, każdy obiera własną drogę, a te nie niestety mają przykrą tendencję do splatania się w jeden, przeraźliwie monotematyczny nurt podobieństw i plagiatów. Dlatego głównym fenomenem istnienia gatunku jest patologiczna wręcz chęć jego przedłużenia. Ludzie nie różnią się w tym od zwierząt nawet, jeżeli jakimś cudem znaleźli się na szczycie łańcucha pokarmowego.

Jaki jest zatem cel istnienia osobnika o kryptonimie operacyjnym Sabbath, nadanym sobie dwa lata i trzy miesiące przed zaistnieniem potrzeby przywdziania żałobnej czerni i wygłoszenia mowy pochwalnej na temat swojego ojca?
Zacznijmy od początku.

Sabbath, inaczej Junichi NaokiJun, urodził się dnia dwudziestego trzeciego marca roku pańskiego 2983 w spokojnych obszarach Miasta 3. Dorastał i wychowywał się pod okiem matki, weterynarz i opiekunki zwierząt w zoo położonego dwie godziny i sześć minut drogi od domu jako bezproblemowy, ciekawy świata przedstawiciel dumnej rasy ludzi. Najzwyczajniejszy w świecie. Może nie geniusz, ale inteligencją przerastał swojego dwa lata starszego brata i kilku kolegów, których kiedykolwiek przyprowadził do siebie. Być może lubił otaczać się ludźmi głupszymi od siebie, a być może po prostu już taki był – w mig przyswajał regułki ortograficzne i zasady prowadzenia równań matematycznych. Na poziomie stosownym dla swojego wieku był przodownikiem i jedną z aktywniejszych osób w Sali. Dodatkowy dar krasomówstwa odziedziczony w prostej linii po babci poetce przysporzył mu sławy uroczego łobuza na tych kilkuset metrach kwadratowych pełnych jego obecności do ukończenia lat piętnastu.

Potem przyszedł spóźniony okres buntu i zaczęło się najlepsze.

Prowodyrem, jak to lubił określać Jun, był ojciec. Żeby przybliżyć jego sylwetkę powinno się sięgnąć do pierwszego lepszego spisu ubezwłasnowolnionych prawnie pacjentów oddziału „ogrodniczego” szpitala miejskiego. Ten bowiem był klasycznym przykładem nie tylko buraka, ile po prostu standardowego, nieokreślonego warzywa. Z fotela ruszał się jedynie do lodówki bądź łazienki, gdzie proces kąpieli celebrował niby rytualną ablucję w wodach Gangesu. Po fakcie, okuty w puchaty ręcznik, kapcie-króliczki i nową butelkę złocistego, chmielowego trunku udawał się na wypierdziane, wygrzane siedzisko fotela pamiętającego chyba jeszcze czasy Gierka. Renta przyznana za pewien stopień upośledzenia motorycznego starczała mu za wcześniejszą, wcale skromną wypłatę handlowca, zaś odłożone podczas okresu aktywności pracowniczej procenty na koncie głosiły wszem i wobec – temu panu za posługę już dziękujemy. Może sobie odpocząć bez przymierania głodem. Wpasował się zatem w swoje środowisko z taką subtelnością, że przez długi czas był dla syna jak część wyposażenia mieszkania – nie uznawał go za ojca pomimo zapewnień matki i jej bezwarunkowej, ślepej miłości. Burza hormonów wywołana odpowiednim wiekiem i dostosowywaniem się ciała do przyszłej roli wyzwoliła w nim niesamowity pociąg do trzymania się własnego, niekoniecznie dobrego zdania i toku myślenia. Przestał być jednak uroczym, grzecznym chłopcem – gałgankiem z wyszczerbioną górną dwójką, co to kojarzy się z wesołym usposobieniem i niegroźnym, dziecięcym wariactwem.

Rozpoczęło się niewinnie. Stonowane kolory ziemi, pastelowe błękity i grzeczne fiolety zastąpiła garderoba sprowadzona najprawdopodobniej z szafy samego Belzebuba. Wszelakie odcienie szarości i czerni wyparły cały koloryt, pozostawiając miejsce na już mniej subtelne napisy, naszywki, odznaki i kontrolowane sprucia materiału. Wiadomo, jak się buntować, to najlepiej okazywać to całym sobą. Drastycznych zmian w wyglądzie poza noszeniem nie wyjściowych szat nie uświadczył, pozostał w nim bowiem szacunek do własnego ciała i tego, co nim reprezentował. Wiedział, że papierek na cukierku można łatwo zmienić, jednak gdy ten sam w sobie się nadkruszy, naprawić sytuację będzie ciężej niż dostać nowego cuksa. Niezależnie od mieszanki genowej z dziada pradziada wspieranej konkretną dawką orientu pozostawał męskim odpowiednikiem córki młynarza o azjatycko czarnym upierzeniu i oczach pełnych raz zmąconych wód oceanu, raz płynnej czekolady z dużą dawką kakao. Zestawienie dość zadziwiające i słabo pasujące, uwydatniało bowiem całkowicie niedoskonałości ciała należącego do tadka-niejadka pokroju potwornych podkówek pod oczami, czy wystającego kośćca w okolicach karku i partii biodrowych. O ile we wczesnej młodości miało to swój niecodzienny urok, w etapie dorastania dostało nóg i kociego rozumu, powodując po społu z niesymetryczną budową ciała dorastającego chłopca wizję prostej drogi na oddział leczenia zaburzeń żywienia. Dlatego jednak swetry „po bracie” utrzymane w tonie czerni pomieszanej z czernią przegryzaną czernią wpasowały się w niego jak złote zegarki na ręce bogatych dzieciaków. Był jakby stworzony, zaprogramowany do tego właśnie etapu, tego trendu w modzie i tego sposobu na pokazanie, jaki to on nie jest buntowniczy i wyzwolony. Podkreślał wtedy oczy skradzioną matce kredką, do godzin nocnych przesiadywał poza domem i alienował się na każdy, możliwy sposób. Obwieszał się zwierzęcymi kłami na rzemieniach i ćwiekami jak choinka na Gwiazdkę. Dodatkowy łańcuch grubości jego palców uwieszony spodni i bandana na długiej, łabędziej szyi smakowicie kończyły nowy image Sabbatha. Był groźny, jak sam o sobie lubił mówić i nie martwił się obitą twarzą, pamiętając o tym że i on nie pozostawał dłużny. Wtedy też dorobił się utraty górnej piątki, co odcisnęło bolesne piętno na jego sposobie uśmiechania się – drastycznie zmienił pełny, szeroki wyszczerz głupiego do sera na ironiczne, zamknięte uśmieszki skrywające jego dziurę w serduszku, a raczej wyrwę w uzębieniu. Cherlawe, za długie w stosunku do korpusu ręce były raczej bardziej chwytne bądź umięśnione, także dużą rolę grał tu przede wszystkim łut szczęścia. Wszak nie umarł, a jedynie kilkukrotnie furkotał złamaną kończyną na wietrze, czy przez kilka tygodni kulił się przy próbie oddechu naruszając popękane żebra. Nigdy nie był typem przywódcy i nie próbował wbić się na jakikolwiek stołek. Nie był też jednak samotnikiem, poszukując akceptacji pośród tych, którzy w pierwszym wrażeniu wydawali się lepsi. Równi mu wiekiem wróżyli świetlaną przyszłość w skundlonych, matka załamywała ręce i płakała. Rawr – chciałoby się rzec, jednak nie trwało to długo.

Nawrócenie przyszło szybko i niespodziewanie. Było jak huragan, który wyczyścił kieszeń Juna z każdego zarobionego grosza i pozwolił mu patrzeć jak stos jego czarnych, mrocznych jak serce samego szatana ubrań płonie w ogródku przed domem. To był moment, w którym dawca nasienia składającego się na postać Sabbatha zainteresował się synem w takim stopniu, że prawie się zdziwił, że ten już chodzi, mówi i, co najlepsze, wydaje ciężko zarobione przez matkę pieniądze na takie duperele! Bez pierwszego i ostatniego w życiu płaskiego przyjętego na twarz się nie obiło, chociaż Sab wyparł z pamięci, o co w ogóle poszło i jak się spór zaognił. Zmienił image, zmienił zatem i nastawienie do pewnych spraw. Głęboko w sobie skrywał już do ojca nie tyle niechęć pomieszaną z obojętnością na jego słowa, co życzenie powolnej i bolesnej śmierci bez telewizora u boku. Był zawistny, trudno zaprzeczyć. Powodowane to było jednak jedynie chwilowym kaprysem. Nie brała tu udziału żadna trauma, żaden wypadek, żadna śmierć w rodzinie, ani nawracająca rozmowa z dawno niewidzianym przyjacielem. Nie przeszedł na ścieżkę uświęconego męczeństwa, nie został samarytaninem i nie wyciągał ręki do potrzebujących. Znudził mu się najzwyczajniej w świecie mhroczny image dziecka emo, a uwidziany z katalogu modowym witryny sklepu papierniczego obrazek długonogich, chudych jak wypłata w budzie z kebabem modelek odzianych w anielską biel i złoto zrobiło na nim niemałe wrażenie. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to prawdziwe anielice, a nie jedynie ślicznotki odpowiednio wyretuszowane przez zręczne palce grafika. Boom – zapragnął być tak piękny jak i one.

Czarne włosy traktował niezmordowanie domowymi i tanimi sposobami na wypłukanie z nich pigmentu, powodując lekkie przerzedzenie i ogólną słabą kondycję. Nie były już miękkie i sprężyste, a napuszone i naelektryzowane. Wyglądał jak pomieszanie kurczaka-albinosa i aniołka z aureolką, chociaż charakteru nie zmienił. Ciągle miał własne zdanie, ciągle chadzał jak kot własnymi ścieżkami i daleko mu było do przykładnego młodzieńca. Ciągle też nie stronił od bronienia własnego zdania, tym razem jednak bez uciekania się do przemocy, której i on był ofiarą. Skorzystał bardzo na swoim wrodzonym krasomówstwie, ćwicząc charyzmę w przerwach na poprawianiu podwiniętych koszulek zasłaniających za mało według jego kryteriów. Nigdy nie lubił własnej cielesności, nie chciał patrzeć na siebie nagiego. Na tym etapie dorastania proporcje ciała mu się poprawiły, dlatego nie wyglądał już na nieudany eksperyment zabaw z genetyką. Nieco wyprzystojniał, nieco się zaokrąglił, nieco nabrał futerka na ciele, ale ciągle jedynym nietopornym elementem jego fizjonomii pozostawała długa, giętka szyja. Poza tym miał niewielkiego platfusa, brzydkie kolana, krzywe palce i lewą źrenicę bez kontaktu z rzeczywistością. Non stop rozszerzona pozwalała na wpadanie do oka zbyt dużej ilości światła przez co Jun stał się na nie nieco zbyt wrażliwy – nie lubił otwartych przestrzeni przy bezchmurnym niebie. Nie było to jednak efektem ani bójki, ani tragicznego wypadku samochodowego, ani urazu czaszki. Miał tak już od dziecka, chociaż nigdy nie rzucało się to w oczy dzięki jego ciemnym, migdałowatym oczom. Teraz, gdy kolor nieco wyblakł, uwydatniając nierówność źrenic na tyle, że stał się obiektem wytykania palcami co po części łechtało jego ego i potrzebę bycia zauważonym, a po części doprowadzało do furii i niekontrolowanej, nawracającej agresji. Młodzieńcza werwa, huh?

I żył tak sobie jak pączek w matczynym garnuszku masła, aż spostrzegł się, że ojciec nie reaguje na żadne bodźce. O ile nigdy nie widział go pracującego, ba – jego postać mebla na stałe przykutego do trasy fotel przed telewizorem – lodówka – łazienka i łóżko nie wykazywała jakiejkolwiek większej potrzeby interakcji z otoczeniem, tym razem coś było nie halo. Podwyższony cholesterol pospołu z zawałem mięśnia sercowego sprawił, że samiec stoczył się do najgłębszych czeluści piekła gnany swoją wagą. Nikt nie odetchnął. Nagle okazało się, że wszyscy kochali go bardziej od własnych rodzonych dzieci, zaś matka Juna zanosiła się płaczem od ciężkich poranków, aż po pełne kieliszków z winem wieczory. Nie lubiła być sama. Kryła w sobie przekazaną w genach synowi fobię przed pozostaniem ostatnią istotą na świecie, chociaż pomimo złych prognoz nie zapowiadało się na szybkie wymarcie ludzkości. Miała dwóch synów, fakt, jednak wizja silnej męskiej ręki wyciągniętej nad jej karkiem w opiekuńczym geście jak to było przed ich ślubem uspokajała jej panikę i pozwalała żyć relatywnie spokojnie. Teraz skonstatowała, że to ona musi wziąć pełną odpowiedzialność zarówno za siebie, jak i za swoje potomstwo. Do tej pory nie dostrzegała komizmu własnej sytuacji, karmiąc się kłamstwami, w które i ona zaczynała wierzyć. Częściej zostawała w pracy po godzinach, bojąc się wracać do domu, w którym siedział jedynie napuszony Jun, twierdzący że wcale nie obchodzi go, gdzie drugi gówniak się pałęta. Powoli traciła swój sens istnienia, na który pracowała przez 25 lat małżeństwa.

Potem były dwa dni pełnej żałoby, której chłopak nic a nic nie rozumiał. Miał dziewiętnaście lat, pstro w głowie i zyskał status półsieroty z przyznanym mu okresowo wsparciem emocjonalnym. Powinien pociągać nosem i łkać w chusteczkę jak rasowy facet.

Dzień, w którym przywdział nowiutki, świeżo kupiony garnitur i przewiązał grafitową muszkę z zamalowanymi markerem bałwankami dookoła szyi był ponury i wietrzny. Od rana nic nie zapowiadało poprawy pogody, zaś prognozy były jednoznaczne – jakieś tajemne zło nadciąga wraz z coraz silniejszymi powiewami. Sabbath lubił się w to bawić za dzieciaka. Nawiązywał w określeniach rzeczywistości do książek, filmów, cytatów znanych mu ludzi i bajek, które dawno, dawno temu zwykła czytywać im matka na dobranoc. Dlatego też, pełen charakterystycznego dla siebie optymizmu ulizał białe włosy i poprawił dopasowanie soczewek koloru żółtek w jajkach. Wiedział, że aż do uroczystości nie będzie to zauważone przez matkę, dlatego do rozmowy upominającej dojdzie dopiero po stypie. Wiedział to i postanowił wykorzystać, bawiąc się ponurym klimatem na swój własny, wyrafinowany sposób. Dlatego właśnie buty kryły skarpetki nie do pary, a muszka pomazana była czarnym markerem, który pozostawił ślady na jego jasnych, stanowczo za długich palcach. Jun polizał je w próbie zmycia nieproszonego gościa, wcześniej nie mogąc poradzić sobie przy użyciu ciepłej wody i mydła. Głupie, tak, jednak wolał chwytać się każdej możliwości, niż potem żałować, że nie spróbował. Przemowę przygotowywał całą poprzednią noc, na uwadze mając niestosowność określeń pokroju ‘w sumie to znaliście mojego ojca od lepszej strony niż ja i zdecydowanie lepiej’. Znać jednak drogę, nie znaczy nią podążać, dlatego zmiął karteczkę z własnymi uwagami i wcisnął ją głęboko w kieszeń. Poplamiony kolacją kawałek ostatniej strony Winnie the Pooha był dla niego dziś cenniejszy niż własne życie.

Gdy wszyscy chóralnie szlochali nad otwartą jeszcze trumną, w rytm pociągnięć nosów szurając obcasami po drewnianej podłodze, Jun, a raczej już jedynie Sabbath odetchnął głęboko i otworzył usta…

A potem otworzył oczy.

Było ciemno. Było zimno i strasznie, chociaż to ostatnie nie robiło na nim wrażenia odkąd zaczął uskutecznianie stoicyzmu na każdą straszną historię o Wymordowanych drapiących w mury od zewnętrznej strony. Niewiele o nich wiedział, słyszał jednak, że wyżerają mózgi nastolatków, gdyż te są najbardziej smakowite i bogate w witaminy i minerały potrzebne do prawidłowego rozwoju. Kichnął, przetarł nos i dopiero wtedy zauważył, że po jego pięknym garniturze zostało jedynie wspomnienie. Odziany w spodnie, potarganą koszulkę pokroju ‘zeszmać mnie i wytrzyj mną podłogę’, niedopasowane skarpetki i, co śmieszne, muszkę z zamalowanymi bałwankami siedział w plamie krwi i śmierdzących wnętrzności, nie wiedząc co się dookoła dzieje i dlaczego jego sen jest tak realistyczny. Nigdy nie przejawiał skłonności do racjonalnych zachowań. Raczej nie myślał, że coś może skrzywdzić jego, bądź osobę w jego otoczeniu, a skutki swoich poczynań miał dalece w poważaniu aż do ich nadejścia. Robił, potem ewentualnie zastanawiał się nad innymi możliwościami. Czyżby tym razem przesadził? Miał gorączkę, czuł to nawet bez sprawdzania. Podejrzewał, że może złapał ich deszcz przed zakopaniem ojca i dorobił się przyjaciela w postaci grypska, czy innego przeziębienia. Nie podejrzewał jednak, że od wydarzeń jakie pamiętał minęło już dobrych sześć miesięcy, a on dla ludzi pod drugiej stronie już dawno figurował jako kolejny utracony członek rodziny. Nie wiedział, że jego głupi brat właśnie pociesza rozszalałą z żalu matkę i zapewnia, że nie ma zamiaru dawać nogi. Nie podejrzewał, że zapomniał o jakimś cholernie ważnym wydarzeniu w swoim życiu – wszakże nie wiedział nawet, że umarł.

Podparł się ręką o metalowe podłoże i dźwignął, chwiejnie prostując kolana i ślizgając się na ciemnej, wciąż niezaschniętej posoce. Było zimno jak w psiarni, nie mógł zaprzeczyć. Chyba miał skręconą kostkę, bo bolało jak cholera, a i jej obwód nie zgadzał się ze stanem oczekiwanym. Rozejrzał się dookoła, jednak prócz kupy futra obok siebie i krat nie zauważył niczego konkretnego. Chciał krzyczeć, jednak głos uwziął mu w gardle, zezwalając na wyplucie ochrypłego, miernego ‘eeeh’ w przestrzeń pomiędzy nim a martwym niedźwiedziem po lewej.

Zaraz, co?

Sabbath zamrugał i jeszcze raz przypatrzył się kompanowi swojej nieśmiesznej przygody. Tak, zdecydowanie truchło. Może dywanik, może nieładna zabawka? Dziura ziejąca na wysokości otłuszczonego brzucha paskudnie woniała dwudniową padliną. Dostrzegłszy strzępek uszu, wybałuszone, połyskujące w ciemności oczy i pysk rozwarty w ostatnim ryku odskoczył jak oparzony, waląc obolałymi plecami w pręty, boleśnie upadając na tyłek i nie wytrzymując napięcia – brzydko zwymiotował tuż obok siebie, odchylając się w  bok i pozwalając, by jego ostatni posiłek przeleciał mu przez palce. Od dziecka źle reagował na widok krwi. Dodatkowy, absurdalny strach przed igłami umiejscawiał go w konkretnym oddaleniu od szpitali i gabinetów dentystycznych, zaś każda próba wkłucia się w alabastrową rękę każdorazowo kończyła się kopniakami, hiperwentylacją i rozlewem juchy jak po świniobiciu. No, zatem cudownie. Zyskał najlepsze warunki do rozwoju, o jakie mógłby prosić! W głowie miał mętlik i nawet żaden zbędny, głupi komentarz nie zaświtał mu w kontrataku na ten absurd. Dlaczego u licha imprezował z misiem w celi? W panice zatrzepotał łapami, szukając oparcia za sobą, by znowu dźwignąć się do pionu. Zakleszczył brudne palce na prętach, chwytając się ich jak ostatniej deski ratunku. Pierś chodziła mu w te i we w te, wygrywając szaleńczy rytm przerażenia pomieszanego z chęcią ponownego wyrzygania wnętrzności. Nieczuła na nadmiar światła źrenica zyskała symetryczną kompankę, gdy drugie oko zadomowiło się w panującym w klatce półmroku – tak, po kolejnych trzech minutach zdążył skonstatować, że jakiś śmieszek-idiota zamknął go w klatce na cyrkowe niedźwiedzie pozostawionej na jakimś pustkowiu bez perspektyw. Komu się tak naraził – nie wiedział. Czyżby zadarł z gangiem? A może S.Spec tak czule informowało go, że komentarze apropo ich domniemanej nieudolności wcale nie ulatują w eter?

Węch go nie zawodził. Albo misiek osiągał rekordy Guinessa w rozprzestrzenianiu aerozoli, albo uzbrojony w bezradność chłopak powoli zaczynał histeryzować. Nie, żeby nie było ku temu konkretnego powodu, przecież nikt nie lubił siedzieć w zamknięciu z rozbebeszonym trupem, o ile był zdrowy umysłowo i nie wykazywał skłonności sadystycznych. Sabbath zapiszczał jak szczenię ranione w łapę i wtulił się w zimny metal powyginany na wysokości jego ramion ku zewnętrzu.

Nigdy tak bardzo nie chciał do mamy.



Dodatkowe info:

                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Akcept.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach