Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

Pisanie 13.10.15 23:26  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Wyglądało na to, że już dłuższy czas temu jakaś nadludzka siła wtargnęła do wnętrza chłopaka, pozbawiając go cech, jakimi przywitał Isabelle. Niewidzialne palce chwyciły za jego maskę, uniosły ramię i z impetem roztrzaskały ją na kamiennym bruku, odsłaniając beznamiętny wyraz i oczy, które błyszczą jedynie dzięki sporadycznym pochodniom czy lampom. Nawet teraz, gdy piwny wzrok Hardego skrzyżował się z jego spojrzenie, zachował zewnętrzną skorupę nie naruszoną ─ zero rys, zero wnęk, nawet najmniejszego wbicia. Nie było możliwości, by odsłonił myśli, przestał trzymać gardę.
Przynajmniej tak mu się wydawało.
Plac, na którym wysypano całe tłumy pościskanych ramię przy ramieniu ludzi, brudnych, pełnych wściekłości, żalu, pretensji do świata, obładowanych poczuciem niesprawiedliwości, bo oto na piedestale staje człowiek, którego znali, a który za moment straci wszystko. Mijali go na ulicy, uciekali przed nim, byli przez niego bici, gwałceni, obdzierani z godności. Ale to mimo wszystko nadal „jeden z nich”. I mimo poczucia wspólnoty, o kant drewnianego podestu z hukiem rozbijały się puste butelki, padały stare owoce z dodatkiem najplugawszych przekleństw. Weylin zatrzymał się z Isabelle gdzieś „nieco z tyłu”; połowię obrazu więc przysłaniały mu ruchome głowy, podskakujące, przekrzywiające się i opadające nagle, jakby te wszystkie osoby (zwierzęta – podpowiedział beznamiętnie umysł) wepchnięto do wzburzonego morza. Chłopak zmrużył nieco ślepia, gdy tylko tnąca lina opadła na pierś Hardego, a on sam, z krzywym uśmiechem rozejrzał się po zgromadzonych. Coś czerwonego ─ jakiś owoc? Warzywo? ─ zbrudziło mu brzeg nogawki spodni i odsłoniętą, bosą stopę. Wey mimowolnie właśnie tam zsunął spojrzenie. Akurat w chwili, gdy tłum wstrzymał dech ─ wszyscy naraz, w końcu byli jednym organizmem ─ a potem Hardy zaczął się rzucać. Wyprężał swoją cherlawą pierś, ramiona mimowolnie napinały mięśnie, jakby w ostatniej sekundzie uznał, że najlepiej będzie rozerwać więzy trzymające boleśnie jego nadgarstki przy sobie.
Klaskali.
Cała banda durni uderzała z trzaśnięciami dłońmi o dłonie; rozległy się wiwaty, zrzucające ptactwo z dachów i gałęzi powykręcanych, od dawna martwych drzew.
Nic ciekawego ─ z tą myślą chciał już ruszyć dalej, nim nie poczuł pierwszego uderzenia. Warknął gardłowo, odwracając twarz, by spojrzeć na siebie. Ponad ramieniem dostrzegł tylko pasma blond włosów i jej głos, upstrzony szlochem i łkaniem. Czerwona gęba jakiegoś karczmarza zwróciła się ku niemu i Isabelle; zaraz za nim jeszcze parę osób zerknęło przelotnie na jedną z głośniejszych tu par. Weylin z charkotem kazał jej przestać, a przynajmniej zamknąć tę słodką paszczę, ale jej pięści nadal spadały jak grad na plecy chłopaka, który z twarzą wykrzywioną w nagłej irytacji odwrócił się, by złapać ją za nadgarstek. Jego dłoń ledwo jednak musnęła powietrze, bo Isabelle niespodziewanie cofnęła się, zanosząc tak żywym płaczem, że w pierwszym momencie zniknęło nawet rozdrażnienie, ustępując miejsca zaskoczeniu.
O co jej chodzi?
Zacisnął usta i pokręcił głową z politowaniem, wznosząc na moment wzrok ku górze. Niebo ciemniało; do sklepienia poprzyklejano równie mroczne, puchate chmury. Londyn dzisiejszego wieczora zamarznie w lodowatych kroplach deszczu.
Idziemy, do diabła. Zaraz zeżrą cię wzrokiem, głupia owco ─ syknął, pchnięciem zmuszając ją do postawienia pierwszych kroków. W duchu modlił się tylko, by nie robiła dalszych scen. Nadal czuł się nieswojo ─ to było to felerne wrażenie, że musi się bronić, napiąć wszystkie mięśnie. Skórę na plecach do teraz miał ściągniętą, choć dalsze ciosy były już tylko w jego wyobraźni. W końcu wsunął palce pod jej ramię, dotykając opuszkami drogiego materiału sukni i zaciskając dłoń na wątłej części ciała wrzucił ją dosłownie w pierwszą z uliczek. Wysokie budynki górowały nad nimi, wręcz pochylały się nad ich głowami, choć droga była tak wąska, że ledwo mogli iść obok siebie. Weylin splunął w bok i wreszcie na nią spojrzał. W oczach pojawił się jasny błysk.
Czy ty w ogóle myślisz? ─ Wyglądał na człowieka ─ to nie ulegało wątpliwości ─ ale jego gardło wydało z siebie tak niski, drżący odgłos, jakby faktycznie na nią warknął. Przyspieszył kroku, wyprzedzając ją teraz i ciągnąc za sobą czarną uliczką. ─ Co to miało być?! Chciałaś, żeby uznali cię za wariatkę?! Nie, wróć. Już cię za taka uważają! A teraz powiążą mnie z jakąś durną wiedźmą, która w czasie codzienności zachowuje się, jakby ktoś nadepnął jej na stopę królewskim obcasem. Już wystarczy, że kojarzą mnie z tym piekielnym... ─ Urwał. Krok, krok, krok krok krokkrok. Nagły skręt. Znów kroki. ─ Wiesz co ci powiem, Belle? ─ Puścił ją, zwalniając nieco tempo. Odwrócił się nawet, by posłać jej spojrzenie znad ramienia. ─ Bać się powinnaś siebie, nie mnie. Do diabła, co cię podkusiło, co? Myślisz, że jak okażesz mu współczucie, to lina się zerwie? Kat zatrzyma proces, tłum pokiwa głowami. „Oh, faktycznie. Trzeba się razem bratać, oszczędźmy tego mordercę”? Gówno prawda. Nie dość, że by cię wyśmiali, to jeszcze zarzucili drugą linę na twoja szyję. Ah, no i oczywiście trzecią na moją, bo pewnie jestem taki sami, jak szalona panna beczące przy śmierci pierdolonego dzikusa! Najpierw szlajasz się po moich terenach, a teraz jesteś wściekła na mnie, bo jednak ci się nie podoba? ─ Żachnął się głośno. Wiwatujące dziesiątki ludzkich głosów ucichły za następnym zakrętem. ─ Nie zapraszałem cię tu, panienko. Nikt cię tu nie zapraszał. ─ Zacisnął pięści, zagryzając dolną wargę. ─ Po co ja się w ogóle mieszałem? ─ Syk był tak cichy, że ledwo można go było wyłapać. Równie dobrze to wiatr zawiał głośniej albo jakiś szczur postanowił się odezwać. Chłopak wypuścił szybko powietrze przez zęby, żeby uspokoić oddech, wyrównać jakoś natłok chaotycznych myśli, tłukących się mu w czaszce. Mimo wybuchu, jakim ją uraczył, złość już z niego wypłynęła, pozostawiając po sobie tylko puste zmęczenia. Wręcz wyczerpania. Nadal ciągnął za sobą nogi; nadal czuł drapanie w gardle przy wdechach i wydechach; wciąż mięśnie przypominały o nadużyciu.
Czym jestem? – powtórzył dopiero teraz, przy okazji zdając sobie sprawę, że wcześniej nieprzerwanie milczał, choć czuł jej oddech kładący się ciepłem na jego uchu. Na samą myśl, że to było przyjemne, miał ochotę coś rozwalić. Wsunął więc palce w posklejaną od błota i potu grzywkę i odgarnął ją do tyłu, prześlizgując się dłonią pomiędzy rozwichrzonymi kosmykami.
A czym chciałabyś, bym był? Salonowym pieskiem, jak cała banda paniczyków, którzy cię otaczają? Grzecznym kociakiem, przymilającym się do cudzych dłoni? ─ Zaśmiał się. Było to tak gwałtowne, wesołe i beztroskie, że można było uznać powrót starego Weylina. Chłopak przemknął dłonią na kark i wzruszył lekko barkami. ─ Teraz jestem twoją tarczą. Aż do momentu, gdy trafimy na tę ulicę, na Healey Street. Aż do chwili, gdy twoja stopa opadnie na kosztowny dywan i otoczy cię chmara sług, panienko Belle.
Dłonie wsunęły się do kieszeni spodnie, a on sam obrócił się tyłem na przód, zerkając na nią z lekkim uśmiechem.
To trochę daleko, ale damy radę. – Zmierzył ją analitycznym spojrzeniem, przypadkiem omijając słup. ─ Najwyżej cię poniosę. Jesteś leciutka.


Ostatnio zmieniony przez Growlithe dnia 15.10.15 1:54, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 14.10.15 18:11  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Cichy świst dłoni, która przesunęła się przez powietrze w poszukiwaniu jej przegubu, sprawił, że uniosła nieco brodę i spojrzała na niego z odrazą spod zasłony rzęs. Chciał ją uderzyć. Na pewno tego chciał, jedynie w ostatniej chwili jakieś ostatki moralności cofnęły go przed tym. Wiatr muskał jej zaróżowione policzki, ochładzając i wysuszając ślady po łzach. Otępiale powiodła wzrokiem tam, gdzie i on; szarawy zwykle błękit londyńskiego nieba został przykryty przez obłoki, które zalewały sklepienie tak jak fale zalewają morze. Przymknęła oczy, wciągając w płuca zapach potu i wilgoci, po czym znów zwróciła zamglone emocjami tęczówki ku niemu. Poczuła gwałtowne pchnięcie i zachwiawszy się lekko, ruszyła przed siebie w kierunku, który wybrał chłopak. Cała sytuacja wydawała się jej zupełnie groteskowa, miała wrażenie oderwania od rzeczywistości - zupełnie jakby wybuch wraz ze sceną, którą zrobiła, były czymś bardzo oddalonym od obecnego świata, jak gdyby jej dłonie jeszcze niedawno uderzające w plecy Weylina były tylko wytworem wyobraźni dziewiętnastolatki - jakby tak naprawdę nie oderwały się od jej boków od stuleci. Brak subtelności w dotyku, którym ją co chwila obdarzał sprawiał, że zaczynała czuć się w coraz mniejszym stopniu damą; chciała wyszarpnąć chude ramię z mocnego uścisku i ruszyć własną drogą do własnej kamienicy. Gwałtowne szarpnięcie wytrąciło ją z równowagi, przez głowę przemknęło jej, że gdyby jej nie trzymał, to pewnie leżałaby na ziemi.
Wolałaby leżeć na ziemi.
Wolną ręką dotknęła cegły, sunąc posłusznie koło niego, a jednocześnie wiodąc palcem po chropowatej ścianie. Przez chwilę skupiała się właśnie na smukłej rączce, zaraz jednak przeniosła wzrok na niego i z wyczekiwaniem lustrowała niedoskonałą twarz rudzielca. Uniosła zaskoczona brwi, zerkając przelotnie na spienioną ślinę, która została za nimi na bruku. Też maniery.
Czy ty w ogóle myślisz?
I to ile — mruknęła pod nosem, choć wolałaby zachować te słowa dla siebie. Same jednak jej się wypsnęły. Stuknęła głośniej obcasem pantofelka, kiedy szybki krok chłopaka zmusił ją do przyspieszenia. Czuła, że zaraz wywali język na brodę i zacznie dyszeć ze zmęczenia; mimo całego rozproszenia uwagi wśród własnych myśli, nie upuszczała żadnego słowa, które wypowiadał. Krzyczał wystarczająco głośno, by wszystko do niej docierało, a jednocześnie przyprawiało o coraz poważniejszy ból głowy.
Gdyby była tu z matką, ta na pewno miałaby niezadowoloną minę.
Ciekawe jak się miewa mój kot?
I co Dakota przyrządziła na obiad?
Warkliwy głos urwał się gwałtownie, sprawiając, że znów zwróciła na niego pełną uwagę. Uniosła brew, z kurtuazyjnym uśmiechem kiwając głową jako wyraz wdzięczności, za wypuszczenie jej z żelaznego ścisku. Zaraz jednak mina jej zrzedła. Patrzyła wciąż na niego z wyczekiwaniem, pulsowanie w czaszce coraz bardziej narastało i wiedziała, że zbliża się wyjątkowa migrena związana ze zmianą pogody. Tak po prostu musiało być. Każde jego słowo było jak uderzenie młotka w potylicę, otumaniało i sprawiało, że chciała usiąść i po prostu odpocząć. Wiedziała, że potrzeba jej teraz cierpliwości, całych jej pokładów, które były naturalne w środowisku, w którym się codziennie obracała - tam etykieta i powściągliwość były czymś naturalnym, tu stawały się wymuszone. O ile na początku tego dnia obraz slumsów był dla niej czymś odrealnionym, kojarzącym się jedynie z przekrzykiwaniem się w ofertach i rekomendacjach różnorakich produktów na ryneczku; oprócz tego widziała tam kowali w ciężkich fartuchach, kobiety w chustkach na głowach i młodzieniaszków zaczepiających młode dziewczyny. Realia, z którymi przyszło jej się zderzyć dzięki jednemu nastolatkowi zdecydowanie wyczerpały jej zasoby energii.
Odetchnęła z ulgą, gdy w końcu przestał paplać, choć wiedziała w duchu, że to nie koniec, więc burknęła tylko pod nosem krótkie:
Wreszcie. — I znów zaczęła się tyrada. Cierpliwie wstrzymała oddech, wypuszczając go z sykiem, kiedy znów zaczął rzucać w nią impertynenckimi uwagami godnymi tego, czym był - niewychowanego szczyla.
Śmiech ukłuł ją nieprzyjemnie w sam środek głowy.
Jesteś leciutka.
Skończyłeś? — warknęła wściekle, choć wcale nie czuła złości przez to, co powiedział przed ostatnią uwagą. To jego szczeniackie zachowanie ją irytowało.
Boże, ile ty mówisz, Weylin. Na dodatek bez żadnych zahamowań - ja doskonale rozumiem, że nie obowiązują cię zasady dobrego wychowania, ale albo rzucasz przy mnie mięsem i wyzywasz mnie od idiotek, albo kończymy te rozmowy, rozumiesz? Jestem na tyle przy zdrowych zmysłach, by rozumieć twoją niechęć do tego, co reprezentuję. Skoro tak się brzydzisz moim pochodzeniem, moimi guwernantkami - bo tak to się nazywa, określanie ludzi sługami jest passè - i pieniędzmi mojego ojca, to czemu zaraz potem mówisz, że będziesz mnie chronił do końca tej drogi? Czujesz się zobowiązany po tym wszystkim? — Jej głos brzmiał spokojnie, nie chciała pozwolić sobie na jakikolwiek wybuch. — Mieliśmy 1:1, kiedy ty ocaliłeś mnie przed tamtym mężczyzną, a ja ciebie przed aresztowaniem, ale potem te wszystkie wydarzenia to jakiś bardzo czarny humor - widziałam dzisiaj dwie śmierci ludzi, bo czego byś mi nie wmawiał, to nadal ludzie, którzy myślą i czują, niezależnie od tego, którymi częściami ciała. NIGDY nie widziałam czyjejś śmierci, to rozrywka motłochu. Dlatego chcę cię przeprosić za mój wybuch na placu, to było zupełnie niegodne damy i jest mi wstyd za to, co zrobiłam. — Policzki przyprószył jasny odcień różu. — A to tym bardziej mnie zastanawia - dlaczego jesteś ze mną tu, w tej uliczce, dlaczego prowadzisz mnie do domu? Na co liczysz, Weylin? Na bogactwa? Wdzięczność ze strony mojego ojca? Jasne, że możesz dostać pieniądze, skoro jeszcze mnie nie zostawiłeś. Bo jeśli nie o nie chodzi, a ty żywisz tak negatywne uczucia do ludzi mojego pokroju, to czemu tu jeszcze jesteś? Nie zostaniemy przyjaciółmi, kochankami, małżeństwem. Odprowadzisz mnie i pożegnamy się dwie przecznice wcześniej, bo przecież oboje wiemy, że nie możesz się zbliżyć do mojego domu bez ryzyka, że zostaniesz aresztowany. To przez twoje wybory zostałam dzisiaj obrażona przez obcego mężczyznę, przez ciebie brałam udział w publicznej egzekucji, a na dodatek sam używałeś wobec mnie obraźliwych określeń, nie miałabym skrupułów, by oddać cię władzom. — Przerwała na moment, unosząc kącik ust. Sama zaczynała gadać tyle, co on. — Ale tego nie zrobię. Bo widzisz, lubię cię. Zrobiłeś niezłe pierwsze wrażenie i po prostu cię lubię, bo chociaż nie myjesz się i nie umiesz się zachować, jesteś dobry w kanonach, jakie panują na „twoich terenach”. Jeśli chcesz, mogę przedstawić cię komu trzeba. Mogę pomóc ci zarobić. — Zrównała się z nim krokiem, gdy tyko uliczka przeszła w ulicę na tyle szeroką, by mogła iść ramię w ramię z rudzielcem. — To luźna propozycja. Nie traktuj tego jako przejaw wyższości. — Otuliła się ciaśniej płaszczem, jednocześnie zastanawiając się, czy i jemu nie jest zimno. Powoli zaczynała rozpoznawać charakterystyczne punkty i była pewna, że za nie dłużej niż pół godziny wolniejszego spaceru powinni być na miejscu. Złapała go za rękaw i pociągając mocniej zmusiła do zwolnienia tempa. Migrena odzywała się coraz wyraźniej, a stopy wołały o pomstę do nieba. Obok nich przemknęła z przyjemnym stukotem dorożka.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 15.10.15 21:14  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Jej słowa strąciły uśmiech z jego ust skuteczniej niż nabita kolcami patelnia. W jednej chwili był gotów roześmiać się w głos; w drugiej zachował nagłą, ponurą wręcz powagę, lustrując ją bystrym spojrzeniem spod zmierzwionych, brudnych kudłów. Nie tylko mówiła ─ oskarżała go, a tego nie był w stanie przyjąć na siebie bez skrzywienia warg. Znosił jej harce, znosił każdą paplaninę i arystokratyczne (nie znoszę tych zadufanych w sobie świń) zachowanie, które przypominało mu na każdym postawionym kroku, że przecież jest niżej. I nie niżej o jedną warstwę. Nie o dwie. O setki warstw społecznych. I na co liczyła? Że słuchając tego pokiwa głową, przyzna jej rację, wślizgnie swoją rękę pod jej dłoń i razem przejdą pod wrota (tak to sobie zawsze wyobrażał ─ gigantyczne wrota, jak drzwi stodoły) rezydencji?
Niedoczekanie, syknął w myślach, oplatany cierniem rozdrażnienia. Kolce wbijały się tak głęboko, że ─ paradoksalnie ─ krępowały jego ruchy, zamiast pchnąć go do działania, jak to zwykle bywało, gdy poziom irytacji wzrastał nieoczekiwanie.
Tyle, że przecież miała rację. I to cię tak wścieka, co, Wey?
Chłopak zwolnił, odwracając gwałtownie głowę na bok. Spięte ramiona i dłonie zaciskające się w pięści tak mocno, że na ich wewnętrznej stronie wyryły się już czerwone półksiężyce pozostawione przez obgryzione, niechlujne paznokcie. Czuł się atakowany, ale nie był to atak, który byłby w stanie zrozumieć, bo powoli zdawał sobie sprawę, jak bardzo się wystawił. Jak nagle wtargnął w samą linię ostrzału, zamiast skryć się za ceglaną ścianą magazynu.
Zamknij się już ─ warknięcie wypełniło jego umysł, gdy on sam z roztargnieniem próbował skupić się przede wszystkim na drodze. Zamiast tego każde jej słowo docierało do niego ze zdwojoną siłą, wbijając się jak krzywy, tępy gwóźdź w pulsującą od emocji czaszkę. Dlaczego prowadzisz ją do domu, Wey? Na co ty w ogóle liczysz, głupcze? Dlaczego znów zdzierasz podeszwy starych butów? Po co ci kolejna pęknięta maska pierrota?
─ Nie zostaniemy przyjaciółmi, kochankami, małżeństwem...
Uśmiechnął się cierpko pod nosem. Poniekąd to wiedział. Poniekąd. Znał prawo przecież.  Nie znosił go i próbował łamać na każdym kroku, ale mimo tego znał i wiedział, jak silne jest. Silne do tego stopnia, że pierwszy lepszy szczeniak nie był w stanie mu się przeciwstawić. Nieważne jak prędko by nie biegał, jak bardzo miałby wytrzymałe ciało, jak świetnie nie znał uliczek i krętych dróg... to wszystko było niczym w obliczu pieniędzy, drogich szat, ciepłych kominków w zimowe, londyńskie noce.
─ … nie miałabym skrupułów, by oddać cię władzom.
Znów to samo.
Znów go szczuła, aż cały się najeżył. „Passe?” Po jakiemu ona do niego, cholera, mówiła? Może to jakaś obraza? Niemalże można było wyobrazić sobie, jak mięśnie pod ubraniem napinają się do tego stopnia, że skóra na plecach zdawała się mniejsza. Warknął cicho, przegryzając kolejne martwe w wymowie przekleństwa. Dopiero co go zbeształa za zbytni wybuch, a on ─ nawet nie wiedząc czemu ─ tłamsił w sobie kolejny wywód, jaki mimowolnie cisnął mu się na sam czubek języka. Gorzki posmak przegranej, niemrawe mrowienie w koniuszkach palców ─ to dokładny sygnał, który czuł sekundę przed tym, jak unosił ramię, wymierzał cios w czyjąś twarz... a potem...
─ Bo widzisz...
Prychnął krótkie „tsh”, spuszczając nieco głowę.
─ … lubię cię.
Trzasło.
Pies pogrzebany, co?
Palce mimowolnie drgnęły, niszcząc dotychczas silnie uformowaną pięść. W oczach pojawił się błysk zaciekawienia, gdy niespodziewanie zwrócił twarz ku niej, pełen chwilowego zaskoczenia, prędko jednak zastąpionego przez wątpliwości. Sceptyczna postawa, jako forma obrony, była zapewne najczęściej spotykanym zjawiskiem wśród osób jego pokroju. Tyle, że jej słowa były jak warstwa balsamu na piekące rany pełne soli. Posykiwania ustawały jak za odjęciem dłoni, usta przestały wykrzywiać się w paskudnym grymasie, pozostawiając w nim coś pokroju wewnętrznego wyciszenia. Przez chwilę miał wrażenie, że opuszkami muska cienką linę, po której dane byłoby mu się wdrapać ku kosztownym pałacom i pięknym kobietom. Ale paznokcie ledwie tknęły szorstki materiał, a nagle cofnął dłoń. Nie było sensu. Weylin wyrwał rękaw koszuli z jej delikatnego uścisku, pokręcił głową i zaśmiał się cicho, mrużąc lśniące w ciemnościach ślepia.
Na nic nie liczę ─ wykrztusił w końcu, czując jak coś zaciska się szczypcami na jego gardle. Wzniósł na moment spojrzenie na ciemniejące niebo, nim płynnym ruchem nie przemknął wzrokiem na twarz Isabelle. Uśmiech nieprzerwanie błąkał się po jego ustach, unosząc kąciki we frywolnym kształcie. ─ I nie wiem. ─ Słowa przecięły ciszę równolegle z nagłym świstem wiatru, który jakimś dziwnym cudem wtargnął między oba budynki, zrywając z miejsca kosmyki, poruszając lekko ubraniami. Mimo wszystko zwolnił kroku.To ciekawość. Tak myślę. Do diabła, oby to była tylko ona. Byłem pewien, że jesteś głupią owcą wrzuconą w tłum wilków. Ciągle piszczysz, krzyczysz, zanosisz się szlochem, choć nikogo te sceny nie ruszają. Wiesz... Hardy był moim wujem. Co prawda z drugiej ręki, ale to nadal więzy krwi, połączenie ze złodziejem, gwałcicielem i mordercą.
Wątłe ramiona młodzieńca uniosły się i opadły w obojętnym geście. W ton głosu nie zaplątała się żadna nuta żalu po stracie, żadna iskra żalu do tłumu, który gotów był własnoręcznie ukręcić łeb złoczyńcy.
A ty jesteś tak blisko i karmisz mnie tymi... ─ Zawiesił się, prześlizgując się wzrokiem po porwanej ulotce przybitej do ściany budynku. Wiatr znów zadął, zrywając papier z ciemnej płaszczyzny. ─ Tym wszystkim. Powiedziałem ci już, że nie potrzebuję pomocy. Nie, że nie powinnaś jej w ogóle proponować. Jest dobrze tak, jak jest. Chociaż... ─ Wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. ─ Mieć kochankę wśród arystokracji, którą nawet Rynna chciał? To byłoby coś!
Zgrabnym ruchem obrócił się przodem do drogi, w porę się zatrzymując. Dorożka przemknęła mu milimetr od nosa, szargając za pozlepiane kosmyki. Nim te zdążyłyby ponownie opaść na czoło i policzki, poruszył się w takt jego lekkiego kroku.
Healey Street...
Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek kręcił się w pobliżu podobnej ulicy. Bystre spojrzenie przyglądało się szyldom, zapiskom na poszarzałych szybach, tabliczkom. Byle się nie zgubić, nie wprowadzić w błąd przez niewielkie potknięcie. Dotknął dłonią mijanego pojazdu, czując pod opuszkami chropowatą powierzchnię wozu, przypominającą mu o tym, jak nietrudno tu o nabawienie się drzazgi.
Palce zatrzymały się jednak na jednej z desek, gdy i nogi Weylina przestały się poruszać. W tle zamruczało, gdzieś w oddali zasyczał wściekły kocur, jakaś kobieta z krzykiem zaganiała niesforną pociechę do domu. „No chodże, Thomas! Lada moment, a lunie ulewa i wtedy ojciec na pewno złoi ci skórę, do diaska!”.
Jednak czegoś chcesz, Wey?
Powoli odwrócił się ku niej, obrzucając ładną twarz niepewnym spojrzeniem spłoszonego zwierzęcia. Rozkleił usta i nim pierwszy piorun z trzaskiem rozbił ciszę padło krótkie:
Spotkaj się jeszcze kiedyś ze mną, Belle.

|| Jak znajdziesz jakieś błędy... powiedz mi. |: Pisałem tego posta na raty i coś się mogło zawieruszyć.


Ostatnio zmieniony przez Growlithe dnia 16.10.15 11:21, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 15.10.15 23:25  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Przez cały ciąg trwania wypowiedzi uważnie mu się przyglądała i choć wiedziała, że słowa, które same wypływały jej z ust, sunęły z nutą jadu ku niemu jak węże wysuwające się z koszyka fakira, mogą mu sprawiać przykrość czy irytować - nie chciała przestać. Miała coś do powiedzenia i nie widziała powodów, dla których powinna się hamować. Obserwowała wystające na wierzchu jego dłoni cienkie ścięgna, uwypuklone żyły wijące się niczym rzeki w dolinach; na swój sposób wzbudzał w niej sympatię, budził w niej instynkty niezwykłej opiekuńczości, choć to on potrafił samodzielnie przygotować sobie jedzenie, ubrać się bez asysty i ukraść niezbędne do życia rzeczy - nie ona. Czuła się odpowiedzialna od tej pory za to, co mu się stanie, bo sama narobiła mu wstydu w tłumie, z jej przyczyny wybuchały kłótnie i to przez nią jego policzek miał kolor dorodnej śliweczki; równie dobrze mógłby być jej bratem i gdyby miała taką możliwość, postarałaby się o przyłączenie go do grona rodzinnego.
Ale już myślenie o tym wydawało się nierealne.
Faktycznie chłopak nie mógł liczyć na jakiekolwiek uczucia z jej strony - jakiekolwiek w znaczeniu chociażby przyjaźni lub nawet koleżeństwa, bo dziewczynie wydawało się to absurdalne. Za kilka minut mieli się rozstać i nigdy więcej nie ujrzeć na oczy. Gorące, coraz wilgotniejsze powietrze przyprawiało ją o ból głowy osiągający granice szczytowe; musiała przymknąć na chwilę oczy, wypuszczając z rezygnacją powietrze z płuc. Nie było wątpliwości, że lada moment lunie jak z cebra, co z resztą nie było żadną nowością, bo przecież deszcz występował w praktycznie każdej porze roku i Isabelle od dwóch lat nie spotkała się z latem, gdzie chociaż raz by nie padało. Za to słyszała, że we Włoszech ostatnie lato przyniosło okropne susze!
Dawno nie byłam w Paryżu.
Spuściła wzrok, napełniając głębokim wdechem pierś odorem końskich odchodów i przyjemnego powietrza zwiastującego zmianę pogody. Kątem oka wychwyciła delikatny ruch jego palców na dźwięk jej przychylnych słów i mimowolnie uśmiechnęła się lekko, jednocześnie spotykając się z nim spojrzeniem. Wiedziała, że zrobi mu się miło, ale to nie znaczyło, że powiedziała to, by zrobić mu przyjemność po cierpkich określeniach i wyrzutach; emanowało od niego zarówno zadowolenie, jak i doświadczenie i może właśnie to było pociągające, sprawiało, że chciała z nim zostać jak najdłużej, porozmawiać jeszcze chwilę, wymienić kolejne rozbawione spojrzenia, upomnieć karcącym tonem i usłyszeć lekceważącą odpowiedź. Przymrużyła na chwilę oczy, gdy wyrwał się z jej uścisku, po czym splątała dłonie za plecami.
Jego śmiech był przyjemny dla uszu.
To dobrze — odparła bez cienia emocji, stwierdzając suchy fakt. Po prostu. To dobrze, że na nic nie liczy, choć miała wrażenie, że ta odpowiedź nie jest do końca szczera. Zadrżała od zimna oplątującego ich chude ciała, z zamyśleniem słuchając tego, co mówił. Nieprzyjemne uczucie na dźwięk wyznania chłopaka zalęgło się w jej sercu i tylko zdrowy rozsądek powstrzymał szczupłą rączkę od dotknięcia jego ramienia. Nie chciałby jej dotyku, interakcji - chciał ją odprowadzić i pójść w swoją stronę, nie było tu miejsca na czułości, dlatego jak najmniej przykolorowanym uczuciami głosem powiedziała:
To pierwsze osobiste wyznanie, jakie od ciebie usłyszałam. — Ściągnęła usta w wąską kreskę, jednocześnie uświadamiając sobie, że faktycznie nie wiedzieli o sobie niczego. I nie czuła potrzeby, by Weylin cokolwiek o niej wiedział. Zostało im dziesięć minut znajomości i wszystko miało umknąć w zapomnienie, nie pozostawiając śladu na umyśle czy sercu żadnego z nich.
Nie zdziwiła jej odmowa przyjęcia pomocy. Większym zaskoczeniem było jej własne parsknięcie na jego - kolejną - szczeniacką uwagę.
Musiałbyś się naprawdę mocno postarać, Rynna miał dużo więcej uroku osobistego. — Uśmiechnęła się, choć serce walnęło mocniej o żebra, gdy zobaczyła powóz przemykający tuż przed chłopakiem. Po co się martwisz? Jak go rozjedzie, to masz jeden problem z głowy. Mierzyła go uważnym wzrokiem, rozplątując dłonie i wygładzając wyuczonym ruchem fałdy sukni i tak nadającej się do zniszczenia; przeczesała palcami splątane wiatrem włosy, choć to wcale nie zmieniło ich stanu i wyglądu. Zatrzymała się razem z nim, unosząc nieznacznie brodę, by spojrzeć mu na twarz. Następna ulica była tą właściwą.
Jesteśmy niedaleko — mruknęła pod nosem bardziej do siebie, a kiedy usłyszała znajomy głos guwernantki sąsiadów, skrzywiła się nieznacznie.
Jasna błyskawica przecięła niebo w tym samym momencie, gdy jego słowa podcięły jej nogi.
Zaczepiła spojrzenie na jego brązowych oczach, marszcząc przy tym brwi.
Słucham? — Strugi wody spłynęły z nieba z łoskotem, zalewając ich oboje - czuła chłód okrywający jej ciało wilgotną otoczką, ale wciąż próbowała przyswoić to, co powiedział. — Weylin, nie wiem, czy mnie do końca zrozumiałeś… — zaczęła, ściągając kąciki ust w dół. Grzmoty przerywały jej co chwila, aż zirytowana chwyciła go mocno za rękę i pociągnęła w szerokie, wygięte w łuk przejście, które prowadziło na dziedziniec jednej z licznych w tej dzielnicy kamienic. Odgarnęła z twarzy kosmyki mokrych włosów, wypuszczając nerwowo powietrze. Jak mu to wyjaśnić po ludzku?
Nie bardzo rozumiem tę prośbę. — Odetchnęła głęboko, ale zdenerwowanie wzięło górę i dłonie zaczęły jej się trząść, a w uszach zaszumiała krew. Zaśmiała się krótko, niezręcznie. — Widzisz, Weylin, ja mam swoje życie, a ty swoje. Uważasz, że dałabym radę przyjść kiedyś do dzielnicy, w której mieszkasz, zapukać i poprosić cię na spacer? Myślisz, że jak wrócę przemoczona i ubłocona - och, właśnie, jestem brudna na twarzy? - to zostanę wypuszczona dalej niż do ogrodu? Coś ty. — Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, po czym ścisnęła dużą dłoń, choć nie była świadoma, że nadal ją trzymała. Nie oznaczało to, że teraz puści. Była ciepła, a ona marzła.
Może jeszcze kiedyś, nie wiem. — Puściła go z ociąganiem, odwracając się w stronę ulicy, po której potokiem płynęły śmieci zanurzone w wodzie, na której powierzchni odbijały się liczne błyskawice. — Dziękuję, Weylin. Miło było cię poznać. Następnym razem pójdziemy w miejsce, które JA wybiorę. — Uśmiechnęła się, spoglądając na niego przez ramię i zaciskając ciaśniej płaszcz wokół siebie wybiegła z zaułka, by skierować się prosto do wysokiej kamienicy i zniknąć w drzwiach z szelestem mokrej sukni i miarowym kapaniem kropel na drogi dywan.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 16.10.15 10:45  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Był pewny siebie, pewny swoich umiejętności, pewny wytrzymałych mięśni, sprawnych nóg, silnych ramion. Był arogancki, ale swą arogancką postawą potrafił oczarować najśliczniejsze slumskie kobiety – nawet te, które jakimś cudem ceniły swoje ciało nazywając je „świątynią dla duszy”. Był roześmiany, uparty, był przewodnikiem i panem sytuacji. Zawsze. I właśnie w tym momencie ten pewny siebie, arogancki, uparty pan sytuacji spuścił wzrok pod ostrzałem spojrzenia dziewczęcia, które ustawione tuż obok wydawało się o wiele bardziej kruche – jaki jest więc sens uciekać przed kimś, kto przecież nie dałby rady zadać ciosu, który zgładzi?
Z tym samym brakiem sensu w swoim postępowaniu poszedł za nią, ciągnięty przez delikatną dłoń. Przez myśl przeszedł mu obraz szorstkiego papieru ściernego, który przesuwa się po płatkach kwiatu, doszczętnie je niszcząc. Głupie, warknął w myślach. I owszem – było to głupie, ale to pierwsze i najbardziej adekwatne wrażenie, które wryło się mu w psychikę i zostało, jak uczepiony ogona rzep.
Podeszwa plusnęła o kałużę, a on sam omal nie zadrżał od arktycznego zimna, wtoczonego do buta. Skrzywił się za to lekko i wyglądało, jakby odpowiedział na jej kolejne słowa. Chyba jednak nie do końca ją zrozumiałeś, Wey. Była w stanie powiązać go z jakimiś dziwnymi wtykami, była w stanie zaproponował mu pracę, dzięki której nie musiałby wstawać przed świtem, by jak prawdziwe zwierzę polować na przechodniów, ze śliną wypluwaną wraz z przekleństwami, gdy wypruwali do przodu wszczynając pościg chwilę po tym, jak wysunął portfel z kieszeni cudzego płaszcza. Mogła przedstawić go „komu trzeba”. To wszystko przyszło jej lekko... ale o spotkanie nie mógł nawet prosić.
Nie, nie do końca... – próbował jej się wtrącić, ale słowa były na tyle ciche, że nie zyskały wystarczającej siły przebicia. Zacisnął zaraz usta i przemknął wzrokiem na bok, prosto na ścianę deszczu pogrążającą Londyn w smętnych odcieniach szarości. Oboje spochmurnieli, jak niebo nad nimi.
Coś się skończyło.
Roztrzaskało, skruszyło, zmiażdżyło, złamało, pozostawiając po sobie krzywe, ostre kawałki, o które nietrudno się zranić, jeśli będzie się przy nich lawirować. Jeden nieostrożny ruch, jedno zbyt gwałtowne potrącenie wspomnień, a na ciele pozostaną głębokie zacięcia – co prawda niewidoczne dla oczu, ale równie piekące i pulsujące, co prawdziwe skaleczenie.
To przecież tylko kilka godzin z całego życia.
Palce Weylina zacisnęły się lekko na jej dłoni, nim nie zmusił kącików ust do uśmiechu.
Nie jesteś brudna.
To jedyne słowa, jakie zdołał z siebie wykrztusić, choć tym razem wcale nie chodziło mu o ewentualne smugi błota rozmazane na przyprószonych jasnym różem policzkach. Potem jej ręka ścisnęła go ostatni raz i zaczęła powoli wysuwać z nienachalnego uścisku. Opuszkami pożegnalnie musnął jeszcze jej nadgarstek, za który tak niedawno szarpał pełen złości, klucząc z nieznajomą uliczkami miasta, nim kontakt między nimi nie został przerwany doszczętnie. Różnica między wcześniejszym dotykiem, a aktualnym, to jak piekło i niebo.
„Dziękuję, Weylin.”
Poczuł chłód na skórze tak nieznośny, że gdy wreszcie spuścił dłoń wzdłuż ciała, znów zacisnął ją w pięść, tłamsząc egoizm. Mimo wszystko uniósł spojrzenie na jej twarz. O sekundę za późno. Przecinała już drogę ku dawnym czasom, ciepłym kominkom z trzaskającym ogniem, zapachem soczyście zielonej choinki w święta i wonią gorących potraw. Gdzieś tam zawieruszyły się wszystkie służ... słu... gurentantki..? Gurentantki, długie suknie, notoryczne kąpiele, wysoko lotne słownictwo i dystyngowane maniery. Wszystko to, co było kompletnym przeciwieństwem świata, który znał; do którego przywykł.
No dalej, powtarzał jak mantrę, ze wzrokiem wbitym w oddalającą się sylwetkę. No dalej, odwróć się.
Drzwi trzasnęły.
Idealnie w tym samym momencie, w którym huknął pięścią w mur.

---------------------------------
Około miesiąca później.

Kochanie?
Krótkie słowo padło wraz z gorącym oddechem na odsłoniętą szyję młodzieńca. Siedział na samym środku pokoju, oparty niedbale o kanapę miękką jak grzyb, zapadając się w niej wręcz w ten najmniej przyjemny sposób. Łokieć opadł jakiś czas temu na oparcie, policzek wsunął się na obwiązaną szmatami dłoń i choć czuł na skórze palące, zmysłowe muśnięcia pełnych ust partnerki, wydawało się, że zwraca uwagę dokładnie na wszystko – tylko nie na nią.
Co jest, kociaku? – wymruczała prosto do jego ucha, zaczepnie przesuwając po jego płatku językiem, nim nie zacisnęła białych, równych zębów na jego szczęce. W mig odszukała jego wargi, przylegając nagim ciałem do jego piersi wciąż skrytej pod koszulą, w której przybył. Ledwie jednak go dotknęła, a odwrócił głowę bardziej na bok i zmrużywszy ślepia wydał z siebie ostrzegawcze warknięcie.
Nie teraz, Maria.
Sarknięcie jakim ją uraczył wywołało nagły grymas niezadowolenia na jej ślicznej twarzy. Z wciąż zawieszonymi na jego ramionach rękoma, odsunęła się nieco i spojrzała mu prosto w oczy. A raczej próbowała to zrobić i z pewnością by się jej udało, gdyby tak uparcie nie wpatrywał się w eter. Szybko jednak odzyskała rezon. Uformowała swój zmysłowy uśmiech i zachęcająco otarła się o niego, wsuwając się nagimi udami na jego kolano.
Coś się stało? ─ Pytanie zawisło między nimi, jak pająk między ustami kochanków cierpiących na arachnofobię. Tyle tylko, że ze strony Weylina nie doświadczyła ani strachu, ani niepewności, ani bezradności. Od kiedy wrócił, ledwie zwracał na nią uwagę.
I to ją drażniło.
Pogładził ją niespodziewanie po udzie, co podziałało niemalże jak balsam na jej gniew. Spotulniała natychmiast, pochylając się ku niemu i ucałowawszy jego policzek, zatrzymała się milimetr od jego ust.
Dlaczego mi nie pozwalasz? ─ wyszeptała, doskonale zdając sobie sprawę z tonu, jakiego użyła. Tonu, dla którego większość mężczyzn sama ściągała gacie i stawała w rządku, jak wojskowa masa. Tylko po to, by miała w czym wybierać. Położyła teraz dłoń na torsie Weylina i odpięła guzik koszuli. ─ Tylko jeden... ─ Następny guzik. ─ Niewinny... ─ Kolejny.
Ssałaś fiuta jakiemuś oblechowi. ─ Wszedł jej nagle w zdanie, wreszcie zwracając twarz frontem ku niej. Piwne spojrzenie spotkało się z ogromnymi, lodowatymi tęczówkami kochanki. ─ Umawialiśmy się, Mario.
Wygięła usta w podkówkę.
Tylko taki malutki buziak!
Jej krągłe piersi podskoczyły, gdy poruszył kolanem, na którym się usadowiła. Zachichotała, wsuwając zimną dłoń na odsłoniętą skórę.
Po prostu rób co musisz.
Żadnej ulgi dla swojej ukochanej? ─ wyszczebiotała, grzecznie przemykając opuszkami palców w dół. Pierś Weylina uniosła się wraz z głębokim wdechem, gdy wreszcie jej paznokcie zahaczyły o spodnie. Zabrała się za ich rozpinanie z należytą dla kurtyzany wprawą. ─ Tęskniłam ─ szepnęła, zadziornie przegryzając jego obojczyk, nim nie zaczęła zsuwać się niżej, pozostawiając na czystej skórze mokre ślady pocałunków. Zatrzymała się dopiero, gdy brodą napotkała opór w postaci dolnej części garderoby partnera. Uniosła wtedy spojrzenie i...
Zadrżała, zrywając się z kucek, do których zeszła.
Weylie, do diabła! ─ krzyknęła wściekle, szarpiąc za poły cienkiego okrycia – jedynego, które teraz na sobie posiadała. ─ Miałam dziś pełno klientów!
Miło – warknął, wykrzywiając wargi w niesmaku.
Wydawała mu się brudna.
Co ci się stało, u licha ciężkiego? Znikasz na Bóg wie jak długo, wracasz, wtapiając się w tło... przyłazisz cały obszarpany... ─ Krzyknęła raz jeszcze, unosząc drżące dłonie do skroni. ─ Mówiłeś, że mnie kochasz! Że wyciągniesz z tego gówna!
Kocham.
Pokręciła głową, obejmując się mocno.
Akurat! Wpadasz i zachowujesz się jak jakiś paniczyk! Dlaczego nawet na mnie nie spojrzysz? Spójrz! Musisz! ─ Awanturowała się ostro, ale jej zwykle zmysłowy szept, przechodził w piskliwy głos. Nic dziwnego, że w końcu wbił w nią spojrzenie. W brązowych tęczówkach odbiło się światło kominka. ─ Wreszcie!
Zadowolona?
A tak! – Sapnięcie wygięło jej usta w grymas. ─ Coś ty taki wściekły? Nadal cię uwiera ta dziewucha?
Uwiera mnie, że nie mogę się pokazać w karczmie Rona.
Możesz.
Bez worka na głowie.
A. To nie możesz. ─ Dziewczyna, zapięła guzik cienkiego odzienia i płynnym krokiem podeszła do ustawionego w rogu kufra. ─ Napijesz się?
Wypuścił powietrze przez kły, ale w końcu rozsiadł się wygodniej na kanapie i skinął głową. Wyciągnęła więc stare wino skryte pod fałdami starej płachty i podeszła do niego, by otworzył naczynie. Korek wydał z siebie głośne „PK!”.
Rynna nadal cię szuka ─ mruknęła Maria, siadając obok niego. Wsunęła policzek na ramię młodzieńca i pociągnęła pierwszy łyk. ─ Był u mnie dzisiaj.
Poczuła, jak jego mięśnie się napinają, więc wzruszyła lekko barkami i dodała beznamiętne:
Nie bolało za bardzo. Schlał się, ledwo trafiał.
Pocieszające – syknął, wsuwając palce pod jej dłoń, by odebrać butelkę. ─ Znów coś gadał?
A jak. ─ Obróciła głowę, opierając o jego bark brodę. ─ Wygląda na to, że twój problem rozwiąże się sam. ─ Odchylił odrobinę głowę do tyłu, by wlać do gardła cierpki w smaku płyn. ─ Szuka tej zdziry.
Huknęło.
Maria jęknęła, przykrywając twarz dłońmi, a jej oczy zrobiły się jakby dwa razy większe. Spojrzała zaskoczona na partnera, który kasłał, pochylony lekko do przodu.
Wey! Uważaj! Za tę twarz mi płacą!
Jakby jej nie słuchał. Spojrzał na nią, odkładając głośno butelkę z winem na stoliku.
Co powiedziałaś?
Uniosła brew, rozpromieniła się i teatralnym gestem wyciągnęła palce wskazujące na swoją twarz.
Oto ona. Za nią mam co jeść.
Nie to, Maria. Przedtem.
Żebyś uważał.
Zmarszczył brwi.
Jeszcze jedno wstecz.
Że wytrzymałam, jak Rynna wkładał we mnie to wielkie byd-...
Mario...
Zachichotała dźwięcznie.
Że problem rozwiąże się sam. Rynna się uparł i poluje jak tygrys.
Na Belle?
Na tę wiedźmę. Głupia świńska lala! ─ Huknęła Maria, pochylając się tak drastycznie, że w pierwszej sekundzie zobaczył jej bliskie spotkanie z blatem. Ale ona zatrzymała się nagle i chwyciła za butlę, unosząc ją jak trofeum. ─ Serio wsiąkłeś i nie mogłeś wyleźć z gówna, skoro o niczym nie słyszałeś. Już z dwa tygodnie non stop krążą plotki, że on się nie da żadnej pindzie, bla bla bla... Winka?
Nie, nie.
Hm? ─ Zadarła głowę, gdy usłyszała skrzypnięcie starej kanapy. ─ A ty gdzie znowu..?
Reszta zdania utonęła w cichym, krótkim cmoknięciu. Oczy Marii otworzyły się ponownie tak szeroko, jakby dostrzegła ducha, a całe ciało znieruchomiało, niby po wyłączeniu nieistniejącego przecież przycisku. Pocałunek był krótki, wręcz motyli, ale i tak stłamsił wszystkie pytania, którymi chciała go obrzucić.

---------------------------------

Znów kropiło. Nasunął maciejówkę mocniej na czoło i przemknął obok powarkujących kobiet, które uciekały przed pogodą, podnosząc fałdy swych długich sukni. Chwycił za połę kamizelki, gdy zerwał się ostrzejszy wiatr. Uniósł do tego ramię, by skryć oczy od nalatującego piasku i przyspieszył, wreszcie wchodząc na Healey Street. Budynek był dokładnie taki, jak go zapamiętał – identycznej wielkości, identycznie ponury, ale niebrzydki i z tym samym, identycznym przeświadczeniem, że parę kroków, a nie będzie odwrotu. Jakby świadom zrywał nić łączącą go z „jego” światem, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że przecież może tam wrócić w każdej chwili.
Oczywiście, że mogę, warknął w myślach, obejmując ramionami gruby pień drzewa. Przejście przez bramę, ominięcie sunących po ulicy strażników – to wszystko było niczym. Schody pojawiły się dopiero później, gdy w pierwszym momencie Weylin po prostu zbladł i stał jak ostatnia ofiara przed gmachem budynku.
Zebrał naprędce informacje (zwykle się ze sobą pokrywały), położył spać Marię, przeciął rynek, z którego dawno usunięto zwłoki o sinej twarzy i wywalonym, grubym jęzorze, wszedł w plątaninę uliczek i zaułków, aż wreszcie wziął głęboki wdech i wyszedł na ulicę bogaczy... I do ostatniej chwili zdawało mu się, że kamienica jest identyczna, jak we wspomnieniach. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że niekoniecznie.
Nie mogła mieć balkonu? Albo chociaż drabiny? Nie mogła mieszkać na parterze albo jeszcze lepiej – w piwnicy? Marudził pod nosem, próbując wspiąć się na jedyną opcję, która mu została – drzewo. Podeszwa ślizgała się na wilgotnym od deszczu pniu, a pod paznokcie weszły drobinki kory, gdy kolejny raz szurnął nimi o chropowatą powierzchnię. Czuł się zresztą fatalnie, że w ogóle się tu znajdował. Jak brudna plama na idealnie zapisanym tekście.
Prawie jak ta książka, sapnął, chwytając za jedną z gałęzi. Jak ona miała? Juliet? Juliet i..? Meo... meo... Homeo..? Home..? Homo? Homo i Juliet. Od Williama Szopena. Znów cichy pomruk. Żeby chociaż bluszcz zapuściła! To nie! Gładkie ściany, zero wnęk... Weylin stanął pewniej na grubej gałęzi, upewniając się, że w najbardziej denerwującym momencie swojego życia ta nie postanowi się nagle złamać, posyłając jego kark na ziemię. Rzecz jasna, z trzaskiem.
Miał ograniczone pole manewru i to go denerwowało. Z dołu nie było możliwości dokładnego przyjrzenia się wnętrzu (prawdopodobnie) jej pokoju, zaś z wysokości, w której aktualnie się znajdował, za daleko miał okno, aby móc spokojnie przez nie wejrzeć. Skrzywił się lekko, przechodząc po gałęzi, która znajdowała się praktycznie równolegle do ściany budynku. Przez szybę widział wszystko, co znajdowało się po prawej stronie pokoju – meble, skrawek łóżka; nawet spory fragment centralnej części pomieszczenia. Nie mógł jednak ocenić sytuacji po lewej stronie (chyba, że oparłby się o parapet, wychylił paszczę i wsunął ją przez okno). Zakładał jednak optymistycznie, że nie będzie mieć aż tak wielkiego pecha, by ledwie wleźć i spotkać się od razu ze strażnikami rodem ze średniowiecznych baśni.
Wziął wdech.
I postawił wszystko na jedną kartę.
Mokre, rdzawo rude kosmyki zdążyły się mu zakręcić i przylgnąć do karku, czoła i policzków, gdy wsuwał palce za lekko rozchylone skrzydło okna. Już wcześniej sprawdził, w którym pokoju dane jej było mieszkać – zajęło mu to dobre parę minut obserwacji, nim nie mignęła mu w momencie, w którym chciał już dać sobie spokój z czekaniem.
Jak zwykle świetne wyczucie czasu, pomyślał marudnie, otwierając sobie wejście i wślizgując się do środka, po dłuższych sekundach wsłuchiwania się w odgłosy. Tylko raz mu  coś cicho szurnęło, ale zakładał, że to Isabelle postanowiła przekręcić się na drugi bok. Nie wiedział co prawda, o której godzinie szły spać arystokratyczne psy... prawdę mówiąc, nie był nawet pewien, która jest godzina, ale mimo tego uznał, że jej policzek już dawno temu opadł na poduszkę. Coś kiedyś słyszał, że sen dodaje urody... a oni przecież nie mieli nic lepszego do roboty, niż jedzenie, zabawa i dbanie o ilość pudru.
Z pewnością dawno temu odpłynęła.
Weylin odczuwał dawno zapomniane pokłady podniecenia. Jeden z butów dotknął bezgłośnie podłoża, gdy zdejmował dłoń z framugi. Plecy wyprostowały się, głowa zadarła ku górze, a i wzrok podniósł się, by odszukać jak najprędzej Isabelle.
Była.
Oczywiście, że tak.
Ale nie na nią spojrzał.
Wystarczyło, że uniósł wreszcie głowę, a jego wzrok spotkał się z parą ciemnych tęczówek – ledwie kilka nieznacznych centymetrów od jego własnych.
Więc owszem. Była.
Z gówn... gówen... gurnorandką tuż obok.
Ta, najwidoczniej, pomagała dziewczynie przebrać się w strój.
Oczywiście teraz.
Oczywiście, gdy już wlazł.
Ma się rozumieć – gdy już całym sobą nasyfił na podłogę.
Weylin wypuścił zirytowany powietrze przez zaciśnięte kły, widząc rosnące z zaskoczenia ślepia nieznajomej kobiety. Znał to. Dlatego zareagował natychmiast. Wraz z jego ruchem rozległo się ciche buchnięcie, gdy nieznajoma służka (gurnorandka, poprawił umysł) wpadła na ścianę, przyszpilona dłonią Weylina. Krzyknęłaby mu w rękę, gdyby nie straciła nagle tchu. Isabelle mogła jeszcze dostrzec, przelotne spojrzenie młodzieńca, gdy omiatał ją krótkim, znaczącym spojrzeniem – shhh, Belle – a potem dłoń młodzieńca sprawnym, wyuczonym na pamięć ruchem sięga po coś do pasa. Palce tknęły rękojeść noża, gdy kobieta uderzyła go w ramię, drugą dłonią chwytając go za nadgarstek. Najwidoczniej chciała usunąć z ust rękę, którą przygniatał ją do ściany tak mocno, że poczuła ból w czaszce.
Szarpnął ramieniem, by zadać cios.


Ostatnio zmieniony przez Growlithe dnia 02.11.15 12:31, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.10.15 11:53  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Gromkie śmiechy i rozmowy pobrzmiewały dookoła echem - mężczyźni w wytwornych strojach, kobiety w sukniach prześcigały się, by flirtować tego wieczoru z jak największą ilością tych pierwszych, a gdzieś między nogami lawirowały dwa dogi niemieckie. Isabelle patrzyła ze sztucznym zainteresowaniem na starszego hrabiego, który śliniąc się rozprawiał o swym nowym nabytku w postaci trzech Murzynów.
Widzi panienka, oni pochodzą z dalekich krajów, mógłbym zabrać panienkę, powiedzmy, do Maroka, mam dostęp do pięknych statków — zachęcał niskim głosem.
Musiałabym uzgodnić to z ojcem, ale bardzo dziękuję za propozycję. — Uśmiechnęła się uprzejmie, ruszając dalej przed siebie. Brązowe tęczówki szukały jednej z niewielu przyjaznych jej twarzy, ale w tłumie współpracowników ojca ginęła i nie sięgała wzrokiem nad ich posrebrzane siwizną głowy.
Przepraszam panów, nie widzieli panowie Christophera Howarda?
Niestety nie, panienko.
Skrzywiła się nieznacznie i ruszyła dalej przed siebie. Długa suknia krępowała jej ruchy i doprowadzała do szewskiej pasji, jednak zebrawszy jej liczne fałdy, uniosła dumnie głowę i przecisnęła się przez tłum. Po drodze złapała za obrożę jednego z psów, zachęcając go cmoknięciem do podążenia za panią; ostatecznie udało jej się wydostać przed dom razem ze zwierzęciem przy nodze. Z góry padał niemrawy deszczyk, obsypując jej włosy drobnymi jak puszek kropelkami. Rozejrzała się po ulicy śmierdzącej ludzkimi odchodami i kompostem, szukając uparcie ukochanego. Zmarszczyła brwi, zahaczając o znajomą blond czuprynę nachylającą się nad jakąś trupio-bladą twarzyczką - widziała dobrze znaną sylwetkę narzeczonego, jego miękkie usta tuż przy zupełnie obcej buzi. Położyła dłoń na masywnej głowie doga, ze łzami w oczach zaciskając szczękę i znikając w tłumie gości.

*

Dakoto, chodź ze mną.
Coś się stało, panienko?
Nie, ale zegar wybił już drugą, chcę się położyć — mówiąc, dała znak opiekunce, że są podsłuchiwane przez jakiegoś barona, więc ta skinęła uprzejmie głową i ruszyły po schodach do pokoju Isabelle. Czuła kojący dotyk guwernantki na plecach, choć kiedy tylko była pewna, że nikt ich nie widzi, wybuchła cichym szlochem.
Makijaż powoli spływał w słonych potokach po policzkach.

*
Jesteś pewna, że właśnie to widziałaś? — Nie dało się nie zauważyć zaskoczenia w głosie kobiety.
Och, Dakoto, przecież wiem, co widziałam! — Leżała na łóżku, zanosząc się płaczem. — Nie żeby nie było to oczywiste, że Christopher kocha inne kobiety, przecież to mężczyzna! — Przy ostatnim słowie pozwoliła sobie na nutę obrzydzenia. — Jest ode mnie kilka lat starszy, poza tym małżeństwo będzie zawarte już w przyszłym tygodniu, to jego ostatnie chwile, by mógł mnie zdradzać bez znacznych konsekwencji. Widzisz, ja nie byłam uczona, jak uwieść mężczyznę, ten związek jest niczym innym jak układem naszych rodzin.
Ja myślę, że on panienkę jeszcze pokocha…
Jestem tego pewna, przecież specjalnie czekam z tym wszystkim do naszej pierwszej nocy. — Otarła łzy, zostawiając czarne smugi pod oczami i na wierzchu dłoni. — Żyję w ciągłej niepewności, Dakoto, że to nie wyjdzie, że będę tylko maszynką do produkcji dziedziców. — Skrzywiła się z przestrachem.
Nie mógłby tak zrobić, żona jest ważnym elementem życia każdego mężczyzny, Belu, będzie cię kochał i rozpieszczał. Jeszcze chwila i będziecie małżeństwem, wtedy wszystko się uspokoi, zobaczysz. — Szorstka od pracy dłoń spoczęła na głowie wychowanki, a ta uśmiechnęła się delikatnie, podpierając się na łokciach.
Masz rację, Dakoto. — Uśmiechnęła się szeroko, z trudem nie piszcząc ze szczęścia. — Będę miała męża, Dakoto! Dobry Boże, to takie cudowne! Och, mam nadzieję, że dostanę ładną suknię na ślub, choć to przecież nic wielkiego, ale chcę ładnie wyglądać, by miał co wspominać.
Jestem pewna, że ojciec kupi panience śliczną suknię. I że weźmie mnie panienka do siebie, gdy urodzi panienka dzieci! Chętnie je wychowam i wyuczę.
Na pewno wezmę cię ze sobą. — Wstała z ociąganiem z łóżka, po czym skierowała się do toaletki. — Zmyj mi makijaż, a potem przebiorę się i pójdę spać, już późno. — Dakota posłusznie podeszła do dziewczyny, o czym wyjąwszy z szufladki szmatkę i miseczkę wody, zaczęła delikatnie ścierać resztki pudru i cienia z gładkiej skóry.
Wyglądasz dużo lepiej bez tego wszystkiego na buzi.
Za oknem zaszumiały liście ogromnego dębu, gałąź stuknęła o okno, przez którego nieszczelności wpadało świeże, jesienne powietrze. Brązowe ślepia dziewczyny skierowały się właśnie w tamtą stronę; ruszyła do łóżka, wyciągając spod poduszki pomiętą, jedwabną sukienkę. Spojrzała znacząco na Dakotę, która posłusznie zaczęła rozwiązywać jej gorset; ostatecznie mogła zaczerpnąć powietrza, w końcu czując ulgę od zaciskającego się na piersiach stroju. Długie blond fale opadły niesfornie na nagie piersi dziewczyny, gdy ta wysunęła się w końcu z ciężkiej sukni; odrzuciła ubranie na pościel, chwytając za leciutki materiał koszuli nocnej.
Coś skrzypnęło tuż za nią.
Odwróciła się gwałtownie, przyciskając białą sukienkę do ciała; brązowe oczy zmierzyły męską postać, a brwi uniosły się wysoko w wyrazie zdziwienia. Pokojówka nie zdążyła wydobyć z siebie żadnego dźwięku, gdy nagle jej ciało huknęło o twardą ścianę pod naporem nieznajomego. Isabelle podskoczyła wystraszona, patrząc w otumanieniu na rozwój wydarzeń. Oddech stał się płytszy, a strach przed tym, co rodziło się w jej głowie (porwie cię, będzie odcinał palce, będzie bił i chciał pieniędzy od ojca, uciekaj) nie pozwalał na rzucenie się w kierunku drzwi, za którymi z pewnością przewijali się baroneci i hrabiny o białych od pudru twarzach i obrzydliwych perukach, na które ona sama nigdy sobie nie pozwalała. Wyłapała znaczące spojrzenie, które wcale nie sprawiło, że chciała być cicho - wręcz przeciwnie, zaraz wykrzyknęła:
Proszę ją puścić! — W świetle wślizgujących się do pokoju promieni księżyca ujrzała kontur przesuwającej się w kierunku pasa dłoni; natychmiast zareagowała, rzucając się w kierunku Weylina i wolną ręką (przecież za żadne skarby nie mogła się tu roznegliżować!) chwyciła go za przedramię, jednocześnie wyłapując znajome rysy twarzy.
Weylin?
Puść ją, słyszysz?! — Dłoń Dakoty wylądowała na twarzy rudzielca z nieprzyjemnym plaśnięciem, a sama Isabelle chwyciła mocno rękę dzierżącą nóż. — WEYLIN!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.11.15 14:46  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Przez jego twarz przebiegł pierwszy niestłumiony grymas niezadowolenia, gdy huknęło mu w czaszce. Choć nóż istotnie uniósł się nad jego głowę, a ostrze odbiło od siebie blady, zimny blask księżycowego światła, to broń nie trafiła w skroń służącej. Zawahał się i to rozsypało mu cały plan między palcami – praktycznie był w stanie poczuć, jak drobinki pomysłu przemykają, niemożliwe do wychwycenia i zbicia w ponowną całość. Warknął jeszcze wściekle, gdy dłoń guwernantki z charakterystycznym plaśnięciem uderzyła dłonią o jego policzek.
─ WEYLIN!
Każ jej zamknąć mordę – syknął, mocniej wbijając brudne paznokcie w twarz Dakoty. Widać, że za żadne skarby nie miał zamiaru odsuwać gryzionej ręki od nieznajomej kobiety, z wyrazem największego obrzydzenia i rozzłoszczenia świdrując ciało wijącej się pomocnicy Isabelle. Wijące się do czasu, aż w umyśle Dakoty pojawiła się oczywista myśl – znali się. Dopiero wtedy Weylin odczuł pierwsze zawahanie, uspokojenie się, nawet jej zęby przestały z taką wolą walki zaciskać się na boku ręki – tej szczególnej błonie między kciukiem, a palcem wskazującym – najwidoczniej dając mu do zrozumienia, że może ją już puścić.
Ale trzymał.
Spojrzał kątem oka na uczepioną jego ramienia Isabelle i wyrwał się jednym, mocnym szarpnięciem, uważając tylko na to, by nie dźgnąć jej przypadkiem nożem.
Jeśli mnie wydacie, nic nie powiem i tyle z waszych gównianych pieniędzy! – Szorstki ton towarzyszył przelotnemu przemknięciu przez sylwetkę jasnowłosej. Dopiero wtedy dotarła do niego gorzka prawda, że wtargnął w nieodpowiednim momencie, a cała ta sytuacja, oglądana oczami Belli z pewnością była żenująca. Zmarszczył więc nos i odwrócił głowę na bok, wznosząc spojrzenie prawie że na sufit.
I ubierz się, do diaska. Jestem mężczyzną!
Adrenalina jeszcze buzowała mu w żyłach, gdy powolnym, ostrożnym wręcz ruchem zaczynał rozluźniać chwyt. Dakota wyrwała się z uścisku, uderzając wierzchem dłoni o nadgarstek Weylina, gdy tylko wyczuła swoją szansę. Ale nie krzyknęła. Zmierzyła go wręcz karcącym spojrzeniem, na które odpowiedział hardym, marudnym wzrokiem wypchanym mieszanką obrzydzenia i irytacji. Nie chciał tutaj tej kobiety, a świadomość, że faktycznie by jej tu nie było, gdyby tylko – do licha – poczekał chociaż kilka minut dłużej, napawała dodatkowym zdenerwowaniem.
Jak można mieć takiego pecha?
Panienko, czy wszystko w porządku? Kim jest ten młodzieniec?
Płakałaś? – Pytanie padło jak twarda końcówka bata na nagie plecy męczennika. Aż trzasnęło w powietrzu. Nie patrzył na nią. Przyglądał się niestrudzenie ściennemu obrazowi, choć wcale nie dostrzegał tego, co było na nim namalowane. ─ Masz zaczerwienione oczy.
Proszę nie być bezczelnym ─ wtrąciła się Dakota, najwidoczniej niezadowolona, że w zdania nie zaplątało się żadne „panienko” czy inne, równie wyrafinowane porównanie do kogoś, kto był dziedzicem szlachetnej krwi. Chłopak przegryzł końcówkę języka, obracając nóż w dłoni – jedyny ślad po jego zniecierpliwieniu.
Miał jej dużo do powiedzenia i żaden przypadkowy babsztyl mu tego nie odbierze.
Nie po tym, jak był o krok od wypełnienia „zadania”.
Sęk w tym, że gdy już znalazł się blisko niej – znów ją zobaczył, usłyszał ton głosu, poczuł zapach – wróciła pamięć po nocy sprzed tygodni.
„Widzisz, Weylin. Ja mam swoje życie, a ty swoje.”
Przewrócił mimowolnie oczami.
Do czasu, Belle.
Szuka cię – wypalił wreszcie, bo to pierwsze, co przyszło mu do głowy. W lawinie zdarzeń nie był nawet w stanie poukładać sobie wyjaśnień. Od czego miał zacząć? Jak ubrać to w słowa, by nie zabrzmiało jak kłamstwo albo by nie wywołać głupiej paniki? Co zrobić, jeśli wpadnie do nieodpowiedniego pokoju lub gdy w pomieszczeniu zastanie Isabelle w towarzystwie kogoś jeszcze? Co, jeśli na miejscu służki, byłaby inna osoba – jej adorator, chociażby? Weylin spojrzał wreszcie na dziewczynę, marszcząc przy tym ciemne brwi. Nóż zatrzymał się i spoczął ponownie za paskiem, gdy wskazywał kciukiem ponad swoim ramieniem – za siebie, wprost na okno, przez które wszedł. ─ Rynna – dodał po chwili, chcąc uściślić swoje uszczuplone ostrzeżenie. ─ Ma się zjawić dziś albo jutro. Albo na dniach, to już pewne. – Zaśmiał się niespodziewanie, rozkładając dłonie na boki w bezradnym niemal geście. ─ Ten skurwiel przeżył, wyobrażasz to sobie? I szuka cię. Nie sam. Na pewno włamie się z innymi. Dam sobie rękę uciąć tuż przy ramieniu, że to bydle ma plan, broń... Do diabła, powinnaś mieć się na baczności. Powinnaś... – ściął się, jak to miał w zwyczaju, gdy niezbyt wiedział, jak ubrać w zdanie w słowa, omijając przy tym przekleństwa. Uśmiech nie gościł już na jego młodzieńczej twarzy, ustępując miejsca zmęczeniu i zdenerwowaniu, przykrytego na siłę maską szorstkiej obojętności. Zdjął z głowy czapkę, a palce wsunęły się jeszcze w mokre, poskręcane kosmyki, gdy skrzyżował spojrzenia z Isabelle. ─ Powinnaś zamykać okna.


Ostatnio zmieniony przez Growlithe dnia 07.11.15 2:38, w całości zmieniany 1 raz
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.11.15 17:21  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
W życiu często napotykają wszystkich sytuacje śmiertelnego przerażenia; czasem spotkamy pająka, czasem prawie wpadnie się pod dorożkę, a czasem ktoś wpada do pokoju i wymachuje bronią nad głową twojej służącej. Różnie w życiu bywa. Ostatni przykład idealnie wpisałby się w sytuację (całkiem typową), w której znalazła się właśnie Isabelle - jej nogi zmiękły do granic możliwości, kiedy patrzyła silną dłoń chłopaka zaciskającą się na rękojeści noża, zaś w gardle uformowała się niemożliwa do przełknięcia gula uformowana ze zdenerwowania, strachu i wstydu - w końcu, jakby nie patrzeć, była prawie że naga przed mężczyzną. Zacisnęła wargi w wąską linię, słysząc wulgarne słowa Weylina. Skinęła głową w stronę Dakoty, dając jej znak, by jednak się uspokoiła; choć wiedziała, że chłopak nie zdecyduje się już na zamordowanie kobiety (jej samej prawdopodobnie też nie, ale kto go tam wie), nie chciała puścić jego ramienia. Głównie dlatego, że sama by się przewróciła ze stresu. Mimo to po jej wargach jak wąż przemknął się nikły uśmiech.
Jak zawsze uprzejmy – mruknęła, posłusznie puszczając jego ramię pod szarpnięciem i natychmiast odsuwając się. Z wymalowanym na różowo rumieńcem szczelniej otuliła się sukienką, nie chcąc się odwracać tyłem na wypadek, gdyby coś dziwnego przyszło mu do głowy. Wzrok skupiła na Dakocie, oddychającej ciężko pod naciskiem jego dłoni; mógłby ją już puścić. W ogóle sobie pójść. Wyskoczyć za okno. Zupełnie przypadkowo skręcić kark. Zmrużyła oczy, gdy wypowiedział swoje zdanie na temat jakiegokolwiek wydawania. Tak jakby kogoś w ogóle obchodził. Uniosła brew ku górze, wzdychając cicho na jego kolejne słowa. Przy okazji róż nabrał bardziej intensywnego odcienia, przeradzając się w okrutną czerwień. Odsunęła się w zakryty cieniem kąt pokoju, widząc rozluźniające się mięśnie silnego ramienia nastolatka. Zrobiło się bezpiecznie. Względnie.
Weylin, jesteś trzeźwy? – rzuciła w jego stronę pytanie, przeciągając sukienkę przez głowę i naciągając rękawy. Dakota ruszyła ku niej, oglądając się z niesmakiem na chłopca, który jeszcze przed chwilą groził jej śmiercią; sprawne dłonie guwernantki wygładziły fałdki koszuli nocnej, po czym przesunęły się po jej włosach, gdy wypowiadała pytanie.
Potem ci wszystko wyjaśnię, nie jest groźny. – Uśmiechnęła się, ściskając delikatnie rękę przyjaciółki.
Płakałaś? – Pytanie zadziałało na nią jak kubeł zimnej wody. Podeszła z powrotem niego, a krew powoli odpływała z jej twarzy, przywracając jej pożądany kolor. Uniosła brodę, czując tuż za sobą obecność Dakoty. Jasne, że kobieta chciała zerwać się do biegu, chciała pobiec po pomoc, ale nie pozwalała jej na to lojalność wobec podopiecznej. Dłoń Isabelle powoli puściła palce służki, zwieszając się luźno przy jej boku. Zwilżyła usta koniuszkiem języka, formułując w głowie jakąkolwiek sensowną, ale wymijającą odpowiedź, kiedy niski kobiecy głos tuż zza jej pleców uprzedził ją karcącym tonem.
Nie przeszkadzaj, Dakoto – mruknęła pod nosem, po czym zwróciła się do Weylina: – To pytanie jest nie na miejscu, Weylin, nie sądzisz? – Przechyliła głowę w lewo, splatając ręce za plecami w wyrazie zdenerwowania. Jak zawsze był niemiły, jak zawsze mówił rzeczy bez uprzedniego przemyślenia ich. Wszystkie złe wspomnienia z nim związane wróciły powoli do jej świadomości, wykrzywiając jej usta w grymas pełen zniechęcenia. Nie chciała go wiedzieć. Boże, tak bardzo nie chciała go więcej spotykać, nie teraz, kiedy miała własne problemy, własne plany i nie było w nich miejsca na podrzędnego chłopca ze slumsów, któremu najwyraźniej wyjątkowo spodobały się pachnidła i szeleszczące suknie.
Szuka cię.
Dakoto, wyjdź i nie mów nikomu, że on tu jest. Nie wychowasz moich dzieci, jeśli komuś się wygadasz. – Uśmiechnęła się szeroko, spoglądając przez ramię w nieufnie zmrużone oczy kobiety. No idź. Ponagliła ją ruchem głowy, czemu odpowiedziało ciche skrzypnięcie i trzask zamykających się za nią drzwi. Dopiero wtedy mogła zacisnąć zęby, pięści i wszystko inne, patrząc na niego z wściekłością; on sam też wreszcie raczył na nią spojrzeć. Westchnęła ciężko, wiercąc go wyczekującym spojrzeniem, by usłyszeć dalszą część historii.
Nie tego się spodziewała.
Syknęła ze złością, chwytając gwałtownie niewielki stołek stojący przy toaletce i siadając na nim. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, chcąc coś powiedzieć (nie wygaduj głupstw, Wey), a jednocześnie pragnąc usłyszeć wszystko do końca. Było jej wyjątkowo słabo, gdy skończył, a błagalne spojrzenie dziewczyny splotło się z jego własnym.
Otworzyła usta, zastanawiając się, co powinna powiedzieć.
Słucham? – wykrztusiła ciężko, robiąc krótką pauzę, po czym potrząsnęła energicznie głową, wstając gwałtownie i podchodząc do niego z głuchym pacnięciem bosych stóp o podłogę. Zbliżyła się na odległość kilku cali od jego twarzy, z warknięciem wyrzucając na niego zaprawione złością słowa:
To chyba jest jakiś żart – syknęła, odsuwając się na krok od niego nieco speszona. – Jak to przeżył? I jak szuka? Weylin? – Nuta niepokoju wkradła się od jej głosu. – Weylin, co ty tu w ogóle robisz? Co to są za maniery, żeby wchodzić mi do pokoju? – Zrobiła kolejny krok w tył. – I co to miało być z Dakotą? Groziłeś jej. Byłeś gotów ją zabić! – Uniosła głos, wskazując ręką na drzwi, za którymi niedawno zniknęła Dakota. Smukła dłoń wyraźnie się trzęsła od emocji.
Krok w tył.
Co z tobą jest nie tak, co? Proszę, wyjaśnij mi! Bardzo proszę, Weylin! – Cofając się z każdym słowem, dotarła aż do wyjścia. – Nic mi nie zrobisz, za tymi drzwiami jest mnóstwo ludzi, na pewno jest tam ktoś z policji, nic mi nie zrobisz, Weylin. Po co tu przyszedłeś? Nie narażałbyś się tyle po to, żeby mnie ostrzec przed Rynną. – Czarne myśli kłębiły się w jej głowie, cisnąc się na usta. Ale nie. Niech sam to powie (porwie cię, będzie odcinał palce, będzie bił i chciał pieniędzy ojca, uciekaj).
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.11.15 22:07  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Lena-chi
22:05
Powinnam się uczyć historii
22:05
ale nie
22:05
http://sketchtoy.com/66110125
22:05
zostaję artystką.
22:05
to weylin i is, wiem że podobni :||
To musiało zostać uwiecznione.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 03.11.15 2:20  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
─ … trzeźwy?
… co?
Jak trzaśnięcie pioruna. W mig przeszył ją wręcz urażonym spojrzeniem, marszcząc ciemne brwi i ściągając usta w wąską linię. „Oczywiście, że jestem!” - to właśnie chciał jej powiedzieć, ale ta – pożal się Boże, niech ją wszystkie diabły zgwałcą w kotle – służąca jak zwykle musiała się wtrącić. W scenach pokroju tej zawsze były jakieś natrętne służące. I zawsze się wtrącały. Tak jakby w ogóle miały jakieś pojęcie o... Weylin spojrzał na Isabelle, praktycznie dając jej znak, że jeśli chce mu rzucić wyzwanie, to w porządku – przyjmie je bez mrugnięcia okiem.
Niby dlaczego? – odpowiedział pytaniem, niemalże wchodząc jej w słowo. Nie. Nie rozumiał, dlaczego zwykła, ludzka przecież ciekawość, musiała zostać stłamszona, bo „nie wypada” o to pytać; bo ludzie nie chcą słyszeć tego, co huczy w głowie, gdy wokół zalega milczenie. Choć ich relacja opierała się wyłącznie na jednym dniu (niecałym zresztą) bez dwóch zdań zdołała się przekonać, że ma przed sobą egzemplarz, któremu nie zasznurowano ust. Co więcej: Stwórca uznał, że akurat Weylin odznaczać się będzie gadatliwością w chwilach, w której każdy zatrzasnąłby zęby jak wieko skrzyni.
Co cię to w ogóle interesuje, szczeniaku?
Skrzywił się na moment, odprowadzając jeszcze Dakotę spojrzeniem. Nie był w nim krzty przekonania, bo choć domyślał się, że kobieta była wierna niczym pies swojej pani, to jednak po drodze pojawiał się drobny szkopuł – była wierna Isabelle, nie jemu. Nic nie stało jej więc na przeszkodzie, by jednak pobiec po mężczyzn balujących poza tym pokojem i nasłać zgraję „bohaterów” prosto na niego samego. Domyślał się, że Belle prędko by jej to wybaczyła – szczególnie wtedy, gdy padłoby słynne: „przepraszam, panienko. Ja się martwiłam!”
JA też się martwię. I co? I dostaję po pysku – z tą myślą przyszło mu skonfrontować się z jasnowłosą. Znalazła się tak blisko, że gdyby delikatnie przechylił się do przodu, na pewno by się zetknęli. Był jednak pewien, że jej wściekłość, a potem stopniowe przechodzenie w niedowierzanie oznaczało – przede wszystkim – wiarę w jego słowa. Jakie więc było jego zaskoczenie, gdy...
─ To chyba jakiś żart.
... co? – wymsknęło mu się mimowolnie. Prawie jęknął jak ostatni skazaniec, gdy odsunęła się o krok. Miał ochotę chwycić ją za ramię i przyciągnąć bliżej – tylko po to, by zrobić jej na złość. Ale palce nie drgnęły, a jego mina pozostała niewzruszona, choć w oczach błysnął jasny punkt zranienia. ─ Chwila, daj mi... – Pauza. ─ Belle, ja... – Pauza. ─ Poczekaj na mom... – Pauza.
Aż w końcu – gdy już znalazła się tak blisko drzwi – warknął, zaciskając pięści.
Właśnie objawiła się szczeniacka natura z racji jego wieku.
Do diabła, Belle! – Stłamsił krzyk w ostatniej chwili, ale jego ton i tak zabrzmiał szorstko i wściekle. ─ Co jest ze mną nie tak? Co z tobą jest! Właśnie dostałaś wiadomość, że paskudny zbój angielskich slumsów pragnie twojego ciała, duszy i Bóg jeden wie czego jeszcze i co? I gadasz ze służącą o jakichś dzieciakach, a potem jeszcze traktujesz mnie, jakbym co najmniej ci gro... – Urwał nagle, choć nieposłuszeństwo nadal malowało się na jego twarzy.
Nie, nie tak, Wey.
Podniósł obie dłonie – jakby chciał pokazać, że nie dzierży już w palcach żadnej broni.
Posłuchaj mnie, Belle. Nie będę już... – Przegryzł przekleństwo. ─ Nie będę niemiły, ale jeśli zawołasz władze – wyrwę się. Sama uznaj, czy to logiczne, bym włamywał ci się do domu wiedząc, że jeden twój krzyk, a zostanę rozstrzelany. I nie miałem zamiaru zabijać twojej służącej, dotarło? Uderzyłbym wystarczająco mocno, by straciła przytomność. Tępą stroną broni, rękojeścią... zresztą nieważne.
W tym momencie to poczuł.
Znajome uczucie zagrożenia. Świadomość bycia zwierzęciem wepchniętym do ciasnej klatki – ciasnej do tego stopnia, że nie dane jest nawet podniesienie głowy. Sam cofnął się raptownie, uderzając tyłem podeszwy o ścianę. Dłoń mimowolnie dotknęła parapetu, gdy zza drzwi dobiegł ich jakiś głos. Prędko umilkł, choć Weylin nadal uparcie wpatrywał się w wejście, jakby spodziewał się, że za moment drzwi praktycznie wypadną z zawiasów, a do środka wtoczy się prawdziwa armia funkcjonariuszy.
Nie wiem, dobra? Dopiero dziś usłyszałem, że w ogóle coś takiego planuje. Sam nie miałem pojęcia, że przeżył... A nawet jeśli, bo złego diabli nie biorą, to że w ogóle będzie chciał się mścić z powodu takiej drobnostki! Ale najwidoczniej mocno nacisnęłaś mu na odcisk, gdy odmawiałaś... a potem jeszcze to całe zamieszanie... wściekł się. Pewnie to kwestia niezachwianej dumy. A ja...
No?
Dlaczego tu jesteś, Wey?
Chłopak warknął, odwracając głowę na bok.
Nie dopowiadaj sobie, Belle. Rynna to kawał gnoja, mnie też zaszedł za skórę. Dzięki tym informacjom – spojrzał na nią, już bez charakterystycznego błysku w oczach ─ możesz mieć przewagę. A ja po prostu lubię patrzeć, jak świńskie pomioty są wbijane w glebę raz, a dobrze. To wszystko.
Czyżby?
Powieka mu nie drgnęła.
Tak, czyżby.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 03.11.15 18:31  •  bez tytułu. [Aki x Grow] - Page 2 Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Niby dlaczego?
Przewróciła oczami, wykonując zniecierpliwiony ruch ręką jakby odganiała natrętną muchę. Nie miała zamiaru odpowiadać na pytania prywatne, a już na pewno nie na bezczelne. W takiej zaś sytuacji, jakikolwiek dialog mógł przysporzyć im kłopotów, bo przecież większość słów Weylina miało charakter czysto szczeniacki i była zwyczajnie nie na miejscu. Isabelle uparcie obstawiała przy swoim, by nie mieszać jego życia ze swoim - był dla niej obcą osobą i tak powinno zostać aż do kolejnego rozstania, którego spodziewała się za kilka minut. Pewnie powie jej, że tak chciał tylko sprawdzić, co u niej, zawinie się i wyjdzie równie szybko jak wszedł. Zagryzła wargę, mierząc go uważnym wzrokiem; coś się zmieniło. Może wyraz oczu rudowłosego, może jego ubranie było w mniejszym stopniu wybrakowane, a może było to wrażenie, jakie zostawiło po sobie jego nagłe wtargnięcie. Liczne wspomnienia pojawiały się przed jej oczami, choć nie rozpatrywała ich ani razu od wieczoru, kiedy ostatni raz go pożegnała.
Jesteś pewna, że ani razu?
Zerknęła niechętnie na własne dłonie jakby z braku laku chcąc ocenić stan własnych paznokci; w rzeczywistości szukała jakiejś deski ratunku, by mieć pretekst do wyproszenia go z pokoju bez niepotrzebnych nieuprzejmości, których z jego strony i tak było bardzo dużo. Nie musiała dokładać się do muru, który z każdą chwilą między nimi wyrastał. Wystarczyło, że pozostanie opanowana, a w końcu nieproszony gość znudzi się i odejdzie. Działało na hrabiach. I baronach. I…
Do diabła, Belle!
Nie przeklinaj w tym domu! – wypaliła zaraz po nim, mrużąc wściekle oczy i unosząc głos kilka tonów wyżej niż by tego chciała. Zza drzwi dobiegł szmer i ciche chrumknięcie. Pewnie ktoś uznał, że nie należy się teraz kręcić pod tym pokojem, a już tym bardziej podsłuchiwać. Zacisnęła rękę na klamce, słuchając go z narastającą złością. Spokój, spokój, spokój, Belle. Parsknęła, gdy wypomniał jej pożegnanie z Dakotą, co nie oznaczało, że wiadomości, które przynosił faktycznie jej nie ruszały. Czuła, że jest poważny, powietrze rozłożone jak niewidzialna płachta między nimi stężało, zgęstniało i zastygło pod napięciem ich spojrzeń. Sytuacja mogła być gorsza, niż w ogóle jej się wydawało. Może faktycznie lada moment w przejściu miał pojawić się Rynna, zacząć im grozić, zrobić coś gościom. Tylko jak miała temu zaradzić? Westchnęła ciężko, puszczając gałkę u drzwi.
Nie złość się. Właśnie wszedłeś do mojego pokoju przez okno i oznajmiłeś mi, że ktoś, kto powinien być martwy, tak naprawdę szuka mnie po Londynie i, co więcej, jest o krok od znalezienia mnie właśnie tu. Wśród rodziny i przyjaciół. – Pokręciła głową zrezygnowana, odpychając się od drzwi i kierując się w stronę łóżka. Posłała mu besztające spojrzenie; nie cierpiała, gdy zdrabniał jej imię, a jednocześnie było to na swój sposób miłe. Zgarniając ciężką suknię z łóżka, słuchała go uważnie, choć wiele ją kosztowało powstrzymywanie się od komentarzy, od krzyku i emocji. Nie potrzebowała tego tu i teraz. Teraz należało po cichu zrobić miejsce, by gość usiadł, a potem znaleźć coś do nakrycia się. W ogóle nie powinien jej oglądać w koszuli nocnej. To było bardzo niekulturalne. Kładąc suknię na poręczy ogromnego łóżka, znów się na niego obejrzała.
Nie obchodzi mnie twoje tłumaczenie się. Wszedłeś tu jak bandyta, mogłeś ją zranić lub zabić, nie wiem, co tak naprawdę chciałeś zrobić. Ale nie zawołam nikogo, bo przyszedłeś tu w najwyraźniej ważnej sprawie. – Obróciła się w jego stronę, wskazując na stołek stojący przy toaletce. – Chcesz, to usiądź. I przestań nazywać mnie „Belle”.Oho.To zbyt poufałe.
Ściągnęła wargi w wąską linię, spoczywając na miękkim łóżku. Leniwie uniosła spojrzenie na jego twarz, marszcząc nieznacznie brwi w miarę posuwania się w wywodach. Sytuacja wyglądała na bardziej skomplikowaną niż dziewczyna sobie tego życzyła. Już nawet nie przez fakt, że szukał jej ktoś wielkości dwóch szaf, a przez to, że nic nie mogła z tą informacją zrobić. Dosłownie nic.
Uśmiechnęła się pod nosem na dźwięk słowa „przewaga” - wydało jej się dziwnie niestosowne w tym momencie, bo też jak ona jedna miała dzięki tej wiedzy pokonać Rynnę i jego kumpli? Och, no tak. Przecież Weylin mógł ją uratować. Powinna zacząć nosić przy sobie łyżki.
No i co, hm? Co z tym mam zrobić, Weylin? – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem, czy się nad tym zastanawiałeś, ale to chyba oczywiste, że nikt nie wie, co się działo tamtego dnia. Nie mówiłam nawet Dakocie, nie wyobrażam sobie więc zejść teraz na dół i oznajmić wszystkim, że poluje na mnie jakiś opryszek, bo, khm, nie rozłożyłam przed nim nóg… – Skrzywiła się z niesmakiem na wspomnienie przygody w barze. – … a przypadkowo poznany chłopak wbił mu łyżkę w oko. Dziękuję, że tu… przyszedłeś, chociaż niezbyt taktownie, że mnie ostrzegłeś. Ale naprawdę nie wiem, co dalej. Nie wiem. – Odwróciła głowę w stronę okna, mrugając kilkakrotnie, by pozbyć się wilgoci zbierającej się pod powiekami. – Martwi mnie to. – Splotła palce na kolanach, wzdychając ze zdenerwowaniem. – Och, nic sobie nie dopowiadam. To nie ja przyszłam cię ostrzec. I nie ja chciałam się ponownie spotkać. – Spojrzała na niego, uśmiechając się ze sztuczną uprzejmością. To wcale nie miało zabrzmieć niemiło.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach