Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3

Go down

Pisanie 07.11.15 3:59  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Ściskał i puszczał brzeg parapetu, wpatrując się nieustannie w krążącą po pomieszczeniu Isabelle. Słuchał jej uważnie, ale podskórnie czuł zniecierpliwienie; targała nim świadomość, że powinna coś zrobić, nie debatować na temat jakichś dziwnych... Zacisnął szczęki. Nie obchodziło go, że nikt nie wiedział o tym jednym dniu wyrwanym z całego życia księżniczki. Przecież wróciła utytłana błotem od pantofli po wcześniej nienaganną fryzurę – przecież ktoś musiał o tym wiedzieć. Chociażby służka, której przyszło prać brudy ich spotkania.
─ Wszedłeś tu jak bandyta...
Zadrżał.
Aleś ty bystra – charknął kwaśno, szukając jej spojrzenia, jakby pierwszy raz postawił ją przed faktem dokonanym. Nie, inaczej: jakby postawił przed faktem dokonanym ich obu. ─ Czego się wasza wysokość spodziewała? Że przekażę zdobyte informacje w liście podpisanym zawijanym literami? A może tego, że ubiorę się w stroje wyrwane żywcem z drogich obrazów i wproszę się na ten cały śmieszny bal, porywając cię wpierw do tańca, a potem szepcząc na ucho, że powinnaś uważasz? Oczywiście, że wlazłem jak bandyta! Jestem bandytą! Klnę, rabuję i włamuję się do cudzych domów, Belle – robisz jej na złość, Wey ─ Z jakiegoś powodu los nam siebie przedstawił. Najwidoczniej tylko po to, bym cię ostrzegł na darmo.
Rude kładki poruszyły się pod naporem jego dłoni, gdy odgarniał włosy z czoła. Nie patrzył już na nią. Wzrok miał utkwiony w podłodze; prędko jednak zadarł głowę i odwrócił się do okna... żeby cofnąć się o dwa kroki, zdusić warknięcie i przylgnąć ramieniem do ściany. Dopiero teraz przez okno dało się słyszeć cichutki chichot, poprzedzany niskim, basowym głosem.
Oh, doprawdy? ─ wyrwało się pomiędzy mysim śmiechem. ─ Cóż za ciekawa historia!
Weylin skrzywił się, jakby dusił wewnątrz warkot i przesunął stopę w tyłu, wycofując się w głąb pokoju. Dopiero teraz dostrzegł, że deszcz zelżał i tylko leciutko kropiło, dając mu do wiadomości, że wybiegł w najbardziej fatalnym momencie.
─ No i co, hm?
Bystre spojrzenie powróciło do Isabelle. Palce ześlizgnęły się ze ściany, sylwetka wyprostowała, ramiona opadły, a on sam wydawał się coraz mniej chętny na ciągnięcie tej rozmowy. Dochodziło do niego, że nie tylko nie chce jego pomocy – ona nawet nie rozważa przemyślenia tych słów na tyle, by interweniować. Nie pobiegnie do bogatego ojca, chwytając go za poły bogatego odzienia, nie wyszepcze jednemu z zaufanych policjantów, by miał się na baczności, by uważał i zwracał uwagę na każdy szczegół. To wszystko jeszcze pod jakimś kątem potrafił zrozumieć – albo przynajmniej wziąć do wiadomości. Ale gdy padły ostatnie słowa – „I nie ja chciałam się ponownie spotkać” - palce chłopaka puściły i wyprostowały się, ramiona opadły nieco niżej, jakby przyjął na nie duży ciężar, a usta rozchyliły się w niemym proteście.
Trochę jak bezpodstawny policzek, co, Wey? W dodatku od nieznajomego babsztyla. Ale czego się spodziewałeś? Że wśród kosztowności znajdzie ludzkie instynkty? Owszem, jest w niebezpieczeństwie. Co z tego? Przecież nie pójdzie do ojca, nie wyprosi gości, nie skłamie, by się stąd wynieśli. Nie piśnie słówkiem, bo przecież zdrowie, życie, duma – to wszystko jest nieistotne. Ważniejsze, by zachować ciebie i „tamten” dzień na dnie starego kufra.
Chłopak uśmiechnął się nagle. Bezczelnie rozbawiony.
Oh! Cóż to musiała być za cudowna podróż! ─ wyszczebiotała nieznajoma kobieta, nadal gawędząca z pomrukującym na dworze mężczyzną.
Weylin tylko oparł się o ścianę, nagle wyzuty z wszelakich sił.
Martwi cię to – powtórzył powoli, nie mogąc najwidoczniej uwierzyć w te słowa. Przyglądał się jej twarzy, ale oczy nie patrzyły na nią. Zerkały gdzieś ponad jej ramieniem. ─ Dobra – uznał w końcu, krzyżując poharatane dłonie na piersi. ─ I tak tylko tyle miałem zamiar zrobić. Pójdą sobie – wskazał ruchem głowy na okno ─ i już mnie nie ma. Zadowolo-- - „na” utknęło w nagłym puknięciu. Weylin wyprostował się jak struna, nagle o wiele czujniejszy i nieufny, ale po tym „przypadkowym” dźwięku zapanowała śmiertelna wręcz cisza. Chłopak jeszcze dłuższy moment odczekał z lekko zaciśniętymi ustami, ale gdy nic się nie stało, odetchnął (dopiero zdał sobie sprawę, że wstrzymał dech) i znów otworzył buzię, gotów powtórzyć pytanie... gdy w drzwi znów zastukała czyjaś dłoń.
Isabelle? ─ Z drugiej strony rozległ się męski głos, który dziewczyna z pewnością rozpoznawała. Tylko Weylin nie zdawał sobie sprawy, że zwyzywał od najgorszych jej narzeczonego – w tym momencie liczyło się dla nie tylko to, by nie zostać nakrytym. A ucieczka oknem na chwilę obecną została przez niego wykluczona.
Co to za kretyn? – syknął szeptem, zagłuszony nieco przez: „Mogę wejść, Isabelle?” wypowiedziane tonem lekko zmieszanym z alkoholową wesołością.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 07.11.15 9:06  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Zmęczone spojrzenie orzechowych oczu z wolna przesuwało się po każdym meblu w pokoju; wpierw zerknęła na toaletkę, potem szafę, taboret, uniosła głowę, by obejrzeć żyrandol. Świece na nim były zgaszone, pokój oblewał cień, a jedyne snopy światła wślizgiwały się przez wąską przerwę pod drzwiami, co jakiś czas mącone kształtem przechodzącego gościa. Zwilżyła usta językiem, skupiając uwagę znów na Weylinie. Nie rozumiała, czemu tak bardzo nie przejmuje się tym, co jej przekazał. Może powodem było zmęczenie, godzina niezmiernie późna dla młodej dziewczyny, może myśli wciąż zaprzątały jej problemy o wiele bardziej intymne, a może zwyczajnie nie chciała dopuścić do świadomości, że ona i jej rodzina może być w niebezpieczeństwie. Westchnęła ciężko, słuchając go ze znużeniem odmalowanym na gładkich policzkach; ociekał jadem i sarkazmem, miała ochotę wepchnąć mu watę (dużo waty) do gardła i raz, a dobrze zamknąć mu usta.
Mimo wszystko lubiła go słuchać. Było w nim, jako człowieku, coś innego, coś oderwanego od ludzi, między którymi przyszło jej się obracać. I może ta inność działała na nią na tyle kojąco, że aż wzbudzała nikłą sympatię dla ubrudzonego rudego chłopaka o niezmierzonych pokładach bezczelności. Uśmiechnęła się delikatnie, krzyżując z nim spojrzenie. Ich oczy miały podobną barwę.
Rozumiem zagrożenie, Weylin. Tylko jeszcze nie wymyśliłam, jak mu zapobiec. – Odgarnęła zniecierpliwionym ruchem niesforny lok spadający jej na twarz. Im dłużej stał przed nią, tym więcej niepewności rodziło się w jej sercu; w jakiś sposób to właśnie ten nastolatek wywoływał w niej niepokój, nie groźba ze strony Rynny. Zmarszczyła brwi, kiedy stygnącą między nimi ciszę przerwała rozmowa w ogrodzie; chciała zamknąć okno, by powstrzymać i zimno, i dźwięki, ale wiedziała, że Weylin nie odebrałby tego dobrze. To nie tak, że chciała go uwięzić na stałe. To wcale nie tak. Podniosła się powoli z łóżka, by z wciąż strapioną miną podejść do okna i wychynąć przez nie. Parsknęła rozbawiona na widok mężczyzny, który jeszcze chwilę temu proponował jej wspólny wyjazd do Maroko. Najwyżej jego kokieteria obrała teraz inny cel. Dużo brzydszy, jej skromnym zdaniem.
Naprawdę mnie szuka? I znajdzie? – Obróciła głowę w stronę chłopaka, podpierając się rękami o parapet. – Podaliśmy mu fałszywe imię, nazwisko, nawet miejsce zamieszkania. A mimo to mnie znajdzie? – Oczy zaszkliły jej się. – Ostatecznie mogę poprosić o wyjazd. Znajdę jakiś powód, wyjadę do jakiejś posiadłości, choćby pojutrze. Boję się tylko o tych, którzy zostaną w Londynie. – Wyprostowała się, stając naprzeciwko niego. – A co z tobą, Weylin? Jesteś w tym wszystkim też z mojej winy, może potrzeba ci jakiejś ochrony, czegokolwiek? Jeśli ma ci się coś staćbrzmi, jakbyś się faktycznie martwiłato ja chcę temu zapobiec w miarę możliwości. – Uniosła wzrok na tyle, by móc spojrzeć na jego twarz. Przyszedł tu. Przyszedł tu specjalnie po to, by ją uprzedzić, a ona traktowała to zupełnie niepoważnie, jakby nic tak naprawdę się nie działo. Ale co też mogła zrobić? Była w tej całej historii upchnięta razem z nim, a oboje mieli tyle władzy co nic, bo co też ona mogła zrobić bez ojca? A on sam? Co najwyżej wynieść ją, wrzucić do Tamizy i mieć problem z głowy. Spuściła głowę, wpatrując się uważnie w jego dłonie; pod paznokciami zebrał się czarny pasek brudu, taki, który u niej byłby niedopuszczalny. Gdzieś nabył drobne zadrapanie. Niedopuszczalne u niej samej.
… i już mnie nie ma.
Otworzyła usta, by zaprotestować, choć sama nie była pewna, czemu miałaby się sprzeciwiać tej decyzji, kiedy upierdliwe stuknięcie przerwało im rozmowę. Uniosła spojrzenie wpierw na jego usta, potem nos i oczy, by zaraz zwrócić wzrok na sylwetkę rysującą się w świetle korytarza. Zmarszczyła brwi, słysząc własne imię wypowiedziane głosem nieprzyjemnie znanym, tym, którego nie chciała słyszeć dzisiejszego wieczoru. Tym, który jeszcze niedawno szeptał zupełnie co innego i komu innemu. Syknęła zdenerwowana, przykładając palec do ust i kierując wzrok ku Weylinowi. Bądź cicho, to pójdzie. Gorączkowo myślała, co zrobić, by uniknąć tej rozmowy, zwłaszcza że po świętowaniu kolejnego sukcesu jej ojca nie dało się być w zupełności trzeźwym -  najwyraźniej dotyczyło to każdego wyżej urodzonego paniczka. Skrzywiła się, słysząc pytanie dobiegające za drzwi (a może to, które wyszło z ust stojącego obok niej chłopaka?). Odpowiedziała mu szeptem, oddychając głęboko, choć było w tym coś niespokojnego, rozdrażnionego:
Nie kretyn, a mój narzeczony. Może nie mógł znieść wizji małżeństwa. – Uśmiechnęła się pod nosem, postępując krok do przodu, ale zaraz zatrzymując się znów. Spojrzała na niego, kładąc smukłą dłoń na jego piersi. – Stój tu i nie uciekaj, jeśli wejdzie. Schowaj się za firankę czy coś. Chcę jeszcze porozmawiać. – Zabrała rękę, ruszając znów do drzwi. Wypuściła z sykiem powietrze, przekręcając gałkę i otwierając drzwi. Od razu na jej ramieniu wylądowała silna dłoń, a ciało dziewczyny załamało się pod ciężarem podtrzymującego się na niej mężczyzny. Jęknęła, podpierając się o ścianę; blond loki ukochanego pachniały deszczem i damskimi perfumami. Za to oddech alkoholem. Skrzywiła się nieznacznie, kiedy ją puścił i chwytając za framugę drzwi, spojrzał na nią rozbawionym wzrokiem.
A pani już w piżamie? – Zionęło drogim winem.
Jest późno… – Spojrzała na niego zatroskanym wzrokiem. – Może powinieneś już… – Miękka dłoń spoczęła na jej policzku. – … dorożkę. – Zerknęła w głąb pokoju, krzywiąc się nieznacznie. Robiła się zła.
Wyganiasz mnie, Isabelle? Mnie?
N-Nie, ale…
Wszystko w porządku, panienko? – Bo, rzecz jasna, brakowało im w tym momencie Dakoty.
Tak, tylko Christopher…
Nie powinnaś się tym interesować. – Mężczyzna warknął w stronę guwernantki, puszczając w końcu twarz Isabelle. Westchnęła ciężko, odsuwając się o krok od drzwi.
Jest późno – powtórzyła nieco bardziej stanowczo, znów rzucając przelotne spojrzenie w stronę otwartego okna.
Ale chyba mogę wejść do pokoju narzeczonej, prawda? – I zanim zdążyła zareagować, drzwi otworzyły się szeroko, a do środka wtargnął wysoki mężczyzna z miną świadczącą o tym, że następnego dnia niekoniecznie będzie musiał pamiętać, co się tu działo. Przystojna twarz skierowała się wprost na Isabelle, która za to patrzyła prosto w stronę Weylina. Teraz musisz coś zrobić, starała się mu przekazać wzrokiem. Chwyciła twarz narzeczonego w dłonie, kierując ją w swoją stronę, byle tylko nie odwrócił się do okna.
Hej. Hej. Kochanie. Już. – Przesunęła kciukiem po policzku porośniętym szczeciną. A poza tym nie miała więcej pomysłów na wyrzucenie go. W drzwiach stanęła Dakota. – Może jutro porozmawiamy? Dziś jest już pó…
Nie. Postójmy tu. – Jęknął, wspierając się na jej ramieniu jedną ręką.
Był niezmiernie ciężki.

Nie zorientowałam się, że coś zjebałam, ale już post wygląda jak powinien, bo było go nie 1, a 1.5 :I
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.11.15 16:36  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Brakowało w tym wszystkim jakiejś szczypty... logiki. O ile wyrwawszy się z objęć Marii, był święcie przekonany, jak ważna jest jego misja – nawet jeśli samo zadanie nie należało do najwykwintniejszych – tak im dłużej stał w tym drogim pokoju, upchnięty w mroku, z ociekającymi od deszczu włosami, w pomiętym ubraniu i z rozwichrzonymi włosami, zaczynał zdawać sobie sprawę, że to tylko efekt uboczny adrenaliny. Buzowała w jego żyłach, napędzała nogi, mąciła w umyśle, a gdy emocje wreszcie opadły, zaczynał czuć wewnątrz zionące pustką wybrakowanie. Gotów był pozbyć się swojej osoby z tego pomieszczenia jak najszybciej i w możliwie jak najmniej rzucający się sposób, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.
Nie będę tu sterczał jak ostatni palant.
Jak zwierzę upchnięte w tak małej klatce, że trzeba było się kulić, by nie napierać ciałem na metalowe kraty. Już i tak wyjątkowo rozdrażnione przez ciasnotę swojego więzienia, dodatkowo teraz szczute przez ostrą krawędź kija. Kija, który strzaskał się wraz z kolejnymi jej słowami. Weylin jak na zawołanie zacisnął zęby i skonfrontował się z jej spojrzeniem, dostrzegając w oczach o ciepłej barwie błysk łez.
„Znów” - to zdanie (w sumie słowo, ale Wey i tak nie odróżnia jednego od drugiego) przemknęło mu przez myśl, jak spłoszony ptak; na tyle prędko, że nie zdążył się nad nim dobrze zastanowić. Przyglądał się tylko w milczeniu, jak odpadają kawałki skorupy, udostępniając mu ponownie kogoś kruchszego.
To ten moment w życiu każdego mężczyzny, w którym jednocześnie jest się wściekłym i bezradnym, bo choć duma nie pozwoli mu ugiąć karku, to świadomość, że doprowadził ją do takiego stanu przeistoczyła się w drzazgę.
Nie wiem – syknął od razu, nie potrafiąc zejść do lżejszego tonu. ─ Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie zadarłem z Rynną. Do dia – ściął się nagle, niezbyt świadom, z jakiej racji postanowił przełknąć przekleństwo. ─ Po prostu – rzucił w końcu zniesmaczony. ─ Po prostu nikt z nim nie zadziera. Ludzie zwykle lubią mieć głowy na swoich miejscach. Zresztą, nie tylko głowy.
─ Podaliśmy mu fałszywe imię, nazwisko...
Pokręcił głową.
Ty mu podałaś, Belle.
I? – W pytanie zaplątała się nuta rozgoryczenia. ─ Nie jesteś pierwszą, która skłamała i na pewno nie ostatnią. Właśnie przez takie sytuacje zbiry pokroju Rynny dogadują się z informatorami, węszycielami, z całą bandą piekielnych psów, gotowych wytropić ich ofiarę, choćby schrzaniła na drugi koniec Anglii. Ha! Choćby przepłynęła morza i oceany, minęła Europę. Rynna nie ma nic do stracenia, a ty dostarczysz mu świetnej...
─ A co z tobą, Weylin?
W pierwszej sekundzie zamarł z lekko rozchylonymi ustami, na których usiadło ostatnie, niewypowiedziane już słowo. Zatrzymał się w miejscu – jakby zatrzymał się czas, nie tylko ciało -, katalogując spojrzeniem jej twarz. Dokładnie tak, jakby nie zrozumiał sensu pytania i teraz próbował przetrawić własne nieudacznictwo; jakby wzięła w obroty tę część rozmowy, która powinna pozostać martwa. Nie zastanawiał się nad tym prędzej. Wydawało mu się nawet, że nie musiał. Teraz jednak, gdy stał przed nią i widział zaniepokojenie wyrysowane w orzechowych tęczówkach, momentalnie poczuł ukłucie nerwów. Co jeśli go znajdzie? Ostatnim razem się wyrwał, zwiał, ukrył się. Aż do tej sekundy zdawało mu się nawet, że Rynna nie ma powodów, by w ogóle puszczać za nim gończe kundle. Ale miał. Już wtedy, gdy ramię Weylina się uniosło, skazany był na kompletną porażkę. Co z tego, że poczuł, jak łyżka z dziwną miękkością wbija się w ciało Rynny, skoro teraz powinien wyalienować się na inny kontynent?
Zaśmiał się nagle; może zbyt histerycznie.
Nie, nie ma takiej potrzeby – wykrztusił dziwnie rozbawiony. Wzrokiem błądził gdzieś po drewnianym taborecie, ostrożnie łykając wszystkie myśli. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale ponownie los postanowił przerwać jego wytłumaczenia.
Palant okazał się narzeczonym Isabelle.
No tak. Jasne. To oczywiste, że miała kogoś takiego.
Wyprostował się dziwnie, gdy ułożyła dłoń na jego piersi, ale nie oponował. Kiwnął tylko głową i przemknął pospiesznie wzrokiem po otoczeniu. Szafa, łóżko, komoda... Finalnie skrył się za ciężkimi firanami – tak, jak poleciła.  Materiał uspokoił się akurat w momencie, w którym do pokoju zajrzała Dakota.
Jeszcze jej tu brakowało.
Czuł się jednak jak ostatni kretyn, wstrzymując dech, starając się nie narobić większego hałasu. Odległość między ścianą, a jego prywatnym murem nie była wielka, ale wystarczająca, by mógł się wślizgnąć w lukę i oddychać bez  strachu, że przyćpany alkoholem umysł ujrzy, jak firanki jego przyszłej Beauté nabiera wdechu, a potem z warkotem ten dech oddaje światu; Wey nie zdziwiłby się nawet, gdyby Christopher (Co za beznadziejne imię. Brzmi jak jak jakiś gryzoń.) pomimo swojego stanu wyczuł dodatkową, osiadłą już chyba wszędzie przytłaczającą aurę. A gdyby nie zasłona, byłby wbijany do podłogi samym spojrzeniem Weylina, wsłuchiwał się w ich dialog i był nawet w stanie wyobrazić sobie twarz mężczyzny, który z bełkotem osiadłym na ustach przystawiał się do Isabelle. Prawda była taka, że w tej jednej chwili był rozdarty – nie miał zamiaru się uzewnętrzniać, żeby nie dostać w łeb (w dodatku Dakota...), z drugiej świadomość, że słaniający się na nogach, cięższy przecież od niej mężczyzna, uwiesza się na niej, wprawiała go w jakieś rozdrażnienie.
Jakby nie mogła go po prostu wyrzucić, syknął, zerkając w bok. Miał w miarę dobry kąt na brzeg pokoju, w tym komodę i toaletkę. Obojętnie – drzwiami czy oknem.
─ Nie. Postójmy tu.
No co za uparty muł.
Weylin zaczynał się niecierpliwić. Głównie dlatego, że robiło się nieciekawie, a wizja przestania pół nocy w jednym miejscu też mu się nie uśmiechała. Dyskretnie więc zerknął w kierunku okna, ale znów rozbrzmiał przytłumiony chichot kobiety kokietującej jakiegoś dżentelmena. Gdyby nie to, byłby w stanie wyślizgnąć się z nadzieją, że...
Zamarł, gdy jego wzrok padł na toaletkę Isabelle. W tafli lustra odbijała się dziewczyna, próbująca jakoś dźwignąć ciało narzeczonego, ale nie na to zwracał uwagę. Dostrzegł Dakotę, która wpatrywała się w identyczny punkt. Zacisnął dłonie w pięści, marszcząc lekko brwi. Odpowiedziała mu tym samym. Ostrożnie podniósł dłoń i postukał wystawionym palcem wskazującym przed siebie – jakby pukał w szybkę. Starał się przy tym, by nie naruszyć grubej zasłony.
Kobieta wykrzywiła się w możliwie jak najbardziej paskudny sposób.
„Co za tupet!” - mówiła jej mina, co sam Weylin skomentował mimowolnym przewróceniem oczami. Nie miał do tego siły, kończyły mu się pomysły i...
Idźże wreszcie! – wyskomlał Christopher prosto w szyję Isabelle. Jego ręka przecięła powietrze, gdy szarpnął ramieniem, chcąc odesłać Dakotę.
Weylin kiwnął prędko podbródkiem w kierunku pary, choć oddzielała go od nich warstwa materiału.
No nie rozumiesz, służalcza babo?
Ale Dakota zrozumiała. Przemknęła spojrzeniem po jasnych włosach Isabelle i zerknęła ponad jej ramieniem, wbijając zwykle spokojne i czułe spojrzenie prosto w twarz ocierającą się policzkiem o szyję panienki. Christoper wydał z siebie akurat cichutki, koci, niski pomruk, gdy kobieta jęknęła, zagłuszając jego zaloty. Opadła ramieniem na framugę drzwi, dłoń kładąc na swoim brzuchu.
Co za ból! ─ stęknęła, wykrzywiając usta w dziwnym wyrazie. Weylin (po czasie) uznał, że to pewnie miało być cierpienie i - co też prawdopodobnie - że zaczęła swoje małe przedstawienie nie ze względu na niego. Zwyczajnie uraz do narzeczonego Isabelle musiał być już zakorzeniony w genach wszystkich wokół. I to do tego stopnia, że czasami aż wypadało uczynić coś wbrew jego woli. Coś nieszkodliwego, coś...
Idź mi stąd! – syknął Christopher z potulnego kanapowca zamieniając się w rozdrażnionego kocura, któremu ktoś ewidentnie nacisnął na ogon. ─ Jak cię boli to biegnij do pokoju i przeleż to!
Dakota skuliła się nieco bardziej.
Tak boli, panie, że nie mogę się ruszyć – wystękała, posyłając krótkie, przelotne spojrzenie w kierunku lustra. Weylin podniósł wystawiony kciuk do góry.
Dobra robota, służalcza babo.
Chyba... – wzięła głęboki wdech. ─ Chyba potrzebowałabym pomocy...
Christopher obejmował mocno Isabelle w pasie i piorunował Dakotę nieprzychylnym spojrzeniem kogoś, kto nie ma zamiaru kiwnąć palcem, by udzielić wsparcia komuś, kto tym wsparciem powinien być sam. Ale Dakota mocno wczuła się już w swoją rolę. Nogi jej się zatrzęsły, gdy przykładała drugą rękę do swojego policzka.
... jakiegoś silnego mężczyzny... Ale czy jakiś się tu znajdzie?
Christopher poluzował nieco swój uścisk, ale nie krył rozdrażnienia. Jego usta otarły się o nagą skórę szyi Isabelle, nim nie puścił ukochanej, posyłając jej zamroczone alkoholem spojrzenie. W jego oczach upchnięto dziwne rozżalenie, ale postąpił pierwszy krok w stronę Dakoty i jej pojękiwań. Nim odsunął się od panienki Beaufort, szepnął jej jeszcze, że za moment wróci, że wznowi rozmowę. A potem odczekał, aż Dakota – nadal pomrukując z bólu – wesprze się na jego barku i wyginając się we wszystkie możliwe strony odciągnie go w światło holu.
Weylin odczekał jeszcze chwilę, w czasie której dusił chichot, a potem jego głowa wyjrzała zza linii kotary, a on sam ze złośliwym, ale wesołym uśmiechem zerknął na Isabelle.
Bardzo uroczy jegomość – uniósł jedną brew ─ Długo się znacie? Dłużej niż 20 minut?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.11.15 20:11  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Od strony okna po raz kolejny dobiegł cichy śmiech wymieszany z zimnym powietrzem; cienka koszula nocna (w której nikt nie powinien jej oglądać, a w pokoju znajdowały się aż trzy osoby) i chłodna skóra narzeczonego nie dawały jej żadnego ciepła. Za to w środku się gotowała. Policzki miała intensywnie różowe od zdenerwowania - gorący, cuchnący oddech mężczyzny przyprawiał ją o drżenie, zwłaszcza kiedy wyobrażała sobie, czyje szyje mogły go czuć w przeciągu ostatnich kilku godzin. Zacisnęła usta, spuściła wzrok, by zaraz potem znów podnieść go na Dakotę. Ta jednak niekoniecznie była zainteresowana podopieczną, odwracając spojrzenie w stronę toaletki; Isabelle zmarszczyła zirytowana brwi, myśląc o próżności współczesnych jej, a postawionych niżej kobiet i natychmiast zwróciła się znów w stronę narzeczonego, patrząc mu w oczy szczenięcym spojrzeniem. Cóż się Dakocie dziwić? Służka nie powinna patrzeć na perypetie swojej pani, nie powinna ich komentować, w ogóle o nich mówić. To były wyłącznie jej sprawy i jeśli chciała się dzielić, miało to nie wychodzić poza jej własny pokój.
A jednak mogłaby coś zrobić.
Kolejny zimny powiew i dłoń zsuwająca się coraz niżej wzdłuż jej kręgosłupa sprawiły, że zadrżała jak osika na wietrze.
Chirst…
– Idźże wreszcie!
Christopher… – szepnęła przerażona nagłym wybuchem mężczyzny, skutkującym jedynie uniesieniem się zapachu obcej kobiety (a może była przewrażliwiona?) z miękkich włosów narzeczonego. Przełknęła ciężko ślinę, stojąc jak kłoda w objęciach ukochanego, który jeszcze poprzedniego wieczoru wydawał jej się osobą, z którą będzie chciała spędzić całe życie. Teraz nie miała ochoty nawet na minutę bliskości.
Delikatnie, jakby bojąc się go dotknąć, położyła dłoń na piersi narzeczonego, próbując odsunąć go od siebie chociażby na kilka centymetrów. Choć zwilżone usta przesuwające się po jej szyi podsuwały zupełnie inne pomysły. Nabrała gwałtownie powietrza, napierając jeszcze mocniej na ciało pijanego mężczyzny, chcąc jak najszybciej pozbyć się go z tego pokoju, jeszcze zanim mu wybaczy każdy grzeszek w zamian za przepełnioną drogim alkoholem czułość.
– Co za ból!
Skrzywiła się, zerkając na kobietę, która, choć będąc fatalną aktorką, przywróciła Isabelle nieco zdrowego rozsądku. Może nawet niepokój. Dlatego też reakcja na replikę Christophera była bardziej gwałtowna niż tego chciała. A chciała w ogóle nic nie mówić.
Przecież widzisz, że ją boli! – warknęła, odsuwając głowę od ze zniechęceniem wymalowanym na twarzy. Mimo narastającej złości, z trudem powstrzymała parsknięcie na kolejne słowa służki. Wiedziała, że to podziała; kto jak kto, ale jej przyszły mąż lubił się dowartościowywać - czy to obcymi kobietami, czy też kupowaniem droższych koni i posiadłości. Może to ta kupiona duma ją kiedyś urzekała? Silna dłoń ostatni raz przesunęła się po talii dziewczyny, usta musnęły szyję i zarys żuchwy, spojrzenie błękitnych tęczówek skrzyżowało się z hardym wzrokiem Isabelle, by w końcu ze wzmocnionym poczuciem swojej męskości narzeczony mógł oderwać się od swojej kobiety i pomóc Dakocie. Odetchnęła z ulgą, patrząc na sylwetki ich obojga otoczone światłem wpadającym z holu. Swoją drogą coraz mniej głosów dobiegało z dołu - goście najwyraźniej zdecydowali się powoli wracać do domu.
Podeszła na miękkich nogach do drzwi, po czym domknęła je szczelnie drżącymi dłońmi i przekręciła klucz w zamku.
Zupełnie zapomniała o istnieniu Weylina.
– Bardzo uroczy…
Podskoczyła gwałtownie, odwracając się w jego stronę z zażenowaniem wymalowanym na twarzy, z dłońmi, które skryte za plecami drżały jak w febrze. Westchnęła ciężko, czując nieprzyjemne ściskanie w żołądku i gardle. A do tego ogromną chęć wyrzucenia chłopaka za drzwi.
Och, przestań. – Głos nieznacznie jej się załamał, łzy znów napływały jej do oczu. Coś beksa się zrobiłaś. Zakręciła się na pięcie i podeszła do dużej dębowej szafy stojącej w rogu pokoju, otwierając równie ogromne drzwi i grzebiąc przez chwilę w ubraniach, by dodać sobie czasu na opanowanie emocji. Zamrugała intensywnie, rozedrganym głosem próbując coś powiedzieć. Niekoniecznie wyszło tak, jak chciała.
N-nie zimno ci? – jęknęła słabo, od razu reflektując się w głowie, że głupszego pytania zadać nie mogła. Ostatecznie zamknęła drzwi szafy i przy okazji, ukradkiem, otarła rękawem ściekające po policzku słone krople. Odetchnęła głęboko, odwracając się w jego stronę z lekko zaczerwienionymi białkami oczu.
Jeśli Christopher znów zapuka, to siedzimy cicho. Nie mam zamiaru znów go znosić. – Przewróciła oczami, wymijając go, by domknąć na wpół otwarte okno. Będzie chciał wyskoczyć, to sobie uchyli. – Wracając do rozmowy… – Podeszła do łóżka i opadła na nie ciężko. Ręce wciąż drżały, tak samo jak głos. Spojrzała na niego smutno.
Nie wierzę ci. Nie wierzę, że nic ci nie będzie. Skoro może znaleźć mnie, dlaczego miałby nie znaleźć ciebie? Co z twoją rodziną? – Wzięła głębszy wdech, zastanawiając się przez moment, czy powinna powiedzieć to, co chciała powiedzieć.
Pożałujesz.
Więc umilkła.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 15.11.15 19:43  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Uśmiechnął się szerzej, gdy podskoczyła. Nawet jeśli był na nią wściekły, to nadal była wściekłość typowego dzieciaka, który pobluźni, powyzywa, zaciśnie zęby, kopnie w mur i mu przejdzie, gdy tylko nadarzy się pierwsza lepsza okazja. A ta nadarzyła się w ekspresowym tempie – wychodziło na to, że na pewnych płaszczyznach miała gorzej od niego, a to balsamowało niebliźniące się rany. Satysfakcja tknęła jego oblicze, dosięgając nawet zwykle ciepłego spojrzenia, ale gdy dostrzegł jej rozbicie, całe zadowolenie uleciało z niego na raz. Ściągnął brwi ku sobie i zlustrował ją uważniejszym wzrokiem, próbując zrozumieć nagłą zmianę jej... skrzywił się mocniej... aury. Tym bardziej, że jej natychmiastowe przeskoczenie na inny temat wywołało w Weylinie dziwny dyskomfort.
Nie chce o tym gadać.
A kto by niby chciał?
No tak, ale...
Chłopak przyglądał się, jak domyka okno – jedyne źródło jego ucieczki – nieświadomie zaciskając na jego kostkach ciężkie obręcze łańcuchów.
Nie – wymamrotał, sam zaskoczony, jak chrypliwie zabrzmiał jego głos. ─ Nie aż tak. Zresztą... no... za moment i tak będę... i jasne.
Skąd to nagłe spotulnienie?
Brudne, poobgryzane paznokcie przesunęły się po jego karku, nim nie przemknął palcami po tyle głowy, mierzwiąc wszystkie włosy po drodze i stawiając je na sztorc. Jeszcze przed momentem był w stanie przenieść góry na barkach, zrównać cały Londyn z ziemią, dotknąć dłonią najgłębszego dna morskiego... a teraz to wszystko zniknęło, pozostawiając wewnątrz ziejącą chłodem pustkę. Znał to uczucie. Nie znosił go. Zawsze uciekał, gdy tylko zaczynało się do niego dobierać. To dokładnie ten moment, w którym wszystkie sznurki władzy wyślizgują się spomiędzy palców, traci się równowagę, pomysły, umyka jasność umysłu, dosłownie każdy aspekt, każda dotychczasowa zaleta pada jak zepsuty mechanizm.
Nie znosił, jak kobiety płakały.
Nigdy nie miał w rękawie żadnych opcji, dla których mogłyby przestać.
Nic więc dziwnego, że gdy Isabelle usiadła na skraju łóżka, Weylin nadal stał, gdzie go wcześniej postawiono i przyglądał się tępo czubkom swoich przemoczonych butów, wokół których wykwitła już ciemna plama wsiąkniętej w dywan wody. Nie był w stanie wyrwać się ze stuporu, gdy z takim żalem go atakowała – a przecież nawet nie podniosła na niego ręki.
─ Nie wierzę ci.
Zdobył się na kolejny uśmiech. Tym razem zabrakło w tym charakterystycznej dla uśmiechów wesołości. No popatrz, Belle. Zabawne.
─ … twoją rodziną?
Pokręcił głową, ściągając dłoń z karku.
Ostatnia część mojej rodziny zawisła przed warczącym tłumem. Na sznurze. Nie z własnego zalecenia. Maria z kolei zdobyła dla mnie informacje o Rynnie. Wie, że ma uważać. To sprytna dziewczyna. A ja... – Barki poruszyły się same – uniosły się i opadły w obojętnym geście. Przez moment się jeszcze wahał, ale w końcu blokada została zwolniona, a on podszedł do skulonej Isabelle, kucnął na jedno kolano tuż przed nią, nakrywając drżące, dziewczęce dłonie swoimi rękoma. Wydawała się cieplejsza od niego, więc ścisnął ją lekko, zerkając w zaczerwienione od płaczu oczu. Zęby błysnęły w zadziornym uśmiechu, odganiając z twarzy całą powagę. ─ Ja bym sobie nie dał rady, Belle? Ja? Jestem najszybszym złodziejem londyńskich slumsów! – rzucił butnie, podnosząc się i rozkładając ramiona, jakby chciał objąć całe pomieszczenie. ─ Jeszcze nigdy mnie nie złapano! Niby dlaczego miałoby się to...
Puk puk puk.
─ ISABELLE?
Weylin umilkł, zastygając w bezruchu. Powoli opuścił ramiona dopiero, gdy zza drzwi rozległ się znajomy już głos Christophera. W zaskakująco prędkim tempie udało mu się przetransportować Dakotę do pokoju, choć słaniał się na nogach, jak pijany marynarz. Weylin byłby nawet w stanie wyobrazić sobie, jak podłoga nagle podskakuje i uderza Christophera w twarz, strącając ze sterów jego przytomność... ale najwidoczniej tym razem udało mu się ominąć burze i dotrzeć do swojego celu. Stał teraz po drugiej stronie drzwi, stukając palcem wskazującym w drewno i mamrocząc coś pod nosem. Coś, czego Weylin już nie słuchał. Spojrzał tylko na Isabelle i parsknął bezgłośnie, aż drgnęły mu szczupłe ramiona.
Trochę natrętny. Ale chyba nie taki zły, hm?
Kto to mówi...
Chłopak kiwnął głową i wyprostował się.
Spróbuj wyjechać. Jeśli coś by się nie udało, szukaj mnie w... szukaj w starej szopie na XXX Street. Kluczyk do kłódki znajdziesz w doniczce. Będzie przysypany ziemią. Jeśli przez dwa tygodnie cię tam nie zastanę, uznam, że jest w porządku albo, że jest już za późno. Zgoda?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 15.11.15 22:17  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Długie palce mięły nerwowo cienką koszulinę, wzrok raz po raz tracił zwyczajną ostrość, gdy pod powiekami zbierały się łzy. Tępym spojrzeniem szczenięcia wpatrywała się w chłopca stojącego na środku jej pokoju, serce krajało jej się coraz bardziej na myśl o jego beztrosce, o jego wolności i życiu, które mógł wieść, bo tak sobie postanowił. Nie dlatego, że ojciec podyktował mu z kim, gdzie i jak, nie dlatego, że matka wyuczyła go takich a takich manier. Dlatego, że mógł i nic go nie trzymało. Mógł wejść z buciorami w jej porcelanowy świat i wyjść z niego, przesuwając lalki o kilka cali. Tak, by czuła, że coś jest nie tak, ale nie wiedziała, co konkretnie.
– … za moment i tak będę…
Za moment będziesz wracał do siebie, co? – Przełknęła ciężko ślinę, czując ścisk w gardle, w żołądku, w podbrzuszu. Usta wykrzywił jej smutny grymas jakby za moment miała się rozpłakać, bo Weylin zwyczajnie wróci do swojego życia. Po tym jak od tak wszedł, przewrócił cały niespokojny wieczór do góry nogami, po tym jak groził jej wychowawczyni nożem, widział Belle praktycznie nago i o mało nie wpadł na pijanego ukochanego - po tym wszystkim chciał ot tak zawinąć się i wyjść tą samą niekonwencjonalną drogą. Pociągnęła (wbrew wszystkim zasadom savoir-vivre) nosem, odwracając od niego spojrzenie; warga drżała niekontrolowanie, ręce trzęsły się równie nieprzyjemnie, a zaciskanie chudych palców na materiale ubrania wcale nie poprawiało sytuacji. Głucha cisza wisiała nad nimi, Isabelle czuła się coraz mocniej przez nią przygniatana, coraz bardziej ściskana tak z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Po policzkach ściekały gęsto słone krople (kiedy zaczęłaś płakać?), znacząc morką szarością białą bawełnę. Bo co? Bo miał zaraz wyjść z jej pokoju i zostawić ją tu razem z groźbą wiszącą jak miecz Damoklesa, razem z narzeczonym kręcącym się po domu, by w końcu znaleźć sposób, jak wślizgnąć się pod jej kołdrę?
Uniosła na niego wzrok, nie próbując nawet kryć się ze słabością.
Rozchyliła lekko wargi, lecz zamiast wydać z siebie coś przypominającego słowa, wyrzuciła tylko cichy, zbolały jęk. Więc nie miał rodziny. Był w tym wszystkim jako jeden z całego rodu Weylinów, bez wsparcia ze strony krewnych. Z brody skapnęły kolejne krople.
Wey… – wydusiła, mierząc go wzrokiem, gdy podchodził do niej, gdy kurczył się koło niej, gdy jego chłodne, brudne, obdrapane dłonie zaciskały się na jej własnych. Znów zdrabniał jej imię, a ona po raz pierwszy odwdzięczyła się tym samym. Choć nie była pewna, czy tego chciała, czy też łkanie cisnące się jej na usta nie pozwalało na wymówienie pełnego imienia. Wierciła wzrokiem jego oczy.
Naprawdę mają taki sam kolor.
A potem się uśmiechnął.
Zsiniałe od chłodu wargi wykrzywiły się w łuk, a z gardła wydobyło się głuche łkanie, kiedy patrzyła na jego zawadiacko wyszczerzoną twarz, na zmierzwione rude włosy pozlepiane na końcówkach zaschniętym błotem; po gładkich policzkach dziewczyny spłynęły łzy, a siła woli była widocznie nie dość silna, by pohamować całą falę emocji, która urywała jej oddech, wyrywała powietrze z piersi, sprawiając, że nabierała wdechy płytko i nierówno. Patrzyła na niego i choć płakała rzewnie i zdecydowanie niegodnie osoby jej pokroju, to w oczach błyskały wesołe iskierki; bo nawet jeśli był beznadziejny rozmowach takich jak ta, wywoływał w niej coś pozytywnego.
J-Jesteś, W-Wey – jęknęła urywanie, ocierając przegubem oczy. Nigdy go nie złapano. – Jesteś najlepszym złodziejem. – Skoro wierzył, że jest bezpieczny, tak musiało być. Chciał być samodzielny, chciał sobie poradzić w tej sytuacji. I potrafił. A mimo to nie była pewna, czy będzie umiała wyjechać ze świadomością, że zostawiła go na miejscu w Londynie z całą sytuacją.
Nadal ci nie wierzę, Wey.
Kiedy jej imię dobiegło zza drzwi, nie odwróciła nawet głowy, patrzyła na niego spod przymrużonych powiek, ocierając jeszcze łzy, które coraz wolniej wyciekały z oczu, kreśląc chłodne ścieżki na zarumienionej skórze.
Isabelle, wróciłem.
Wiem.
Isabelle, wpuść mnie.
Idź.
Zamek zaszczękał, gdy Christopher bez skutku próbował przekręcać gałkę. Odpowiedziała Weylinowi smutnym uśmiechem. „Nie taki zły” to kiepskie określenie.
Im bliżej ślubu, tym gorszy. – Westchnęła ze zniecierpliwieniem, odrywając wzrok i przenosząc go na drzwi, za którymi nadal wiercił się mężczyzna. Może już poluzowywał pasek.
– Zgoda?
Wstała, wygładzając koszulę z tyłu i z przodu. Kolejny raz otarła ręką oczy, po czym skierowała wzrok prosto na jego twarz. I wyprostowała się. Nie tak męsko jak on, ale też.
Mam cię szukać w szopie? Zamkniętej na kłódkę? Wey.I po co zdrabniasz?Mogę zapewnić ci wyjazd z Londynu. Dlaczego nie skorzystasz z tej pomocy, hm? Czemu nie upchniesz pewności siebie w kieszeń i nie pojedziesz do Windsor ze mną? Miałbyś uczciwą pracę, czyste ubranie, łóżko. – Wiedziała, że zapędziła się dalej niż tego chciała. Zacisnęła usta w wąską linię, odwracając spojrzenie. Milczała chwilę. Naprawdę niewielką.
Bo jeśli mnie się coś stanie, będziesz wiedział. Ale ja nigdy nie usłyszę o tobie, a nie wiem, czy bym to zniosła – dodała cicho, czując, że splecione za plecami dłonie znów zaczynają drgać.
Isabelle?
Zegar na dole wybił połowę godziny drugiej.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.11.15 15:01  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Ocierała łzy. Ale było już dobrze. Teraz musiało być, choć uśmiech na ustach ciążył, a czubki palców zdawały się być wypełnione na brzegach ołowiem. Dłonie w końcu opadły wzdłuż ciała, a on sam, przykładając opuszki do piersi, pochylił głowę w nieco lekceważącym, teatralnym ukłonie.
─ Jesteś najlepszym złodziejem.
Oczywiście. ─ Sam zaskoczony, że jego głos odegrał w przedstawieniu wesołą rolę, podniósł na nią spojrzenie sarnich oczu, nie unosząc jednak głowy. Chwilę przyglądał się jej twarzy, bo choć założyła widoczną maskę, był jej wdzięczny, że zdusiła w sobie smutek, zacisnęła usta hamując drżenie, że zamknęła dłonie w pięści, uśmiechnęła się, bo choć na siłę odegnano złą aurę, Weylin poczuł, że stąpa po pewniejszym gruncie. Mógł wyprostować ramiona i patrzeć na nią bez cienia rezygnacji, bez wahania, które zmusiłoby go do podjęcia decyzji innej, niż zamierzał na początku. Nie szczuła go, proponowała, ale nie zmuszała. Może nawet podsuwając mu kuszące sugestie, wiedziała, co się stanie?
Chciał wyjechać. Posmakować chleba innego niż tego z czerstwymi już skórkami, paść po dniu uczciwej pracy na wygodne łoże, leżeć tak w poprzek i patrzeć prosto w sufit, na którym nie zdążyły wykwitnąć jeszcze paskudne, nakładające się na siebie plamy wilgoci. Gdzie ktoś klepnie go po ramieniu, przygarnie do siebie i powie: „no, dzieciaku, dobra robota. To co? Przerwa na śniadanko?”, a on zadziornie odsunie od siebie wielkiego towarzysza, parsknie i przytaknie, zgadując, co tym razem zapakowano mu na lunch.
Oczywiście, że chciał zrozumieć sens noszenia dziwnych ubrań, wyjść czasem na balkon i odetchnąć świeżym powietrzem bez liny na gardle zaciskającej się z każdą sekundą w ciaśniejszą pętlę. Chciał dzielić z nią pożądanie, wspomnienia, deklarować, że znów się zjawi – tym razem tak normalnie, przez drzwi, bez ugiętego karku, bez przygarbionej sylwetki, kryjącej się w cieniu budynku. Chciał wsunąć małe zawiniątko do kieszeni jej płaszcza, gdy nie dostrzeże go, idąc pod rękę z Chrostopherem, a potem opowiadać, jak bardzo go bawiło jej szczęście, jej ślepota, że nie ujrzała go na chodniku. Ale dostrzegłaby karteczkę, odczytałaby wiadomość. Jedną. Następną. Dziesiątą. Setną. Na rogu Canal Street, o osiemnastej. Przy rzece, na tyłach domostwa Watersów. Piąta. Nie spóźnij się tym razem. W głównej Sali Teatralnej. Na ulicy... na przedmieściach... w kawiarni... w bibliotece...
Wszystkie te wyobrażenie prysnęły, gdy wsuwał palce na policzek Isabelle. Szorstkie opuszki ledwo ją dotykały, jakby poruszał się tylko milimetr nad skórą – za daleko, by tknąć, za blisko, by tego nie odczuła. Powaga osiadła w kącikach jego oczu, gdy dosunął drugą dłoń, ujmując ostrożnie jej twarz w wyhartowane ręce. Tknął go irracjonalny strach, że jeden krok dalej, jeden minimalnie mocniejszy ruch, a rozpryśnie się mu, zamieniając w pył. Przełknął ślinę, zaciskając przy tym szczęki na tyle mocno, by  odczuć ucisk w skroniach. Była prawdziwa, namacalna, nieszczęśliwa. Uniósł odrobinę jej głowę ku sobie. Naprawdę tylko trochę, by zrozumiała, by na niego zerknąć, a potem spojrzał jej w oczy i ułożył usta w uśmiech.
No dalej, Belle – szept tknął delikatnie jej usta. Gdzieś w dole zegar wybił kolejną godzinę, wyganiając intruza z pomieszczenia, wypychając go siłą, jak ręce władz wyrzucają z domu każdego złodzieja. I właśnie ta „presja” czasu zmusiła go, by dokonać wyboru. ─ Uśmiechnij się. Jest dobrze, nie? – Butność w głosie i jego miała zapewnić, że tak jest.
Nie mógł z nią zostać i oboje wiedzieli to już w chwili, gdy ich spojrzenia pierwszy raz skrzyżowały się w ciemnym zaułku. Miejscu upchniętym między domostwami pełnymi nędzy, gdzieś w zakątkach Londynu, o których ludzie pokroju Isabelle nie myśleli. Bo i kto sięga dalej niż czubek własnego nosa, gdy wszystko jest podane na srebrnej tacy wprost do rąk? Jakkolwiek chciał wchodzić do jej domu, jako gość, nie natręt kręcący się z cienia do cienia, musiał odmówić, zdobywając się na pewność siebie w tonie, choć gardło ściskała niewidzialna łapa. Sama myśl, że mogła mieć rację – że już się nie zobaczą, że to ich ostatnie sekundy, ostatnia możliwość na zmianę zdania – uniosła kąciki jego warg wyżej.
Nie chcesz chyba, żebym zapamiętał cię jako rozpłakaną marudę? – Przesunął szybko kciukiem tuż pod błyszczącym od łez okiem. Znów delikatnie, praktycznie jej nie dotykając, a potem odsunął dłonie i cały świat mu świadkiem, że poczuł się z tym okropnie.
„... a nie wiem, czy bym to zniosła”.
Okropnie, bo wtedy zdał sobie sprawę, że nie chciał stąd uciekać. „Stąd”. Z domu. Swojego własnego. Ze znanych uliczek, odwiedzanych barów. Nie chciał zostawiać za sobą twarzy zbolałych od grymasów, nie chciał żegnać Marii, jej ciepłych ust, zadziornego uśmieszku, odważnego charakteru. Jak mógłby zostawić tę brzytwę, skoro to za nią chwycił, gdy prawie sięgał już dna?
Zdał sobie sprawę, że zostawiając to wszystko, zrezygnowałby z osoby, którą jej zaprezentował; którą polubiła, na swój sposób na pewno pokochała, która – być może – czasami wpadnie jej między myślami, gdy będzie czytać jakąś ważną książkę albo niecierpliwić się w przerwie między jednym, a drugim spektaklem. Przypomni sobie roztrzepanie, uśmiech pełen figlarności, szorstki dotyk rąk, szczekliwy, radosny ton głosu - wszystko to, co otrzymała, bo uciekła, zaryzykowała i w efekcie posmakowała grząskiej ziemi ubijanej setkami bosych stóp nędzarzy. Ich światy zetknęły się na ułamki sekund, ale na ten czas, przysięgał, byli nieskończonością. Krótki epizod wepchnięty między strony obszernej księgi, ale nadal epizod niezapomniany, bo pierwszy. Jeszcze wspomni dzień, gdy nadkładała drogi, by nie wybył z pokoju – jej małego świata, do którego nie pasował, jak paskudna plama po kawie na samym środku białego obrusa – a on, zamiast ulec kuszącym namowom, zawadiacko, z dziecinną lekkością, przygarnął ją do siebie w silnym uścisku. Zimne usta dotknęły jej szyi, nos wsunął się między jasne, pachnące kosmyki, płuca przyjęły jej zapach wraz z mocnym wdechem. Nie trwał w tym długo, ale ramiona objęły ją, na dwa ciężkie uderzenia serca zamykając w klatce. A potem puścił ją i wyszczerzył się, ukazując zęby.
Tak się robi, jak masz kogoś długo nie zobaczyć. – Wytłumaczył się, zdejmując dłonie ze szczupłych ramion dziewczyny. Palce jednej z nich ujęły jej dłoń, gdy grzebał chwilę w kieszeni starych spodni. W końcu oparł swoją zaciśniętą pięść o jej rękę i spojrzał jej ponownie w oczy, zatrzymując czas wokół nich, uciszając nawet głos Christiphera, który nieprzerwanie dobijał się do drzwi. Zamarło wszystko; hałas gości i przytłumiony szum drzew za oknem.
Nie działa – mruknął, trochę ze skruchą, upuszczając na wierzch drobnej dłoni brudny zegarek. Przerwany łańcuszek prześlizgnął się między palcami dziewczyny, jak ziarna piasku. ─ Ale jest ładny. No i znam jedną plotkę. Wiesz, u mnie, jak byłem mały, mówiło się, że jeśli wskazówka stanie, to ktoś dla ciebie ważny ostatni raz zaczerpnął tchu. Rozumiesz, nie? To ten moment, gdy ktoś ci bliski musi dokonać wyboru. Pomiędzy zapomnieniem o tobie, a oddychaniem. I ta osoba bierze powietrze do płuc. Wiesz po co? – Zamknął jej palce na niewielkim, kieszonkowym urządzeniu. ─ Zaczerpnie tchu, ten naprawdę ostatni raz, tylko po to, żeby powiedzieć ci jedno zdanie. I będziesz wiedziała, że choć tej osoby nie ma, bo ktoś, nie wiem, może naprawdę Bóg albo jakaś inna siła wyższa, postanowił uśmiercić jej ciało, to ta osoba tak naprawdę zawsze miała dwie opcje. I wybrała jedną, trochę niemożliwą, ale jednak dziwnie odpowiednią. „Tak, wtedy byłem naprawdę szczęśliwy”. – Wysunął jej dłoń spomiędzy swoich rąk i postąpił krok do tyłu – w stronę okna, wolności. ─ To tylko dwa dni. Wiem. Ale i tak dobrze się bawiłem. A Rynna? Nie dorwie mnie. Ciebie też ma nie dorwać. Bądź spokojna. I szczęśliwa. Rozumiemy się chyba? – Oparł dłonie o ramę okna, spojrzał jeszcze przez bark na Isabelle; na samotną dziewczynę w przyciemnionym pokoju pełnym jej własnego mroku. ─ Bo to nie jest nasze ostatnie spotkanie. Przecież obiecałaś.
że następnym razem gdzieś mnie zabierzesz.
A potem wymknął się z pokoju, szeleszcząc na nowo liśćmi drzewa, po którym przebiegał.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.11.15 22:27  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Za każdym razem, gdy patrzyła mu prosto w oczy miała wrażenie, że czają się tam dwa malutkie koziołki podskakujące i fikające przy każdym uśmiechu, którym obdarzał zarówno ją, jak i otoczenie. Roztaczał wokół siebie przyjemną aurę - aurę pobudzającą zmysły, aurę indywidualności bijącej od niego jak światło z jasnego płomienia, aurę pewności siebie i może pewnej arogancji. Isabelle wiedziała, że to właśnie to uczucie nie pozwalało jej go wyrzucić z pokoju - bo był odmienny, jego obecność była jak otwieranie drzwi do zupełnie innego świata; świata obcego, niebezpiecznego, zajętego hazardem nie tylko przy stole, ale też na ulicy, przy jedzeniu, w łóżku. Praktycznie każda chwila, tak przynajmniej jej się wydawało, musiała być niebezpieczna, w końcu łatwo się przeziębić bez ciepłych pierzyn, łatwo jest skręcić kostkę lub wbić sobie drzazgę w piętę. A cały świat zna takiego, co to go pięta zgubiła. Kąciki bladoróżowych ust mimowolnie uniosły się w nikłym uśmiechu, kiedy spoglądała na niego spod zasłony jasnych rzęs; powiodła powoli wzrokiem po całej jego sylwetce, nie starając się pohamować wesołości czającej się w zapłakanych oczach. Wiedziała, że ich spotkanie zbliża się ku końcowi, po zaledwie - iluż to? - trzydziestu minutach, trzydziestu zbyt krótkich, zbyt szybkich, zbyt ulotnych minutach, których, gdy teraz przewijała je szybko w głowie, nie wykorzystała dość dobrze, podczas których zabrakło tylu rzeczy, tylu słów. Westchnęła krótko, zupełnie jakby chciała wyrzut sumienia za nieodpowiednie zachowanie, za bycie momentami nieprzyjemną i arogancką, wyrzucić z siebie, prosto pod jego nogi. Żeby przestać myśleć o tych paru godzinach, przez które się znali. By zapomnieć o jego szczerym, może jednym z najszczerszych uśmiechów, jakie widziała. Pociągnęła (karygodnie) nosem, czując coraz spokojniejsze drżenie dłoni, które powoli rozplotła, by spuścić ramiona tuż przy bokach. Prawą chwyciła materiał sukienki, mnąc ją niecierpliwie. Wlepiła mgliste spojrzenie w czubki jego butów - niezmiernie brudnych - i zacisnęła chude palce na sukience.
Dotyk był delikatny jak letni wiatr, muskający jedynie pąsowiejącą skórę, pozostawiał dziwne, może nieco nieprzyjemne wrażenie jak mżawka - nie da się być pewnym, czy drobne kropelki wody faktycznie osadzają się na włosach, czy to tylko wytwory wyobraźni. Nie wiedziała, czy te dłonie tylko sobie wyobraziła, czy też naprawdę był tak blisko niej, tak kontrastowa wydawała się jego subtelność w porównaniu z znaną szorstkością opuszków, że niczego nie była pewna. Chciała unieść własną rękę, nakryć jego dłonie swoimi, by być zupełnie pewną. A mimo to nie drgnęła. Posłusznie spojrzała prosto w te (och, jakże podobne do moich) orzechowe oczy, ale brakło w nich figlarnych koziołków. Zmarszczyła nieznacznie brwi, jej własne ślepia drgnęły czujnie jakby szukały ogników, które gdzieś nagle się schowały, może w kolejnej zabawie, a może zwyczajnie ktoś je przepędził precz. Ale czym byłyby jego oczy bez tych ogników?
Pachniał wiatrem.
Pojedyncze uderzenie. Jakby czas koniecznie chciał im przypomnieć, że, hej, zbliża się koniec.
Znów zdrobniłeś.
Wey.

Miękkie wargi rozchyliły się nieznacznie, chciała przez chwilę coś powiedzieć, ale ulatywał z niej jedynie równy oddech, bo gdyby zamąciła stężałą między ich twarzami ciszę, coś by się stało. Nie była pewna, co takiego. Ale na pewno nie byłoby to tak przyjemne jak milczenie, które zawisło w połowie drogi z ust do ust.
Nie zostanie.
Jak dobrze wiedziała, że nie zostanie. Bez żadnej wesołości w oczach - nawet gdyby tam była, to bez tych ogników - uniosła kącik ust, choć oczy wilgotniały, choć dolna warga zadrżała niekontrolowanie, to chciała, żeby dobrze ją zapamiętał. Bo brzmiało to jak pożegnanie. Może już ostatnie w ich wspólnej historii.
— Nie chcesz chyba, żebym zapamiętał cię jako rozpłakaną marudę?
Przez ściekającą na jego paznokieć łzę zaśmiała się nerwowo, ale było to szczere i wbrew nieposłusznie ściekającym po policzkach strumyczkom. Nie było już szorstkich opuszków na jej gładkich policzkach. Ale wciąż czuła zapach wiatru zaplątanego w rude kosmyki jego włosów.
I może gdzieś mignął znów ognik.
J-Jasne, że nie chcę. — Otarła przegubem twarz. — Nie wiedziałam, że tak to będę znosić — parsknęła cicho, zakładając kosmyk włosów za drobne ucho. Wspomnienia powoli rozmywały się jak odbicie trącone na wodzie. Rozmywała się też jego sylwetka pod natłokiem łez zbierających się w kącikach oczu.
Pachniał wiatrem, silniej niż kiedykolwiek.
Był silny, prosty, trochę przemoczony; w oczach, pewnie lekko przymkniętych, może znów zawierciły się niecierpliwe koziołki, pęknięte usta musnęły jej skórę, w włosy zaplątał się ciepły oddech, a jej ciało nie zadrżało, jedynie palce rozluźniły się i puściły suknię, by tylko na moment nieśmiało zbadać opuszkami materiał jego koszuli. Nie chciała przerywać tej chwili, chciała poprosić zegar stojący w salonie, by poczekał jeszcze chwilę, choć jedną drobną chwilę, by zatrzymał Ziemię, by stanęły na moment ich serca, na jedną drobną, dłuższą sekundę, by świat na nich poczekał. Bo czuła, że ma dużo do zrobienia. Dużo do powiedzenia.
A nie było na to czasu.
Zapach wiatru powoli znikał.
Razem z ciałem, które na tę nieposłusznie uciekającą chwilę było tak blisko.
Długo?
Czuła, że więź między nimi, tak świeża, tak młoda, tak delikatna - teraz bezpowrotnie, jak pajęczyna została zerwana. Bo gdy szukała znów pod brązem jego oczu tych znajomych ogników - i gdy je znalazła - wydawały się obce, nie chciała dłużej w nie patrzeć, by się nie zgubić, bo za drzwiami, łomocząc pięścią w drewno, czekał na nią ukochany, czekało na nią prawdziwe życie, przyziemne i proste, a choć tak prawdziwe, przyziemne i proste jak jego własne - to zupełnie inne. I nie mogła go do niego wprowadzać. A chłód metalu i ciężar, który złożył na jej dłoń nie mogły zmienić tej sytuacji.
Zamknie go na dnie wspomnień. Gdzieś, gdzie się nie zgub, gdzie zawsze będzie. I ten rudy chłopiec, chłopiec będący wszystkim, czego dotychczas nie znała, chłopiec mówiący jej o przemijaniu, o pamięci, o ich wspólnych chwilach, o oczach wypełnionych wesołością - ten chłopiec właśnie miał zostać zamknięty na samym dnie.
Podniosła wzrok znad swojej dłoni, gdy zapach wiatru ulotnił się zupełnie.
Zniknął. Zostawiając jej chłód zegarka w ręce i ciepło oddechu we włosach.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.11.15 7:39  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 3 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
THE END.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 3 z 3 Previous  1, 2, 3
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach