Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Go down

Pisanie 18.08.15 2:07  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty bez tytułu. [Aki x Grow]
__» CZAS Rok 1801.
__» MIEJSCE Londyn, Anglia.
__» UCZESTNICY Growlithe [Weylin], Akiyoshi [Isabelle]
__» DODATKOWE Historia zupełnie alternatywna.

__» ISABELLE BEAUFORT
ART; oczy brązowe, pod grzywką niewielka blizna; 19 lat; pochodzi z bogatej rodziny.

(...)

Jasny swego czasu pantofelek stuknął o grunt, zatapiając się w kałuży pełnej brudnej wody, obierków po ziemniakach i prawdopodobnie czegoś jeszcze, o czym jednak dziewczyna wolała nie myśleć. Jej twarz wykrzywiła się nieco, kiedy ze spokojem postąpiła dalej naprzód, zbierając materiał sukienki na tyle, by nie ubrudzić falbanek jeszcze bardziej. Niezbyt wiedziała, jak powinna się ubrać, skoro dzień był w miarę pogodny (przynajmniej jak na londyńskie standardy), wybrała więc pierwszą z brzegu beżową sukienkę o krótkich zakończonych koronką rękawach, na którą narzuciła płaszcz. Jakiś przebrzydły niefart zapodział jej ulubioną jedwabną rękawiczkę, dlatego paradowała przez śmierdzące slumsy tylko w jednej. Spojrzenie ciemnej pary oczu przesuwało się po ludziach, którzy tłumnie spieszyli już z samego rana (gdy wychodziła z domu, wskazówki zegara wskazywały za dziesięć ósmą) na czwartkowy targ; uwielbiała tam przebywać, co tydzień wymykała się wczesną porą wbrew wszelkim zakazom rodziców, by pooglądać zgromadzonych tam wieśniaków lub przedstawicieli niższych klas. Cynik porównałby to “zainteresowanie” do oglądania zwierząt w zoo, jednak jasnowłosa kobieta kryjąca się w tłumie nie postrzegała tego w taki sposób. Sama dobrze znała historię rodziny, czyniąc z niej argument dla swoich ucieczek; przecież nie kto inny jak własny ojciec poznał jej rodzicielkę w takim miejscu. Nie miała zamiaru szukać w slumsach miłości, sama niekoniecznie wiedziała, jaki był cel takich ryzykownych wypraw. Wyjątkowo często słyszała o mordercach, gwałcicielach, zarazach, złodziejach, choć w opowieściach dorosłych (powoli zaczynała traktować ich z pobłażaniem, sama przecież niedawno przeżyła swoją dziewiętnastą wiosnę) wszystko brzmiało błaho i prosto.
Uścisk chudych palców zelżał, a materiał sukni wyślizgnął się, pozwalając opaść filigranowym koronkom nad wysokość kostek; wsunąwszy rączkę do kieszeni płaszcza upewniła się, że gładki banknot o wysokości dziesięciu funtów wciąż spoczywa na swoim miejscu; nie miała zamiaru dokonywać jakichkolwiek transakcji, będąc święcie przekonaną, że czarne charaktery tej strefy Londynu zostawiłyby ją bez ubrań, gdyby zobaczyły taki majątek. Wystarczyło chyba, że jej suknia zupełnie nie pozwalała na wtopienie się w tłum innych kobiet. Obrzuciła zaciekawionym wzrokiem gromadę ludzi wokół jakiegoś stoiska - zza ściany ciał i głosów wydobywały się krzyki pokroju “świeże owoce”, “żywe kury” czy “używane trzewiki”. Zerknęła z niechęcią na ubłoconą stópkę, jednocześnie czując napór jakiegoś silnego mężczyzny, który zupełnie jej nie zauważając ruszył jak taran przez całe to tałatajstwo. Jej wątłe ciałko przechyliło się niebezpiecznie, jednak, hej!, w tłumie nic nie upadnie! Zaraz została odepchnięta przez oburzoną kobietę, a te dwie interakcje, choć tak zwyczajne dla wszystkich dookoła, dla szlachcianki stanowiły powód do strachu. Natychmiast zerwała się z miejsca i stukając obcasikami po bruku wpadła między dwa ściśnięte budynki. Pojedyncze osoby odprowadziły ją zgorszonymi spojrzeniami. Zaułek nie miał drugiego wyjścia, ale nie przeszkadzało to wystraszonej dziewczynie; najchętniej wróciłaby już do domu, to jednak musiało poczekać aż uda się jej wydostać z targu. Nieznajomy, który wpierw ją popchnął, sprawił, że zatopiła się w tłumie i nie spodziewała się, by szybko mogła go opuścić.
Tymczasem miało się zdarzyć coś znacznie gorszego.
Jak leciało to powiedzenie? “Kto się nie słucha ojca, matki, ten się posłucha psiej skóry”. Może niekoniecznie była to psia skóra, ale niski, chuderlawy opryszek, który wsunął się za nią do wąskiej uliczki wcale nie wyglądał na karocę, która miałaby odprowadzić ją do domu.
- W-Witam. - Miękki głos zadrżał, rozpływając się gdzieś w szmerach ze strony targu. Tamten jedynie coś odburknął, unosząc kącik spuchniętych warg z opryszczką, po czym ruszył w kierunku wystraszonej arystokratki. Nogi miała jak z wosku, a choć mężczyzna nie wyglądał na groźnego, stanowił dla niej przeciwnika nie do pokonania. Wyrzuciła przed siebie dziesięciofuntówkę, cofając się o krok. Nie mogła już dalej. A on nieszczególnie zainteresował się pieniędzmi. Hałas tłumu stłamsił piskliwą prośbę o pomoc.


Ostatnio zmieniony przez Akiyoshi dnia 23.08.15 1:26, w całości zmieniany 2 razy
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.08.15 2:09  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
bez tytułu. [Aki x Grow] Weylinpng_wqahprp
Weylin
| 16 lat | rdzaworude włosy | brązowe oczy

[...]


- Łapać go! Łapać tego zapchlonego kundla!
Wrzaski, krzyki, piski i ujadanie dobermana przecięły sielankową ciszę. Kobieta zamknęła usta dłonią, w przerażeniu spoglądając na rozgardiasz, w którym się znalazła. Szare ulice miasta, zamglone i zabrudzone, dziś były wyjątkowo żwawe, mimo tak wczesnej mory. Słońce nie zdążyło wychylić swojej głowy, wciąż do połowy chowając się za budynki, ale dźwignęło się już na tyle, aby odgonić trochę mroku z ulic Londynu.
Niestety. Pod tym kątem wolałaby, aby było ciemno. Może wtedy nie dostrzegłaby tego makabrycznego obrazu? Oczy mimowolnie ogarnęła panika, gdy do jej uszu dobiegły groźby mężczyzn, przypieczętowane głośnymi wystrzałami z broni.
Cichy trzask wydała wypuszczona z jej rąk torba, a po ziemi potoczyła się świeża gromada krwistoczerwonych jabłek. Patrzyła sparaliżowana, jak po drugiej stronie pustej praktycznie ulicy przebiega jakiś cień, chwilę później po jego śladach przehasa doberman, za psem – trójka rosłych mężczyzn w garniturach i wysokich butach.
„Spokojnie, Even, spokojnie”, powtarzała w myślach jak mantrę, wciąż dusząc w sobie jawny protest, w postaci typowego dla kobiet krzyku. „Jeszcze chwila... o, już... Już zniknęli za zakrętem... Już... jest bezpiecznie...”
Wraz z ostatnim słowem coś z impetem na nią wpadło. Zachciała się, wymachując nieporadnie rękoma, straciła równowagę i upadła na ziemię, uderzając głową o felerny kawałek krzywego kamienia, rzuconego na drogę przez nieuważny los.

[...]

Chłopak o rdzawobrązowych włosach staranował właśnie stado tłoczących się obok siebie bab, które jak jeden mąż zaniosły się salwą protestów, „ochów” i „achów”, które trzymały się jego pleców jeszcze długo po tym, jak je minął. Wskoczył zaraz po tym na stertę poustawianych na sobie śmieci – koców, kubłów, metalowych pojemników – rzucił się naprzód, palcami zahaczając o brzeg ściany, podciągnął się i usiadł na murze. Jego harde spojrzenie skrzyżowało się z wściekłym wzrokiem jednego z mężczyzn.
- Ty zakichany kundlu! - wycedził przez zaciśnięte zęby długowłosy jegomość, unosząc pięść w górę. - Oddawaj portfel. Oddawaj, mówię!
Chłopak uśmiechnął się tylko czarująco. Nic nie robił sobie z ich gróźb, tonu głosu, gestów. Nie robił sobie nic nawet z ujadającego u dołu dobermana, który zawzięcie starał się chwycić go za but – wciąż bezowocnie. Białe kły kłapały ledwie centymetr czy dwa przy podeszwie brązowego, startego obuwia. Nieważne ile razy pies by nie podskoczył, nic nie wskazywało na to, że uda mu się dorwać wymarzony cel.
Dzieciak po chwili stanął na murze i uniósł dłoń. W dwóch palcach – środkowym i wskazującym – trzymał gruby, skórzany portfel, po brzegi wypełniony gotówką. Zamachnął się nim z satysfakcją. Wyraz triumfu nie utrzymał się jednak długo na jego twarzy.
- Dalej, Garry! - warknął jeden z mężczyzn, rzucając towarzyszowi wściekłe spojrzenie.
Szatyn zeskoczył z muru, niemalże czując, jak nabój przecina powietrze tuż nad jego głową.

[...]

- Przepraszam, przepraszam, przepraszam – powtarzał chłopiec, co chwila pochylając głowę, jakby w wyrazie wielkiej skruchy. - Przepraszam, ja naprawdę nie chciałem, zagapiłem się, proszę, niech mi pani wybaczy, przepraszam... - mamrotał pod nosem wyuczone na pamięć formułki, przyglądając się jak tęga kobieta o długich, skołtunionych włosach podnosi się do siadu. Wydała z siebie cichy jęk protestu w chwili, gdy jej ręka wylądowała na głowie. Ostry ból.
- Ja naprawdę...
- W porządku
– przerwała mu, zerkając na chłopca. Jego duże, błękitne oczy zrobiły się wilgotne. - Nic mi nie jest, nie szkodzi.
- Niech mnie pani nie posyła do strażników, błagam, nie chciałem tego, to przez nieuwagę... Obiecuję, że następnym razem będę ostrożniejszy, proszę...

Zaśmiała się cicho. Skorzystała z jego pomocy, gdy wyciągnął do niej dłoń. Podniosła się i rozejrzała za zakupami. Wszystkie czerwone jabłka wylądowały w zabłoconych kałużach i Bóg raczy wiedzieć, jak bardzo nie chciała ich stamtąd wyciągać. Westchnęła cicho na samą myśl.
- Jest tylko jedna rzecz, która sprawi, że ci wybaczę – powiedziała powoli, siląc się na poważny ton. W oczach chłopca dostrzegła błysk niewymuszonej, wręcz przytłaczającej nadziei. Robiła wszystko co mogła, aby się nie uśmiechnąć, ale jej usta nie słuchały. Kąciki uniosły się, rozświetlając jej twarz o wiele mocniej, niż wznoszące się słońce. Dokończyła bardzo powoli, jakby przedstawiała mu plan najcięższej do przejścia misji:
- Musisz pomóc mi z następnymi zakupami.
Zgodził się od razu.
Nie zdążył jednak zbyt wiele zrobić. Szarpnął się tylko do tyłu z szerokim uśmiechem, a potem sam poczuł, jak coś z impetem uderza go w głowę.
„Pamiętasz, Ruffie?” - powiedziała mu rano matka, wręczając kawałek chleba. „Dziś masz być ostrożniejszy. Rozumiemy się?” Przytaknął od razu. „Nie, Ruff. Masz mi spojrzeć w oczy”. Na samo wspomnienie uśmiechnąłby się gorzko. Co za ironia, skoro przed oczami zrobiło mu się teraz ciemno. Usłyszał jeszcze tylko, jak kobieta krzyknęła cicho, a potem zamroczyło go na dobre.
Nic dziwnego, że krzyczała, skoro była świadkiem istnej katastrofy. Dzieciak ledwie stanął na ulicy, a już wbiegł w niego jeden z niedawno miniętych na ulicy mężczyzn, zaraz za nim wpadł drugi, który potknął się o pierwszego i wylądował na reszcie. Zamienili się w plątaninę kończyn, wyrzucającą z siebie różnymi tonacjami wszelakie „do diaska!” i „cholera jasna!”
Even nie wiedzia[…]

Zdecydowanie.

[...]

W tym samym czasie, choć nieświadom, że jego „ogon” został na moment wyeliminowany, Weylin runął w dół, całkowicie na ślepo, nieprzygotowany i bez najmniejszego rozeznania, czy skacząc z muru połamie sobie nogi, czy trafi mu się szczęśliwszy scenariusz. Liczyło się jedno: uniknął strzału. Uciekł na moment. Nim obiegną budynek, minie parę sekund. Zdąży uciec. Wyrwie się im. Zaszyje w norze. A rano? Rano kupi jedzenie dla...
Nawet nie dostrzegł, kiedy ciężko uderzył w mordę wykrzywioną w wyrazie najwyższego politowania. Runął kolanami w czymś miękkim (dopiero później pojął, że to wyeksponowany jak beczka brzuch), z rękoma na czymś mniej miękkim (jedna wylądowała mu na głowie opryszka, druga praktycznie w jego ustach). Chwilę potem zapanowała ciemność, bo ciało, tracąc równowagę, zmusiło go do runięcia na bok, razem z nieznajomym, który z szeroko rozstawionymi ramionami potknął się i upadł na ziemię, przygnieciony ciałem nastolatka.
Ostre pulsowanie w barku i nadwyżka adrenaliny ocuciły go równie prędko, co sam fakt, że wypuścił zdobycz z rąk. Duże, brązowe ślepia przemknęły po brudnym, wyściełanym dywanem mokrej ziemi, odpadów i – kolokwialnie mówiąc – gówna podłożu, aż wreszcie dotarły do zatopionego w błocie portfela. Prędko! Wyciągnął ręce, uderzając przypadkiem kolanem w pierś oprycha, który kaszlnął, zginając się w pół i znów opadając na ziemię.
- Ha! - warknął Weylin, zakleszczając palce na brązowym cacuszku, za które miał jutro zamiar kupić sobie pół królestwa u Dzikiego Harry'ego. Oddychał szybko, pełen znajomej sobie ekscytacji, bo wreszcie się udało. Usta jednak zamarły w uśmiechu, gdy kawałek nad swoimi rękoma dostrzegł wysmarowany londyńskim brudem pantofelek. Przez moment analizował sytuację, ale nic logicznego nie przychodziło mu do głowy. Jakim cudem ktoś porzucił nogi wepchnięte w arystokratyczne buty w samym środku zaszczanych slumsów? Zmarszczył brwi i wspiął się powoli spojrzeniem po falbankach sukni, potem wyżej, aż dotarł do talii, dekoltu, szyi, (przełknął ślinę), w końcu ust, na których zatrzymał się na dłużej... aż dotarł do ciemnych oczu, okalanych czarnymi rzęsami.
Pozbierał się z ziemi, nieświadom, że brudnobiała koszula wyglądała teraz jeszcze gorzej niż zwykle; że jedna z szelek zsunęła mu się dawno z ramienia, luźno opadając na kościste biodro, na którym czarne spodnie trzymały się chyba tylko dzięki owym szelkom. Młody chłopak podniósł ręce w geście poddańczym, robiąc krok do tyłu. Nacisnął podeszwą buta na palce półprzytomnego mężczyzny, który jeszcze niedawno niezbyt subtelnie zbliżał się do arystokratki. Niski, gardłowy warkot wydobył się ze ściśniętego gardła niedoszłego oponenta, który zadrżał, ale nie zrobił nic ponadto, nadal zamroczony spotkaniem z Weylinem.
Co ja wyprawiam? - huknęło w myślach młodocianemu złodziejaszkowi. Prędko odzyskał rezon i wsuwając portfel do dużej kieszeni spodni, otaksował dziewczynę nieprzychylnym spojrzeniem. Dopiero, gdy raz jeszcze zmierzył ją wzrokiem, przez oczy przemknął złoty świetlik.
- Do diabła, to chyba nie jest odpowiednie miejsce na stanie, panienko. Sporo rzeczy może tu się zwalić na głowę. Strasznie dużo kręci się tu złodziejów i morderców. Jeszcze na jakiegoś wpadniesz.
Oprych jęknął, gdy Weylin w tym samym czasie przesunął stopę i znów nacisnął na jego łapsko. Chłopak wsunął długie, poranione palce w rudawe włosy i uśmiechnął się, odgarniając zwichrzoną grzywkę na bok. Przydługie kosmyki posłusznie przemknęły na bok, odsłaniając umorusaną twarz, pochlastaną wcześniej prawdopodobnie przez jakieś gałęzie.
- Może odprowadzę panienkę jako eskorta?
Zabawne, jak wesoło mógł brzmieć jego głos, gdy płuca paliły po pościgu.
W tym samym momencie po lewej stronie Weylina tłum nagle zrobił się jakby żwawszy. Zaraz słychać było głośny huk męskiego głosu.
- Szukaj tego kundla! Dalej! Szukaj!
Usta Weylina rozchyliły się ciut szerzej, gdy wyciągał rękę w stronę arystokratki. Tego był pewien. Musiała być kimś ważnym. Zgubiła się... cóż za pech, że akurat w slumsach.
- Tylko mnie ukryj – dodał rozbawiony, gdy w tle ryknął Garry i jego „MUSI TU GDZIEŚ BYĆ TEN SZCZYL!”
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.08.15 2:13  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Z każdym krokiem nieznajomy mężczyzna był coraz bliżej, a dziewczynie kończyły się pomysły na ucieczkę. Brązowe ślepia błądziły naokoło, szukając jakiejkolwiek sposobności, by wymknąć się z opresji jak księżniczka na białym koniu. Gorzka i smutna prawda była taka, że nawet gdyby natrafiła na składzik broni, nie potrafiłaby wykorzystać całego arsenału, bo oczywistym było, że wychowana w luksusach nie potrafiła obrać jabłka, a co dopiero znokautować kogoś trzysta razy silniejszego od niej samej. Przez głowę przemykał jej natłok myśli tak ogromny, że żadnej nie rozpatrywała dłużej niż setne sekundy; gdzieś zamigotała twarz jej matki, ojca, nagrobek z wygrawerowaną postacią aniołka, piastunka wołająca kogoś do domu. Trzask pioruna, który rozłupał stojącego na fontannie Neptuna. Kolejne słowa po francusku, angielsku i włosku. Jak nazywał się jej kot?
Tangerine.
Belle, myśl!
Dlaczego nazwała tak kota?
Tata widział kiedyś mandarynki za granicą. Kot był rudy jak mandarynka.
Czuła, że grunt gwałtownie usuwa jej się spod stóp i już chciała upaść, ale poziom adrenaliny usilnie trzymał ją w pionie. Największą przysługą, jaką mogłaby sobie teraz wyświadczyć była prosta utrata przytomności, jednak nic takiego nie chciało przyjść. Morfeusz najwidoczniej strzelił takiego focha, że nawet żelazny uścisk dłoni bandyty na jej chudym ramieniu nie potrafił przebłagać mitologicznego bożka. Szarpnęła się mocno, czując bolesne strzyknięcie stawu, wrzasnęła rozpaczliwie, kiedy nagle wszystko, co miała dookoła siebie ucichło, przygłuszone przez pisk poprzedzony głośnym wystrzałem. Wszystko było okej. W takich okolicach pewnie codziennie strzela się ludziom nad głowami. Na twarzy mężczyzny, która swoją drogą znajdowała się z każdą chwilą coraz bliżej jej szyi, odmalowało się dziwne, trudne do opisania uczucie. Bał się? Zdziwił? A może uznał to za zachętę?
Ten dzień nie mógł być już dziwniejszy.
Coś spadło z góry jak kot, przygwożdżając do ziemi opryszka, który byłby pociągnął za sobą i dziewczynę, gdyby nie kopnęła go między rozchylone nieuważnie nogi. Natychmiast oblała się rumieńcem, patrząc na swojego bucika; w końcu damie nie przystoi okładać nieznajomych po jądrach, niezależnie od sytuacji! Nie wiedziała też, co wprawiało ją w większe zakłopotanie: wybawienie z opresji dzięki Morfeuszowi (poszedł po rozum do głowy, nie?) zrzucającemu ludzi z nieba, przemoc, jaką okazała wobec napastnika czy płaszczący się przed nią młodzik o ubiorze tak niechlujnym, że aż żal jej było patrzeć. Zamrugała szybko, lustrując spacyfikowanego mężczyznę i niezbyt przejmującego się zaistniałą sytuacją chłopca. Chwyciła nerwowo za poły płaszcza, opatulając się nim dokładniej, kiedy tylko tamten zaczął mówić. A oczach kręciły się łzy przerażenia, które dopiero teraz dało o sobie faktycznie znać, skoro wszystkie hormony chwilowo przestały tak bardzo ją hamować. Słona kropla spłynęła po gładkim policzku.
Przekleństwo nieprzyjemnie zakłuło wrażliwe uszy. Skłoniła się lekko, choć wydawałoby się, że to ostatni moment, kiedy można by spodziewać się po niej manier.
Proszę mi wybaczyć, ale zgubiłam się. – Wypracowany do perfekcji akcent przyjemnie zadźwięczał jej w uszach; dobrze było słyszeć własny głos, nawet tak wyraźnie drgający. Patrzyła na niego jak spłoszony zając na psa, który chwilowo zawahał się, czy powinien najpierw zeżreć mu łebek czy też zacząć od ogonka. Nawet uśmiech nie załagodził jej przestrachu. Zlustrowała twarz nieznajomego-który-spadł-z-nieba, oceniając ją jako “poranioną, ale przy odpowiednich umiejętnościach możliwą do doprowadzenia do przyzwoitego stanu”. Mimo to wyglądał tragicznie i za żadne skarby nie chciałaby, żeby rodzice zobaczyli go w okolicy ich domu. Tym bardziej z ich córunią u boku.
Nie dostała szczególnie dużo czasu na zastanowienie się, a w przypływie emocji chwyciła umorusaną rękę Weylina i niekoniecznie rozważnie wbiła się między potężną kobietę z dwoma kurami pod pachą a chudego chłopca, który wpadł jakiemuś facetowi między pośladki. Sama ruszyła z duszą na ramieniu i rudym nastolatkiem obok przed siebie, przepychając się z uprzejmym “I’m sorry” i “excuse me” na przemian, żadne jednak nie działało tak, jak miało z założenia, gdyż tłum wydawał się robić coraz gęstszy. Ostatecznie wypadli w punkcie wyjścia zanim chłopak zdążyłby ją powstrzymać - wprost na trzech rosłych mężczyzn, którzy stali na ulicy bez psa. Ten ujadał wśród ludzi, wywołując jeszcze głośniejsze krzyki i zamieszanie.
Byli w czarnej…
Nie, nie, nie! – Zaprzeczyła na nie wiadomo co wysokim głosikiem jeszcze zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć. – Ten chłopiec to mój kuzyn, Richard Beaufort, a ja nazywam się Isabelle Beaufort. Wiem, jak to może wyglądać, ale ten maluch… – “Przecież jest dwie głowy wyższy od ciebie.” – ... często wymyka się nam spod kontroli i biega, gdzie mu się żywnie podoba. Serdecznie przepraszam za niepokojenie panów jego wybrykami.
Skłamała.
– Panienko, chcieliśmy poinformować, że panicz Richard… – z dużym trudem wypowiedział przedostatnie słowo – skradł portfel jednej z mieszcz…
Też coś! – Tupnęła nóżką, ściskając nadgarstek Weylina do tego stopnia, że lekko przyszczypała mu skórę. – Proszę nie zawracać nam głowy, myślę, że rozumie pan, jakie wpływy ma mój ojciec i co może zrobić, jeśli będzie się pan naprzykrzał jego rodzinie. – Tu już spoważniała, obrzucając całą trójkę, a potem jeszcze “Richarda” karcącym spojrzeniem, po czym ruszyła bezceremonialnie przed siebie odprowadzona przez zdziwionych stróży prawa. Dobrze wiedziała, że nie bardzo uwierzyli w ich pokrewieństwo, ale jednocześnie człowiek, którego nazwisko nosiła był idealną zasłoną dymną, w końcu tak znacząca osoba nie mogła zostać zignorowana. Szczupła dłoń natychmiast się rozluźniła, a ciemne oczy Isabelle skrzyżowały się z tymi należącymi do chłopaka.
O rany… – wydukała, podchodząc chwiejnym krokiem do budynku, obok którego się zatrzymali (nie pokonali wcale więcej niż trzydzieści metrów) i osunęła się po nim, nie zważając już zupełnie na stan swojego ubrania. Możliwe że ubłocone ciuchy nieznajomego wcale nie wyglądały teraz gorzej niż jej własne.
Wytłumaczyłbyś mi to?
“Jesteś niemiła.”
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.08.15 0:26  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Jak na kogoś, kto wita ludźmi swoimi kolanami, oblała ich jak zapaśnik sumo, a potem jeszcze przebiega po twarzy, zostawiając po sobie pamiątkowy odcisk podeszwy, prezentował się zaskakująco lekko i beztrosko. Żadne znaki na Niebie i Ziemi nie powiedziałyby, że ktoś, o aparycji tak niewinnej w swej prostocie, był w stanie bez mrugnięcia okiem nie tylko znokautować przypadkowego Iksińskiego, ale jeszcze kompletnie nie zareagować na fakt, że pozbawił go przytomności.
Nic się nie stało.
Tak miało być.
Zresztą, z jakiej racji miał się tym przejmować, skoro przed nim figurował ktoś taki... jak ona? Z uśmiechem na ustach przyglądał się błyszczącym, hardym spojrzeniem zarumienionej twarzy arystokratki, ale jakkolwiek nie czułby się w jej towarzystwie swojsko, nie spodziewał się, że rzeczywiście chwyci go za brudną od błota rękę i wprowadzi swój plan w życie.
Zdążył tylko mruknąć pod nosem jakieś przekleństwo, które szybko zostało stłumione przez jęk niedoszłego gwałciciela. Weylin przebiegł po nim, pierwsze dwa kroki wykonując w pozie superbohatera, bo ręka wystrzeliła mu nie wiedzieć czemu do przodu, ciągnąc za sobą całe ciało. Udało mu się jeszcze tylko mrugnąć, a potem nogi same zrozumiały w czym rzecz. Wyprostował się i rzucił pytające spojrzenie prosto w tył głowy nieznajomej porywaczki. Cokolwiek przeleciało mu teraz przez głowę nie wydostało się na świat. Weylin nic nie mówił. Nawet nie protestował, choć jego płuca nakazywały zupełnie coś odwrotnego. Sapnął cicho i zerknął przez ramię na siebie, wprost na jakąś kobietę, która machała rękoma wyprostowanymi w łokciach i wrzeszczała, zwołując do siebie chyba całe siły milicyjne ulicy. Czegokolwiek by jednak nie robiła i jak bardzo nie chciała ich dorwać ─ niknęła. Już po chwili zasłoniło ją stado różnorakich osobistości. Wąsaty, przysadzisty mężczyzna w meloniku, rozchichotana blondynka w za krótkich spodenkach (na pewno złodziejka, takich ludzi się wyczuwa), dzieciak uwalony czekoladą, wpychający ją sobie właśnie do oka ─ ku desperacji piegowatej matki.
No, Wey? O co w tym wszystkim chodzi?
Chłopak chciał odwrócić się znów frontem do świata, żeby przypadkiem w coś nie przywalił, ale idealnie w tym samym momencie jego twarz miała bliskie spotkanie z czyimś ramieniem. Odbił się jednak i poleciał na kogoś innego, popychając małą dziewczynkę i nadeptując jej na brudnoróżowy bucik. Weylin stęknął, przykładając dłoń do obolałego nosa.
Uważaj, gówniarzu! Nie pchaj się tak na chama!
Weylin zamrugał, odwrócił głowę, przyłożył rękę przeciętą raną do ust i krzyknął krótkie:
Przepraszam! Nie wiedziałem z kim mam do czynienia!
A potem nieznajoma, genialnie sprawdzająca się w roli tytanowego tarana drogowego wciągnęła go między dwóch mężczyzn, którzy równie dobrze mogliby pełnić funkcję szaf. Szerocy równie mocno co wysocy ustąpili jednak miejsca szczupłej postaci dziewczęcia. Najwidoczniej to właśnie jej widok zmusił ich do nagłego zrobienia krok. Jeden z lewo, drugi w prawo, by między nimi otwarły się wrota do...
Szlag!
Nie, nie, nie!
Weylin jak na zawołanie wyprostował się jakby połknął kija i cofnął o krok, ze świstem wciągając powietrze przez zaciśnięte kły. Płuca paliły go żywym ogniem i zdawało mu się, że płomienie urosły do tak wielkich rozmiarów, że muskały mu również ściśnięte ze strachu gardło. Uciekłby. Chciał uciec. Wszystkie komórki w jego ciele wrzeszczały na alarm, by brał nogi za pas, jeśli nie chciał pasem dostać przez pysk. Sęk w tym, że jego nadgarstek nadal ściskany był przez paznokcie ─ pazury, yh... ─ nieznajomej, co ku jego własnemu zniesmaczeniu trzymało go w miejscu.
... Richard Beaufort...
Wypuścił powietrze przez nos. Dopiero zorientował się, że na te kilka sekund wstrzymał oddech, nie wiedząc, czy powinien wyrwać się dziewczynie dla niepoznaki wpychając ją w ramiona ubranych w czerń mężczyzn, czy jednak zostać w miejscu tam, gdzie go postawiono i czekać na rozwój wydarzeń. W głowie już analizował najlepsze opcje, segregując je od tych na miarę jego możliwości, aż po „a może się uda?” Tylko, że...
Serdecznie przepraszam za niepokojenie panów jego wybrykami.
Jeden z mężczyzn zmierzył go takim wzrokiem, że gdyby tylko mógł, przeciąłby go na pół bez problemu. Weylin odpowiedział mu serdecznym, zmęczonym, ale radosnym uśmiechem, ukazując przy tym białe zęby, które aż prosiły się o wybicie. Wyglądało na to, że trafił na paskudnie dobre szczęście w chwili, gdy padł na kolana tuż przed pantofelkami ─ zerknął na nią ─ Isabelle. Kącik ust uniósł się ciut wyżej. Więc tak się nazywała jego wpływowa gąska?
Świetnie, Wey. Lepiej nie mogło ci się trafić.
Chcąc nie chcąc ruszył w krok za nią, posyłając stróżom prawa prowokujące, wręcz bezczelne spojrzenie. W brązowych ślepiach zalśnił błysk zadowolenia, które pojawiło się też niżej, wykrzywiając jego usta w ponownym uśmiechu zwycięstwa. Jakkolwiek potępiane przez dobre maniery by to nie było, czuł się teraz jak pan wszystkich panów w tych cholernych, zaszczanych, brudnych slumsach. Choć jego buty grzęzły co rusz w maziowatej, lepkiej brei, jaką los wylał na całe slumsy, topiąc je w paskudach odchodów i śmieci, wyglądało na to, że dobry humor mu dopisuje.
Podniósł wreszcie puszczoną przez szpony dziewczyny rękę i oparł ją o szyję, by rozmasować obolały kark. Wszystkie mięśnie nadal miał mocno napięte, gotowe do kolejnej dawki wysiłku, do następnych dłużących się w nieskończoność minut biegu, skoków i kucania pod schodami cudzych domów. Wyglądało jednak na to, że Isabelle odpychała od siebie kłopoty, które Weylin przyciągał jak magnes. Ludzie co prawda patrzyli na nią wściekle, spod byka, jakby czaili się tylko do tego, by ktoś spuścił im z rąk łańcuchy, a z twarzy zdjął kagańce, ale nie podchodzili na tyle blisko, by mogła odczuć niebezpieczeństwo.
Wytłumaczyłbyś mi to?
Pokręcił przecząco głową i już dłużej nie mógł trzymać w gardle śmiechu. Zachichotał rozbawiony, rozkładając ramiona na boki, jakby chciał pokazać jej cały świat.
A co tu jest do tłumaczenia, Belle? ─ Lekceważący ton głosu wymieszał się nieco z kpiarskim spojrzeniem, jakim ją uraczył. ─ Pojawiłaś się w nieodpowiednim miejscu, kuzynko. Co cię sprowadza do tak odległych krain, zamieszkanych przez złych krewnych i szczerzące kły smoki? Nie boisz się szczurów? Kocurów pełnych pcheł? Albo psów pełnych agresji? Chodź ze mną! ─ Nim Isabelle zdążyłaby zareagować, wsunął ręce pod jej delikatne dłonie i pociągnął do góry, stawiając na nogi i ciągnąc za sobą tak, jak ona robiła to jeszcze parę uderzeń serca temu. Pierwsze parę kroków przeszedł tyłem, ale w końcu poluzował chwyt i puścił ją z jednej strony, odwracając się przodem do drogi. ─ Zgubiłaś się ─ powtórzył miękko, przypominając sobie jej poprzednie słowa. Gdzieś ponad gwarem ściśniętego tłumu wybiło się głośne rżenie ogiera. ─ Odprowadzę cię bezpiecznie pod same drzwi, panienko. Tak spłacę swój dług, racja? ─ Rozległ się warkot tak głośny, że mógł należeć tylko do jakiegoś wyjątkowo wrednego dzikiego zwierza. Albo do brzucha rudowłosego chłopaka. Skrzywił się na ten dźwięk. Jak na zawołanie odczuł też ostre szarpanie w żołądku. ─ Ale wpierw... ─ Pociągnął ją nieco mocniej w swoją stronę, nagle unosząc ramię. Isabelle mogła poczuć, jak jej dłoń, którą nieustannie ujmował Weylin, podnosi się ponad jej głowę, a cały świat przekręca się dookoła. Nim skończyła obrót, Weylin objął ją w pasie i wsunąwszy wolną rękę pod jej kolana poderwał szczupłe, zaskakująco lekkie ciało do góry i odwrócił się na pięcie, na ułamek sekundy zapominając, że dziewczynie podobny stan rzeczy może się nie podobać.
Sęk w tym, że sekundę po tym, jak odwrócił się tyłem do drogi, przez chudą ulicę przejechała dwójka ogierów, kopytami rozbryzgując góry błota na boki. Wielkie porcje brązowej papki padły na buty przechodniów, ich spodnie, zwierzęta, na nogi straganów i skrzynie warzyw ustawione zbyt nisko, by uchronić je przed obrzydliwym deszczem. Weylin ze śmiechem, przeszedł te dwa niezbędne kroki, w czasie których dwójka mężczyzn oddaliła się wystarczająco, aby nie zniszczyć sukni do końca. Jeszcze pół kroku, a przechylił się drastycznie, zniżając jedno z ramion i pozwalając jej ponownie dotknąć ziemi.
Wpierw jedzenie, wasza wysokość!

*

Była zgubiona. Sama. Wrzucona prosto w apogeum głodnych jak wilki mieszkańców najbiedniejszych stref państwa. Patrzono na nią jak na chodzące mięso, które można zeżreć, jak na złoto, za które można kupić lekarstwa i ciepłą odzież. Patrzono tak, jakby jednym sprawnym ruchem mogła polepszyć ich styl życia. I zapewne tak właśnie było. Weylin nie wątpił, że jego piękna arystokratka zjada na obiad więcej niż niejeden z jego znajomych w ciągu tygodnia albo i dwóch.
Drewniane deski zatrzeszczały pod ciężarem jego butów. Naparł dłonią na drzwi karczmy i niedbałym gestem zaprosił Isabelle do środka.
Śmiało, panienko. ─ Zachęcający ton głosu był prawdopodobnie jedynym pozytywnym elementem, jaki mógł na nią tu czekać. W środku roznosił się ciężki, wręcz gęsty zapach potu, tytoniu i tanich trunków. Weylin wydawał się jednak tego nie dostrzegać. ─ Ron! ─ krzyknął, podnosząc dłoń i wystawiając dwa palce. ─ Dwie wielkie michy szarej brei! Byle było w niej mięso!
Karczmarz otaksował go tak wściekłym spojrzeniem, jakby Weylin co najmniej oznajmił wszystkim zebranym, że właśnie przespał się wpierw z jego żoną, a potem z nim. Nie musiał krzyczeć. Żonę odpukał jakiś czas temu i wszyscy i tak o tym wiedzieli. ─ I podajże no jakieś piwo. Ale nie te szczyny co ostatnio! ─ Spojrzał na Isabelle i uśmiechnął się lekko. ─ Mam nadzieję, że jesteś głodna?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.08.15 1:49  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Nie raz i nie dwa opuszczała już dom dla przyjemności, którą czerpała z obserwowania mas ludzi przelewających się przez czwartkowe targi, przez śmierdzące karczmy czy przez zwykłe ulice wybrukowane wygładzonymi kamieniami. Mijała dorożkarzy, śmiejące się matki z dziećmi, opryszków i złodziei. Mijała też żebraków razem ze swoimi psami lub cyganki z przepowiedniami, które rzekomo miały zmieniać całe przyszłe życie jednostki.
Ale nigdy nie natrafiła na kogoś takiego jak Weylin.
Już pominąć należy fakt, że cała sytuacja była więcej niż absurdalna. Chłopak ni z tego, ni z owego spadł z nieba, amortyzując sobie upadek niedoszłym oprawcą niewinnej duszyczki, a potem jeszcze prosił ją o pomoc! Jeżeli Isabelle miała jakieś fundamentalne zasady, których nie mogła pod żadnym pozorem łamać (you shall never break a royal promise!), to pod wpływem intensywnych emocji, presji czasu i strachu przejechała po wszystkich miażdżącym walcem, po czym bezceremonialnie zamiotła wszystko do worka i wrzuciła pod łóżko z krwistoczerwonym baldachimem.
Zmęczone spojrzenie przesunęło się po chłopaku - od jego brudnych butów, przez brudne ubrania, aż po brudną twarz. Ledwo zauważalne skrzywienie oszpeciło na chwilę jej twarz, kiedy przeszło jej przez myśl, że wyłącznie z przypływu jakichś skrupułów lub zwyczajnego stresu skłamała dla kogoś takiego. Ba! Dała mu immunitet w postaci własnego nazwiska, jednocześnie przynosząc nie byle jaki wstyd ojcu. Już i tak jasnym było dla wszystkich jego znajomych, że córka zadaje się z pospólstwem, a teraz jeszcze pomogła jakiemuś obdartusowi [!] wymknąć się spod morderczych kleszczy prawa. Równie dobrze mogłaby wrócić do brutalnie sfaulowanego wandala, wyjść za niego i zamieszkać gdzieś w małym domku w zdziczałej Szkocji! Jeżeli choć przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że nie może być jeszcze gorzej, to zdecydowanie wszystkie wątpliwości rozwiał sam Weylin, kiedy tylko otworzył swoją wyzywającą mordkę.
Perfekcyjnie ukształtowane brwi jak na zawołanie powędrowały w górę, kiedy tylko usłyszała ton głosu, w jakim się wypowiadał. Używając przy okazji zdrobnienia jej imienia i wypominając jawne kłamstwo, którego się dopuściła. Natychmiast poczuła krew napływającą jej do uszu i policzków.
„To nie najlepszy moment na rumieńce.”
J-Ja… — zająknęła się chwilowo. Dopiero teraz zrozumiała, że wcale nie jest zakłopotana, a zdenerwowana. — Och, proszę przestać! — Spróbowała mu się wciąć w pół słowa. — To doprawdy nie pora na żar… — Urwała, czując znów ciepło jego skóry, tym razem na obu dłoniach. W przeciwieństwie do jej nerwowego ścisku, dotyk chłopaka był bardzo subtelny, nawet pomimo jego powierzchownej szorstkości. Posłusznie ruszyła za nim, nie patrząc jednak w kierunku, w którym ją ciągnął; zamiast tego z wielkim zatroskaniem na twarzy otaksowała wzrokiem ubrudzoną suknię, a następnie, czując zelżony uścisk na jednej z drobnych rączek, zaczęła przyglądać się przechodniom, przepuszczając słowa chłopaka bez specjalnej reakcji. Przez otwarte okno jednej z kamienic dotarł do niej zapach świeżo upieczonego chleba. Zdecydowanie z takimi urokliwymi szczegółami chciałaby kojarzyć sobie cudowne miasto Londyn i jego miejskie, codzienne życie. Puściła mimo uszu jego pytanie retoryczne - tak czy inaczej by ją odprowadził, nie wypadało wręcz się nie zgodzić. Z daleka dobiegł ją przyjemny dźwięk stukotu końskich kopyt na bruku…
Och! — Poczuła, jak nagle traci chwilowo równowagę, do jej uszu dotarł szelest zniszczonej sukni, a stopy gwałtownie straciły kontakt z podłożem. Spojrzała zaskoczona, zbyt szybko wyrwana z zamyślenia, prosto w oczy chłopaka, tak pospolicie brązowe, zupełnie jak jej własne. Zmarszczyła lekko czoło, zmierzwiona przez nagły podmuch wiatru grzywka zasłoniła na moment pole widzenia, a potem znów dotknęła pantofelkami stałego lądu, słysząc dzwoniący w uszach śmiech chłopca i nieznoszący sprzeciwu głos.
… dobrze.

*

Tłok i ścisk zaczynał jej się coraz gorzej kojarzyć. O ile przed dzisiejszym porankiem był tylko miłą odmianą dla kurtuazyjnego unikania dotyku, tak teraz Isabelle miała nieprzyjemne wrażenie, że lada moment ktoś ją napadnie. W pomieszczeniu, do którego weszła cuchnęło papierosami i jedzeniem (lub tym, co jedzeniem się zwało); zmarszczyła lekko nos, zaraz jednak przywracając twarzy poprzedni, spokojny wyraz. Rozejrzała się z zakłopotaniem po pomieszczeniu - czuła się wyjątkowo brudna i nieładna, nie podejrzewała, że kiedykolwiek pokaże się w takim stanie w karczmie, nie mówiąc już o powrocie do domowego zacisza. Była pewna, że matka urwie jej głowę. A przecież jutro miała kolejne przyjęcie, na które…
Ron! — Drgnęła na dźwięk donośnego okrzyku, przenosząc w końcu wzrok na twarz chłopaka. Uśmiechnęła się niemrawo, słysząc, co zamawia - nie miała innego wyboru jak zjeść. Przynajmniej obiecała sobie w duchu, że sama zapłaci - powinna mieć jeszcze trochę pieniędzy rozsianych po kieszeniach płaszczyka. Drobna dłoń zacisnęła się na jego palcu wskazującym.
Usiądźmy. — Delikatnym ruchem głowy wskazała wolny stół w dalekim kącie sali. Nogi miała jak z waty, dopiero w tej chwili spokoju to zrozumiała. Odwzajemniwszy uśmiech, skinęła głową i pociągnęła go za sobą do stołu, po czym niezbyt delikatnie usadziła na siedzeniu, a sama spoczęła z nerwowym wyrazem twarzy.
Nie przedstawiłeś mi się jeszcze, to niegrzeczne. — Mimo karcącego tonu głosu na jej twarz wypłynął łagodny uśmiech. — Masz ci los, matula mnie zabije, kiedy wrócę do domu. Spójrz tylko na te plamy! — Szybkim gestem wskazała na dość pokaźny kwiatek brązowej brei, który wykwitł na jej lewym boku. W tym momencie naprzeciwko chłopaka wylądowało piwo. Isabelle przygryzła lekko wargę, po czym sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej białą chusteczkę z materiału, który przelewał się wręcz przez palce i położyła ją na stole.
Masz tu troszkę brudu. — Postukała palcem prawy policzek. — A jak już się wyczyścisz, możesz mi powiedzieć w końcu, dlaczego spadłeś z góry na tamtego człowieka. I dlaczego byłeś wobec mnie bezczelny. Należałyby się przeprosiny, nie sądzisz? — Oho! Zaczynamy lekcje savoir-vivre.
Jej ciemne oczy zatrzymały się na chwilę na twarzy chłopaka, a buzia wykrzywiła się w grymasie zatroskania.
Jesteś cały poraniony... Nie potrzebujesz lekarza? — Na pewno potrzebuje! Ściągnęła usta do cienkiej linii, po czym dodała: — I nie zgubiłam się. Powiedziałam tak raczej żebyś mnie zostawił, dałabym radę wrócić do domu. Ale dziękuję za ten... obiad. — Skinęła delikatnie głową, przenosząc wzrok na karczmarza, który z hukiem postawił przed nimi dwie drewniane miski z czymś, o czym nie można było myśleć przy przełykaniu.

dodałam trochę do końcówki posta, żeby bardziej popchnąć rozmowę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 09.09.15 4:21  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Wey i jego szeroki uśmiech zostali pociągnięci do upchniętego w kącie stolika. Bez żadnego zaprzeczenia dał się usadzić na twardej ławie, od razu opierając obie dłonie na chropowatym blacie stołu, przez sekundę nie spuszczając już wzroku ze ślicznej twarzyczki swojej towarzyszki. Kącik ust drgnął ciut wyżej, gdy tylko usłyszał jej głos. Oparł łokieć o ciemny mebel i wsunął na dłoń policzek, mrużąc ślepia jak rozleniwiony kociak.
Jeszcze przed momentem byłem Richardem. ─ W oczach pojawił się zadziorny błysk, wyłapany z jednej z nielicznych lamp naftowych poutykanych w dziwnych zakamarkach niskiego pomieszczenia. Kurwik przemknął z jednej tęczówki na drugą, gdy twarz mu zrzedła. W końcu westchnął jak ostatni skazaniec i odwracając od niej spojrzenie warknął marudne: ─ Cayen.
Jak ostatni dzieciak w niskiej szkole, który po zdecydowanie zbyt długim monologu, klekotanym przez dorosłego, wreszcie przyznał się do podłożenia nauczycielowi igieł na krzesło. Nie wyglądało jednak na to, że czuł się z tego powodu winny. Do ostatniej chwili gotów był wykrzywiać twarz w buntowniczym wyrazie, który zmyć mu z twarzy mógł najwidoczniej tylko alkohol.
HUK.
Chłopak spojrzał za długowłosą kelnerką, naprędce oceniając jej wszystkie atuty, by wreszcie wrócić wzrokiem do Isabelle i przyjrzeć się jej ubraniu. Ujął rączkę z grubego szkła w palce i przysunął naczynie do ust, analizując powoli jej słowa. Co dwie sekundy rozlegał się cichy dźwięk przełykanego płynu, który ucichł dopiero wtedy, gdy czysta chustka wylądowała na brudnym stole. Jej słowa wywołały w nim jednak mechaniczny odruch. Zamiast sięgnąć po materiał, otarł twarz wierzchem dłoni, rozmazując przy tym smugę błota.
Przechylił naczynie jeszcze odrobinę ku górze...
Wey, ta chustka nie jest dla ozdoby.
… upił ostatni łyk i z hukiem odstawił kufel na blat, tą samą ręką przesuwając po wargach, by zebrać z nich pozostałości po pianie. Zaraz po tym wyprostował palce na baczność w geście „stopu”.
Nie ma sprawy ─ burknął pod nosem, przywdziewając jakże zadowoloną z siebie minę. ─ Już nie jestem.
Sęk w tym, że o ile przez większość czasu wykazywał się zaskakującym nawet jak na siebie optymizmem, tak wraz z następnymi (i następnymi, i kolejnymi...) pytaniami dziewczyny, uśmiech zostawał brutalnie zdrapywany z jego ust, a on sam otoczył się aurą zmęczenia. Jakby każde kolejne słowo kładło mu na barkach tak duży ciężar, że wkrótce opuścił ramiona w akompaniamencie bezczelnego westchnięcia.
Byłaś o wiele zabawniejsza, jak goniły nas te zakute pały. ─ Oparł ponownie policzek o (tym razem) zwiniętą w pięść dłoń i pstryknął jakiś okruch ze stołu, nawet nie kryjąc się ze swoim znudzeniem i rozczarowaniem. ─ Czy wy wszystkie naprawdę musicie wszystko wiedzieć? To było to na co... ─  urwał, zastygając z delikatnie otwartymi ustami, jakby cały świat nagle wyłączył czas. O co jej, u licha ciężkiego, chodziło? Akurat uniósł spojrzenie, krzyżując je z zatroskanym wzrokiem jasnowłosej... i co? Zacisnął wargi. Nienawidził, gdy się o niego martwiono. Zawsze łapał się na wrażeniu, że rzeczywiście jest ku temu powód. ─ Nie, nie trzeba, panienko. ─ Odpowiedź padła dopiero po chwili, bo do końca nie był pewien, jakich słów użyć, by zabrzmiało to dostatecznie przekonująco. Odchylił się nieco do tyłu, natrafiając plecami na obskurną ścianę, w dziurach której poutykano mnóstwo hałaśliwych szczurów i ruchliwego robactwa. Jakiś czarny insekt przemknął z prędkością światła tuż nad rozczochranymi włosami chłopaka, gdy Ron z nienawistnym trzaskiem talerzy położył przed nimi „dania”. Weylin nawet na niego nie spojrzał, choć na co dzień nie umiałby się powstrzymać przed zagadaniem wiecznie zirytowanego karczmarza. Teraz jednak był skupiony na wwiercaniu się ciemnym spojrzeniem w Isabelle i jej zaskakujący...
WEYLIN, STARY SZCZURZE!
Wrzask przeciął pół pomieszczenia, aż chłopak drgnął i uniósł lekko ramiona, najwidoczniej łudząc się, że ten bezwarunkowy odruch jest w stanie uchronić go od spojrzenia wielkoluda, który właśnie wtargnął do speluny. Łysawy rozbójnik w długich, lnianych spodniach przytrzymanych sznurem na szerokich biodrach i brudnym bezrękawniku ruszył trzęsąc karczmą ku skrytemu w samym rogu złodziejaszkowi.
Weylin wzniósł oczy ku niebu, gdy nieznajomy opadł obok niego na ławie i przygarnął go do siebie ramieniem, lekko podduszając.
R-Rynn... ─ charknął, zakleszczając palce na nadgarstku wielkoluda, któremu z pewnością sięgał najwyżej do ramienia. ─ Zost-
No no no! ─ Głos Rynny był jak grom. Niski i ciężki dla ucha, niejednego odstraszał nie pięścią, a samym tonem ─ to z pewnością. Oparł się policzkiem o czubek głowy Weylina, nie spuszczając wzroku malutkich oczek w twarzy Isabelle. ─ A cóż to za ─ dłoń Weylina trafiła na pysk Rynny, próbując go od siebie odsunąć ─ ślicznotka, co, Weey? ─ najwidoczniej jednak bezskutecznie. ─ Chyba nie powiesz mi, że takie cizie ganiają za   marnym lizidupą, jak ty, cooo?
Weylinowi drgnęła ciemna brew, gdy prostował rękę w łokciu, nadal bezowocnie próbując odepchnąć od siebie wielkoluda. Wyglądało jednak na to, że Rynnie nie przeszkadzał fakt wbijania się podeszwy buta w udo, ani paznokcie wgryzające się w jego twarz, bo wyszczerzył się do Isabelle tak szeroko, że jeszcze moment, a zaprzeczyłby prawom anatomii. Ukazał przy tym szereg krzywych, pożółkłych zębów z licznymi ubytkami i uniósł zachęcająco brew.
No no no...
Nie nonononuj nam tutaj, ty parszywy... ─ Warkot Weylina ucichł, gdy Rynna zacieśnił uścisk, poszerzając przy tym krzywy grymas. Chłopak wydał z siebie coś łudząco przypominające zduszone charknięcie sekundę po tym, jak Rynna puścił go niespodziewanie i opadł wielkimi łapskami na blat stołu.
Talerze podskoczyły.
Więc mówisz, że kim jesteś, piękna niewiasto?
To... ─ Kaszlnął Weylin, opierając opuszki palców o zaczerwienioną szyję. Przelotnie spojrzał na dziewczynę. ─ To Kath.
Kath? ─ Fala brwiami przemknęła po licu Rynny, gdy nachylał się nieco nad nią, próbując w grube palce ująć jej drobną dłoń. ─ Śliczna Kath? ─ Pochylił paszczę z zamiarem ucałowania wierzchu ręki, co wywołało u Weylina paniczny odruch odrazy. Nie umiał ukryć obrzydzenia, które jak cień przeleciało przez jego twarz, w chwili, gdy mięsiste wargi dotknęły skóry arystokratki.
Może opowiesz mi coś o sobie, Kath? Jak to możliwe, że nigdy wcześniej cię nie ujrzałem?
Nie jest stąd ─ wtrącił się niechętnie Weylin, nadal przesuwając dłonią po ściśniętym gardle. ─ Prawda, K A T H? ─ Jej „imię” niemalże wycedził przez zęby, zwracając ku niej twarz.
No no no. To może pokażę ci świat? ─ Przyłożył łapę do ust, niby odgradzając się tym samym od reszty ludzi w karczmie. ─ Słyszałem, że pierdolone arystokrackie szczeniaki ścinają dziś Hardego Willa!
Weylin znów drgnął rażony niewidzialnym piorunem.
Chyba już na ciebie czas, Rynna. ─ Jad w głosie Weylina mógłby wypalić dziurę w twarzy Rynny. Mężczyzna zdawał się jednak go nie słuchać, zapatrzony w Isabelle jak cielę.
Choć jak tak na ciebie patrzę, to fatałaszki masz zaskakująco ładniutkie. ─ Mina Rynny z każdym kolejnym słowem zdawała się blaknąć, aż w końcu pozostał na twarzy tylko marny, krzywy zygzak. Na sekundę. Zmusił usta do ponownego rozweselenia. ─ Ale chyba nie powiesz mi, że odpowiadasz za te kurewskie podchody szlachty, hmm? Że jesteś jedną z tych pieprzonych suk?
Nie, ona...
Sekunda.
Weylin nie zdążył mrugnąć, a nagle jego twarz znalazła się tak blisko ryja Rynny, że poczuł jego oddech nawet na karku. Uniósł dłonie w obronnym geście i uśmiechnął się marudnie.
Słucha no, mordojebańcu ─ warknął Rynna, patrząc chłopakowi prosto w oczy. ─ JA rozmawiam z naszą piękną królewną, kapujesz? Możesz dalej zasuwać zżerać gówno spod chaty albo siedzieć z dupą cichutko jak myszka. Jeszcze raz wbijesz swój śliczny pyszczek w MOJĄ rozmowę, to egzekucję będzie miał nie tylko Hardy. Dotarło?
Jak najbardziej.
Rynna puścił jego ubranie i poklepał go kilkakrotnie w policzek.
Grzeczny szczeniak. Ale wróćmy do naszej damy... ─ Chcąc nie chcąc uwaga Rynny znów skupiła się na Isabelle w chwili, w której Weylin porozumiewawczo pokręcił głową w przeczącym geście.

|| Prawdopodobnie jutro poprawię ten post. Dziś już padam, ale obiecałem, to jest.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 10.09.15 22:20  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Możesz się przemianować z Richarda tak samo szybko, jak ja przemianowałam cię na niego. — Uniosła wyżej brodę, krzywiąc się na moment z powodu jego jawnej bezczelności i lekceważenia nie tylko jej statusu społecznego, ale też pomocy, jaką mu przyniosła przez nagłe wytłumaczenie przed władzami miasta. Mimo wszystko nadal nie usłyszała „dziękuję”, a coś jej się należało. Ryzykowała dość dużo, próbując wyciągnąć go z tej ciężkiej sytuacji zupełnie nie mając podstaw dla ratowania zawszonego tyłka chłopaka. Uniosła lewy kącik ust, z zadowoleniem przyjmując jego odpowiedź - miał niebrzydkie imię. Chociaż gdyby go troszkę wypucować, zdecydowanie dałoby się z niego zrobić Richarda. Byłoby dużo lepiej. Skinęła głową na znak, że jest zadowolona z otrzymanej odpowiedzi, po czym wzięła w dłoń kosmyk jasnych włosów i leniwie zaczęła go nawijać na palec. Jednocześnie nie spuszczała wzroku z twarzy Cayena, choć unikała patrzenia prosto w ciemne oczy chłopaka. Gdzieś przez głowę przemknęło jej pytanie o godzinę, ale była pewna, że tak czy inaczej dostanie jej się po głowie za opuszczenie lekcji pianina. Cóż jednak mogła poradzić, skoro została wbrew własnej woli wplątana w historię godną pierwszej strony The Times. Już widziała te nagłówki! „Isabelle Beaufort UPROWADZONA”! Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem, kreśląc spirale, serduszka i inne kółeczka na drewnianym blacie stołu. Pomińmy fakt, jak bardzo było to niehigieniczne i niekulturalne, ale kto by się przejmował takimi sprawami, kiedy nie było się wśród ludzi żyjących według ściśle określonej etykiety? Uniosła wzrok, akurat żeby zobaczyć, że sam Cayen robił sobie jeszcze mniej z savoir-vivre, ocierając buzię wierzchem ręki. Pokręciła głową, nie mówiąc nic, dopóki ten nie uniósł sztywnej dłoni. Wtedy, na dźwięk jego słów, uniosła wysoko brwi i zaśmiała się krótko, perliście.
Tak uważasz? — Z rozbawieniem wymalowanym na lekko zaróżowionym licu podniosła chusteczkę i wcisnęła ją bez zbędnego komentarza do kieszeni płaszczyka. — Nie odprowadzisz mnie bez czystej buzi. — Zabrzmiało to zbyt protekcjonalnie nawet jak na jej gust, zaraz jednak jego odpowiedź stłumiła to wrażenie. Jednak zachowywał się jak niewychowane dziecko.
Bycie zabawną nie jest moim celem w tym momencie. Przyprowadziłeś mnie tu, więc teraz możesz odpowiadać na moje pytania. Mam prawo wiedzieć i żądać…… zwłaszcza, że zajmuję wyższą pozycję. Dokładnie to miała na myśli. Chłopak na pewno mógł zauważyć jej wyraźne zirytowanie jego nieprecyzyjnymi odpowiedziami - skoro zabrał ją na obiad (?), miała prawo prowadzić rozmowę, a on mógł tego oczekiwać. Nie chciał chyba, żeby jadła to, co zamówił? Spojrzała na miskę szaro-brązowej, amorficznej substancji, po czym wzięła w dłoń drewnianą, wypolerowaną przez liczne wargi łyżkę i wetknęła ją do miski, kiedy, na całe szczęście, Cayen znów zwrócił jej uwagę. Czuła na sobie jego spojrzenie, czuła je na sobie jakby rzucał w nią ciągle papierowymi kulkami, które irytowały, ale jednocześnie bawiły. Uniosła brew, już chciała coś powiedzieć, kiedy…
WEYLIN, STARY SZCZURZE!
Podskoczyła w miejscu, uderzając się kolanem o blat stołu i wypuszczając łyżkę na ziemię, przy okazji ochlapując sukienkę breją z miski. Obrzuciła niechętnym spojrzeniem wielkoluda (madame Frechèr ostatnio czytała jej o gigantyzmie), po czym, nie podejrzewając, że może nazywać Weylinem właśnie chłopaka, którego miała przed sobą, schyliła się pod stół, żeby podnieść sztuciec. Już z głową pod blatem zwróciła uwagę na ogromne buty, które człapały w ich stronę… A kiedy nieznajomy mężczyzna usiadł na ławce obok „Cayena”, chcąc gwałtownie wynurzyć się spod blatu, bardzo mocno uderzyła się w potylicę. Warknąwszy coś niezbyt odpowiedniego dla jej kobiecych ust, ostatecznie podniosła się, masując tył głowy. Jej oczy otworzyły się szeroko, kiedy zobaczyła iście groteskową scenkę: ogromny człowiek o wyglądzie godnym najgorszego rzezimieszka ściskał w swoich olbrzymich ramionach chuderlawego szczyla. Jedynym, co zajmowało na razie jej umysł było imię, które przed chwilą posłyszała. A lada moment miała przekonać się, do kogo ono należało.
Tymczasem jednak powoli zaczęło do niej docierać, kogo dotyczy każde „no” wypowiadane niskim głosem Rynny. Przełknęła ciężko ślinę, czując falę gorąca napływającą jej do twarzy. Doskonale wiedziała, jakiego była koloru. Położyła łyżkę na blacie, zaciskając dłoń na krawędzi stolika tak mocno, jak tylko mogła, byle nie zaczęła się cała trząść. Wstrzymała oddech, żeby nie skomentować określenia, którego użył mężczyzna; uważała, że syk, który mimowolnie wyrwał się zza zaciśniętych zębów był wystarczającą reakcją.
Nie uważała też za stosowne wypowiadać się na temat swojej urody i tego, za kim się uganiała. Wszystko mówiły jej brwi i zdziwiony wyraz brązowych ślepiów, kiedy otępiale wgapiała się to w Weylina, to w Rynnę.
Cay… — jęknęła cicho, jakby w ogóle nie chciała, by jakiś dźwięk się z niej wydobył. — M-Mógłby Pan go… — ostatnie słowo ugrzęzło gdzieś w połowie drogi i za wszelką cenę nie chciało wyjść na zewnątrz. Dobrze. Połknęła je ze śliną, a gardło nieprzyjemnie się zwęziło do tego stopnia, że nie mogła z siebie wydusić żadnej głoski. Zaczynał ją martwić stan chłopaka, który lada moment mógłby zezgonować właśnie na tej ławie, jeśli mężczyzna nie zdecydowałby się jednak go puścić. No jasne, to musiało się zdarzyć. Bo skoro zawsze wracała bezpiecznie do ciepłego domku, dzisiaj musiała najpierw złamać prawo, potem trafić do zawszonej knajpy, a potem stać się ofiarą napastowania ze strony jakiegoś giganta. Wzięła głęboki wdech, a gdy wypuściła z siebie cały zebrany tam dwutlenek węgla, Rynna uprzejmie zostawił w spokoju jej nowego kolegę. Mieć kolegę, a nie mieć kolegi to już dwaj koledzy.
Więc mówisz, że kim jesteś, piękna niewiasto?
Otworzyła nieznacznie usta, zaraz jednak zamknęła go, nie dając znaku, że jeszcze potrafiła przemawiać ludzkim głosem. Kath? Skinęła twierdząco głową, kiedy wielkolud zadał pytanie czysto retoryczne. Szczerze powiedziawszy była całkiem zadowolona, że nie musiała na razie prowadzić żadnej interakcji; najlepiej by było, gdyby taki stan rzeczy pozostał do końca tego, w tym wypadku, monologu. I tu została, wbrew wszelkim naiwnym oczekiwaniom, włączona do konwersacji. Poczuła, jak grube, szorstkie palce zaciskają się na jej drobnej rączce, którą mimowolnie uniosła w jego stronę. Otworzyła oczy tak szeroko, że nie zdziwiłaby się, gdyby wypadły z otworów w czaszce; z czystej, bezpiecznej kurtuazji uśmiechnęła się, kiedy poczuła spierzchniętą skórę jego warg na swojej dłoni. Natychmiast cofnęła rękę, uśmiechając się przy tym jakby niemrawo. Zupełnie jakby miała zaraz zemdleć.
Och, tak. Ja… — Przelotnie zerknęła na Weylina. — … nie jestem stąd. — Uśmiechnęła się do Rynny.
I wtedy powiedział coś, co zbiło ją z tropu.
Jeśli mogła stać się jeszcze bardziej buraczkowa, najprawdopodobniej osiągnęła właśnie szczyt buraczkowości. Jej dłonie, gdyby nie zaciskały się na krawędzi blatu, prawdopodobnie wskazywałyby wszystkim zatroskanym lekarzom na wysoki stopień Parkinsona. Okropne przekleństwo sprawiło, że jej twarz wykrzywiła się w zgorszonym grymasie, co na pewno nie mogło umknąć niczyjej uwadze. Zwłaszcza wzmianka o śmierci jednego z, jak wskazywał na to przydomek, rzezimieszków, którzy ostatnio robili sporo problemów jej ojcu, zrobiła na niej wrażenie, że zaraz zejdzie na zawał. Zerknęła w panice na chłopaka, który sam widocznie nie bardzo był kontent z zaistniałej sytuacji. Desperacko pragnęła wstać i wybiec z tego pomieszczenia, ale strach zupełnie ją paraliżował, a każde kolejne słowo posłyszane w dialogu Weylina z mężczyzną sprawiało, że chciała zapadać się i niżej… i niżej… i…
Nie wiem, o czym mówisz — wycedziła przez zęby, czując niemożliwe do zniesienia ciepło na twarzy i piersi. — Nie bardzo orientuję się w tych sprawach i… — Zmrużyła oczy trochę ze strachu, trochę z narastającej wściekłości.
Nie, ona…
Musiał się wciąć.
Dziewczyna podskoczyła z cichym piskiem, kiedy zobaczyła, jak gwałtownie zareagował Rynna na słowa chłopaka. Jej serce waliło jak ciężki młot o kowadło, szum krwi zagłuszał mamrotanie otoczenia dookoła nich, a wiedziała, że część osób obecnych w karczmie zauważyła, co działo się przy ich stoliku. Rozejrzała się dookoła z rozpaczą wymalowaną na czerwonej twarzy, ale nikt nie chciał mieć nic wspólnego z opryszkiem, który właśnie groził jakiemuś dzieciakowi. Może takie sytuacje były normalne? Poczuła wilgoć w okolicy oczu, kiedy znów twarz mężczyzny skierowała się w jej stronę; natychmiast jednak przybrała nonszalancką minę, chociaż znów było jej coraz bliżej do odpłynięcia z nerwów.
Nie jestem z Londynu,przyjechałam z Windsor jako pomoc d-domowa. — Głos nieznacznie jej się załamał. Dlaczego w ogóle miała się tłumaczyć komuś takiemu? — Weylin — położyła wyraźny nacisk na jego imię, jakby chcąc mu uświadomić, że mimo nerwów była świadoma, że podał jej fałszywe dane. — … właśnie pokazywał mi drogę do domu, nie orientuję się zupełnie w tej okolicy. Zaraz będziemy się zbierać, ale bardzo miło było mi cię poznać. — Uśmiechnęła się, dla uniknięcia przymusu kontynuacji tej niewygodnej rozmowy wpychając sobie łyżkę pełną mięsnej papki do ust. Smakowało jak słoma z szynką.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.09.15 0:11  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Wyczuwał to. Starał się obrać strategię obieraną tysiące... miliony tysięcy razy. Ukryć się za grubym murem, wcisnąć wszystkie emocje, roztargnienia i krzywe gesty za niemożliwą do rozbicia skorupą; byle jak najgłębiej, jak najciaśniej i na samym dnie, by dane mu było przysypać to wszystko gruzem. Niech tam siedzi, czeka na lepsze czasy. Ale nie. Isabelle była... po prostu inna. Może to faktycznie jej stan społeczny, który od jakiegoś czasu dotkliwie wgryzał się w jego umysł (jest arystokratką... nic dziwnego, że snobka). Jakaś nikła, poturbowana część mówiła mu jednak, że to nie tylko pieniądze i prestiż zapewniony głupim przypadkiem. Miała lepsze życie, ale przecież nie dzięki sobie samej. Te wszystkie gry na skrzypcach, herbaciane (gówniane, cholerne, do diabła z nimi) spotkania w gronie „ważnych buców”, a potem koniecznie jazda konno dwa kilometry na godzinę... Weylin unosił nonszalancko kącik ust, ale wesołość nie dosięgała jego oczu od dłuższego czasu.
Wyczuwał to.
Jej wyższość, pewność siebie... zwyczajnie bogactwo. To ten but umieszczony na jego własnym karku. Jeden nieostrożny ruch i zauważy, że chce się wyrwać, przyciśnie mocniej do ziemi i zgniecie jak puste opakowanie.
Widzisz, Wey? Jesteś gryzoniem, robakiem, bezpańskim, zapchlonym zwierzakiem. Czujesz jej władczość?
Uśmiechnął się ciut wyżej nie komentując jednak jej słów.
Tak, czuł.
I dlatego właśnie musiał przegryźć wszystkie martwe słowa, które gorzkim posmakiem osiadły na czubku jego języka, praktycznie z m u s z a j ą c do wykrzyczenia wszystkich myśli kotłujących się w czaszce. Jak mała igła wbijana w skórę ─ nie wywołuje bólu niemożliwego do zniesienia, ale jest tak irytująca i natarczywa, że nie można o niej zapomnieć choćby na ułamek chwili. Dusiło, dźgało, szturchało, by jednak wypowiedział na głos swoje zdanie. Hamowała go tylko świadomość, że jego przedstawienie rozdarłoby się, jak mokra kartka papieru. Bez problemu.
Zachowaj pozory.
Unieś głowę.
Nie daj się tym arystokratycznym lwom.
Pewnie byłoby mu łatwiej „się nie dać”, gdyby Rynna tak beztrosko na ściskał mu gardła. Porównanie uchwytu do zatrzaśnięcia się na grdyce imadła to zdecydowanie zbyt lekkie określenie, ale koniec końców powietrze powróciło do płuc, wciągnięte gwałtownie przez zaciśnięte w gniewie szczeki. Widać było zresztą, że mimo ognia wściekłości, jaki narodził się gdzieś wewnątrz niego, nie był w stanie postawić się gigantycznemu potworowi, jaki przysiadł się bezczelnie tuż obok niego. Rynna był najwidoczniej tym typem człowieka (tym typem zwierzęcia?), który uwielbia swoją olbrzymie łapska jak patelnie; wielkie nogi, którymi mógł zdeptać niejednego psa albo swoją twarz, na której widok połowa społeczeństwa piszczałaby altem.
Wywoływał strach samą swoją mordą. Nie trzeba pochodzić z inteligencji, aby domyślić się, że jedno jego warknięcie, a wszyscy potulnieli. W tym Weylin, który od paru dłużących się w nieskończoność chwil przegryzał nerwowo końcówkę języka, nie potrafiąc spojrzeć Isabelle prosto w oczy. Wbił spojrzenie w brzeg blatu i ze zmarszczonymi brwiami czekał, aż szorstkie, mokre wargi Rynny otrą się o gładką (sądzisz, że jej dłonie są delikatne, Wey?) skórę, a potem z tym swoim niezmywalnym wyrazem zadowolenia zaczyna cholerny monolog.
Niech się zamknie. Niech stąd spieprza.
Wszystko zaprzepaścił, choć chłopak i tak nie wydawał się tym teraz szczególnie zmarnowany, najwidoczniej w duchu wysyłając prośby do wszystkich znanych mu bóstw (a nawet i nieznanych, bo niektóre na poczekaniu udało mu się wymyślić), by udało mu się przeżyć spotkanie z Rynną ─ najlepiej w jednym kawałku i o właściwiej dla siebie płci.
Weylin...
Przestał marszczyć brwi i uniósł na nią zmęczone spojrzenie. Właśnie tak. Teraz był po prostu zmęczony. Targała nim nieprzemożona chęć wstania i usunięcia się w cień, kiedy Rynna zajęty był wpatrywaniem w twarz o kolorze dojrzałych, slumskich jabłek. Równie słodkich w środku i...
Weylin zerknął kątem oka na Rynnę.
… i równie robaczywych wewnątrz.
Miło było mnie poznać, hm? ─ Rynna wykrzywił ponownie usta w uśmiechu, ukazując światu krzywe, ostre zęby. Znów ten gest, jak u krwiożerczego rekina ─ za dużo zębów, za mało prawdziwej serdeczności. ─ A co, jeśli chciałbym poznać cię bardziej?
Rynna nagle się wyprostował, jakby połknął kija.
Ktoś chrząknął. I było to tak gwałtowne i głośne chrząknięcie, że nie istniała nawet fizyczna możliwość, by wmówić mu przesłyszenie się. Weylin automatycznie zacisnął usta, wściekły na własny organizm, który ─ najwidoczniej ─ postanowił pewne kwestie wprowadzić w życie bez ingerencji mózgu. I kiedy małe, wyłupiaste, krewecie oczka padły na odwróconą twarz rudzielca, Rynna uniósł dłoń i zakleszczył ją na ramieniu swojego towarzysza, ostrym szarpnięciem odwracając do siebie.
Masz jakiś, kurwa, problem? ─ Wycedzone słowa z odrobiną śliny i jadu opadły na polik młodzieńca, który mimowolnie zwrócił twarz ku wielkoludowi. Przelotnie zerknął jeszcze na twarz Isabelle. To ─ pod pewnym kątem ─ przelało czarę. Weylin westchnął, jakby autentycznie cierpiał i uniósł wzrok na dwa małe paciorki zezujące na jego własną twarz.
Nie chcesz jej poznawać, bo...
HUK.
Weylin zamrugał zaskoczony, gdy jego głowa niespodziewanie przekręciła się na bok. Poczuł ostre buchnięcie gorąca na policzku, doskonale zdając sobie sprawę, że na skórze wykwitł już czerwony kwiat. Rynna warknął, chwytając go za ubranie i przyciągając bliżej siebie.
Jeszcze jedna, gówniana nowinka, która mi się nie spodoba, a wsadzę ci miskę w dupę, WEY.
Weylin zmrużył ciemne ślepia i spojrzał ponownie na mężczyznę, zaciskając na moment usta. Teraz uważniej dobierał słowa, targające się po jego głowie. Jak to ująć, by nie zarobić kolejny raz? Jak odpowiednio wytłumaczyć mu to, co w myślach brzmiało stokroć razy lepiej? Przełknął nerwowo ślinę, jednocześnie wzruszając barkami.
Ale to wiedźma.
Rynna parsknął.
I może jeszcze w nocy zmienia się w goblina? ─ warknął w połowie nawet całkiem rozbawiony. ─ Przyznaj, że sam chcesz ją przerżnąć.
Tym razem to Weylin parsknął.
Nie do końca...
Twarz Rynny poczerwieniała.
Że niby mam zły gust?
Nie no... Całkiem dobry...
OHO, KOLEGO! Czyli chcesz wyrwać MOJĄ kobietę?
Ej, chwila. ─ Weylin jęknął, całkowicie się plącząc. ─ Przecież nie chcę, do diabła.
AH! ─ Rynna znów się uśmiechnął, kiwając przy tym okrągłą głową. Gdyby przestał, świat były piękniejszy. ─ Czyli jednak uważasz, że nie jest wystarczająco piękna, żeby ją przelecieć?
Ramiona mu opadły.
Nie uważam, tylko...
Łapsko Rynny znów świsnęło w powietrzu, kreśląc zgrabny łuk tuż nad głową młodzieńca, który w ostatniej chwili przekręcił czerep na bok ─ Wey praktycznie czuł, jak szorstka ręka oponenta dotyka jego włosów.
WRACAJ! ─ Krzyk Rynny trzasnął w ściany karczmy jak grom. Krzywe, poobgryzane paznokcie znalazły miejsce na skórze Weylina, który szarpnął się niespodziewanie, ładując jedną podeszwę buta prosto w bok Rynny, jednocześnie starając się odsunąć na i tak minimalnie dostępną odległość. Czuł nie tylko, jak dotyka plecami lodowatej (i brudnej) ściany, ale jak pazury zagłębiają się w jego ramieniu, wywołując na twarzy ten jednosekundowy, niepotrzebny wyraz bólu.
Połowa głowy przepełniona była naprędce składanymi planami na ucieczkę; druga odpowiadała za ruchy bardziej instynktowne. Na blat stołu padła dłoń chłopaka, po omacku próbując dotknąć czegokolwiek, co mogłoby mu się przydać. Kątem oka przemknął na bok, chcąc rozeznać się w rozłożeniu rzeczy, ale ─ jak prędko się okazało ─ Rynna zdążył huknąć biodrem w stół i łokciem strącić miskę z breją. Prawie udało mu się odtworzyć dźwięk pluśnięcia, gdy „obiad” rozpłaszczył się na ziemi w formie pół-gęstej papki.
Palce prędko zacisnęły się jednak na czymś podłużnym i twardym. Bez namysłu szarpnął ramieniem, przerywając lot pięści Rynny gdzieś w połowie swej trasy. Ciało przed nim zadrżało, wargi, które niedawno dotykały z niskopoziomową nonszalancją wierzchu dłoni arystokratki, teraz rozwarły się jak szczęki przygotowanego do ataku tygrysa. Rynna ryknął na całe gardło, dotykając wbitej w oko drewnianej łyżki. Krew chlupnęła nieprzyjemnie, gdy gwałtownie wyrwał narzędzie z oczodołu i raz jeszcze zamachnął się łapą. Gdyby Weylin nie był na tyle prędki, pewnie dostałby w głowę, a nie biodro. Zachwiał się nagle, opierając w ostatniej chwili dłoń o ścianę, a potem stanął pewniej na stole i ściągnąwszy ze ściany metalowy świecznik bez namysłu cisnął nim w twarz giganta.
Wiesz co w takich chwilach zwykle dzieje się z ludźmi twojej klasy, Wey?
Chłopak zacisnął brudną dłoń na przedramieniu Belle.
Chodu! ─ Ni to szepnął, ni to warknął pod nosem i pociągnął ją przez tę minimalną szparę między stołem a ławą. Dobrze wiedział, że to ona podsunęła mu „broń”, dzięki której udało mu się zachować twarz w formie, która nie potrzebowała wora z wycięciem na oczy (oczywiście, optymistycznie zakładając, że zachowałby tę część ciała).
Rozszalały rynna złapał świecznik i rzucił nim przed siebie. Weylin w ostatniej chwili schylił głowę i pociągnął Isabelle nieco w dół, by i ona nie musiała oglądać gwiazd przed nocą. Pocisk przemknął nad nimi o kilka centymetrów i uderzył siedzącego przed nimi niskiego, włochatego mężczyznę. Ten sapnął, odchylił się tak niespodziewanie, że Weylin ─ który kierował się już do wyjścia z karczmy ─ przyhamował nagle i cofnął się o krok, znów omal nie tracąc równowagi.
Ty! ─ Twarz rozbójnika wyglądała, jakby ktoś chwycił za wiadro krwi i chlusnął mu prosto na nią – tak czerwona z gniewu była. Zakasał rękaw koszuli i wymierzył cios. Kolejny unik. Weylin odsunął się na bok, napierając wolną dłonią na szczupłe ramię Isabelle, by pchnąć ją nieco na bok i usunąć się z toru ciosu. Pieść trzasnęła w głowę przechodzącego chudzielca. Cienka jak szkapa wywalił się płasko na podłogę, zdzierając z najbliższego stołu kufel z piwem. Właściciel trunku ─ obrany złotą cieczą ─ wydał z siebie charknięcie, poderwał się na równe nogi i zaczął kopać chuderlawego nieznajomego. Siedzący obok niego barczyści mężczyźni nie potrafili pozostać wiernymi. Sami wyskoczyli za ławy i dopadli do najbliżej stojących towarzyszy, chwytając ich za szmaty, ciskając o ścianę albo przewracając na drewno stołów.
Rozpoczął się prawdziwy harmider. Krzyki, trzaski złamanych nosów, chlupnięcia krwi, która paletą rozbryzgiwała się na deskach podłogi. Gdzieś w tym wszystkim był Weylin, próbujący nie dostać w mordę od latających wszędzie pięści. Trzymał mocno Isabelle za rękę, starając się wyprowadzić ich do wyjścia. Jak na złość, by dostać się do drzwi trzeba było przecisnąć się przed lawiną splątanych kończyn, przekleństw i ─ może nawet przede wszystkim ─ uciec z pola widzenia Rynny, który zdążył pozbierać się po nagłym ataku i już szarżował w ich kierunku.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.09.15 22:57  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Między palcami przesypywał się piasek, chłodna woda obmywała delikatne stopy…
A w uszach szumiała krew, pulsując jak napływające w stałych odstępach fale, zaburzając percepcję, przyćmiewając czyste widzenie i odbieranie bodźców, których nadmiar przytłaczał ją do niewyobrażalnego wręcz stopnia. Zacisnęła zęby, czują jak skóra wokół żuchwy napina się boleśnie, a we wcześniej wysuszonej buzi zbiera się nadmiar śliny. Przełknęła go nerwowo, rozglądając się dookoła niewidzącym wzrokiem. Nie do końca wiedziała, czy na pewno jej zmysły nie okażą się lada moment zwodnicze, czy nie obudzi się ponownie po ciepłą pierzyną i nie zacznie całego dnia od nowa. Szklista powierzchnia brązowych tęczówek odbijała nikłe światło, które tworzyło półmrok w całym pomieszczeniu. W innych warunkach wydałby się klimatyczny, teraz napawał tylko niewytłumaczalnym przerażeniem, zwierzęcym przestrachem związanym z zagrożeniem dla życia (lub dziewictwa i niewinności w tym konkretnym przypadku). Słabo rozwinięta, mimo dojrzałości dziewczyny, klatka piersiowa unosiła się z wolna, by zaraz znów opaść przy głośnym napływie krwi do uszu.
Spojrzała znów na rudzielca, choć była pewna, że nie napotka tym razem jego przenikliwego, może i głupkowatego wzroku. Szybko wróciła do poprzedniego uśmiechu i przeniosła uwagę na Rynnę.
Byli z zupełnie innych światów - ona i oni. Czego by się nie robiło, jak bardzo by się nie uwłaszczało, nadawało tytułów, aresztowało, mordowano, wyganiano, edukowano - ona zawsze pozostanie w jednej szufladce, a motłoch w drugiej. To było coś, nad czym człowiek się nie zastanawiał, czego nie próbował zmieniać, zwyczajnie akceptował. Nie tylko słowa nieproszonego giganta, ale i zachowanie chłopaka dawało jednak zupełnie inne świadectwo. To ona akceptowała taki stan rzeczy. To jej podobała się dwustopniowa piramidka. Nikomu innemu. Ta myśl zdawała się ją otrzeźwić, po niezmiennie uśmiechniętej twarzy przemknął się wyraz zwątpienia i - ponownie - strachu. Była tu mniejszością. Nie liczył się już prestiż bankiera, nie liczyła się jej kilkudziesięciofuntowa sukienka ani jedwabna chusteczka, która tkwiła pogięta w kieszeni jesiennego płaszczyka. Liczyło się to, co powie i jak się zachowa. Na ile zdoła wyprzeć się wyuczonych odruchów w stosunku do reszty świata. Tej gorszej reszty.
Czujnie przyglądała się dwójce mężczyzn - jednemu ledwo odrośniętemu od ziemi, drugiemu zdecydowanie nie hamującemu się w produkcji hormonów. Westchnęła ciężko, patrząc niechętnie do miski; widziała tłuszcz z boczku i coś jeszcze, choć nie była pewna, czym to coś było. Może niekoniecznie nadawało się do jedzenia.
Obrzydliwe — mruknęła pod nosem, stukając jednokrotnie łyżką o brzeg miski, by pozbyć się resztek papki ze sztućca. I czuła, że to była odpowiednia chwila na skończenie komentarza. Przesunęła koniuszkiem języka po dolnej wardze, po czym spuściła głowę i przymknęła delikatnie oczy. Nie chciała tu dłużej siedzieć. Chciała zwyczajnie wstać, pożegnać się i wyjść. O tak, co ją zatrzymywało? Pobiliby ją? Złapali żelaznym uściskiem za nadgarstek i zaprowadzili z powrotem na ławkę, napominając, że nie skończyli rozmowy? Pociągnęła nosem, unosząc brodę i spoglądając to na jednego, to na drugiego; czemu Weylin nic jeszcze nie zrobił? Z przywitania wydawało się, że wielkolud lubi chłopaka, a podduszanie mogło być przecież elementem kultury plebsu! Tak. Zdecydowanie tak.
Od razu pożałowała, że w ogóle zaproponowała rozstanie.
Poczuła, jak całe ciało zaczyna niekontrolowanie drżeć, czuła na sobie kilka wiercących spojrzeń, a przede wszystkim uwagę Rynny, najmniej pożądaną w tym momencie. Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Otworzyła usta z zamiarem zmiany tematu, bo skoro sam Weylin nie zdecydował się na razie przyjść jej z odsieczą - należało radzić sobie samej. Zdążyła jedynie jęknąć, bo…
… znowu musiał wszystko zepsuć.
Chciała wsadzić głowę w mięsną breję i utopić się w jej szarej masie. Byle zniknąć, nie patrzeć na to, co się miało teraz dziać. Oprych wcześniej dał popis swoich umiejętności, dlaczego więc dzieciak nie potrafił tego zrozumieć? Wściekły głos mężczyzny zapowiadał zbliżający się mord; Isabelle rozpaczliwie próbowała coś zrobić, ale czaszka pozostawała pusta, a kończyny tak czy inaczej odmówiły posłuszeństwa. Zdobyła się jedynie na jęk dużo głośniejszy niż zamierzała, który przywrócił na jej twarzy odcień świeżo wygotowanych buraczków.
PLASK.
Nie udało jej się w porę powstrzymać wrzasku, który niemal na równi z uderzeniem dłoni o twarz chłopaka wyrwał się z jej gardła. Upuszczając łyżkę na stół, zakryła usta dłonią, patrząc na zaczerwienioną skórę w miejscu, gdzie Wey został spoliczkowany. Oczy znów zaszły jej łzami, szum krwi zagłuszył zaskoczone westchnienia kilku osób, które siedziały obok nich w karczmie. Nikt nie zdecydował się jednak na krok dalej, a sama Belle zorientowała się właśnie, że uniosła się nieco z siedziska jakby miała zaraz dać susa przez stół i wybiec z opętańczym wrzaskiem przez otwarte drzwi. Nie było takiej opcji; z wolna opuściła szanowne cztery na twardą ławkę, a wyostrzający się na powrót słuch wyłapał dopiero rozpoczęty dialog mężczyzn.
Buzia mimowolnie jej się otworzyła.
Nie uważam, tylko…
Zobaczyła ramię, które uniosło się do ponownego zamachu i bez dłuższego namysłu chwyciła miskę pełną parodii obiadu, by zaraz bezceremonialnie opróżnić ją na głowę mężczyzny, jednocześnie obryzgując chłopaka i kogoś przy stole za nimi.
Impertynent! — wrzasnęła, choć dobrze wiedziała, że ogarnięty furią skierowaną w stronę nastolatka nie usłyszy jej wyzwisk. Zamachnęła się naczyniem, które wciąż ciasno trzymała w drobnej rączce i z całą siłą, jaka wypełniła jej wątłe ramionka uderzyła w nerw na łokciu Rynny. Tak. Ten, co boli. Czuła, że po policzku ściekły jej łzy, ale nie była świadoma, że płacze, coś tak prozaicznego jak strach stało się nieważne w obliczu zniewagi i słów, które właśnie usłyszała. Krzyczała, ile sił w płucach, choć nie miała pojęcia, co to było - może wyzwiska, może bezkształtny pisk, może błaganie, by puścił już Cayena, by go zostawił, by poszedł, by go tu nie było, groziła mu, a może to znów były prośby.
A może modlitwa.
Zamknęła szybko buzię, kiedy zobaczyła dłoń chłopca i od razu do niej dotarło, w jakiej sytuacji się znaleźli - wcisnęła mu łyżkę w dłoń, a muśnięcie jego szorstkiej skóry wywołało w niej jakiś przyjemny dreszcz, nad którym na chwilę obecną nie mogła się zastanawiać. Nie było czasu.
Nie mogła się też zastanawiać, co by było, gdyby rudzielec nie dostał sztućca do ręki.
Krzyknęła jeszcze przenikliwiej niż wcześniej, za chwilę jednak zamknęła się, gdy do gardła napłynęła fala wymiocin, które, ku jeszcze większemu obrzydzeniu, musiała zatrzymać w ustach - nie zdołałaby przełknąć tej ilości treści żołądkowej z powrotem, a wyplucie jej tu i teraz byłoby wielce niekulturalne. Patrzyła na chłopca tępo, nie zareagowała też ponownie, kiedy metalowy świecznik zetknął się z głową giganta. Zamiast tego po prostu wypuściła to, co miała w buzi na stół. Nie czuła potrzeby zachowywania się wciąż jak na damę przystało. Była w tym momencie jedną z nich.
Nie potrzebowała zachęty do opuszczenia lokalu.
Natychmiast zerwała się z miejsca, wypluwając za siebie resztki porannego posiłku, zaraz jednak znów nurkując w dół, kiedy świecznik, wcześniej użyty jako prowizoryczna broń, teraz przekoziołkował nad ich głowami. Płakała obficie, widząc bardzo niewiele zza fali słonych łez, która zalewała jej oczy; posłusznie reagowała na najmniejszy nacisk wywierany na jej ciało przez chłopaka, ściskając z całej siły skrawek jego ubrania. Widziała kropelki potu pokrywające czoło wściekłego gorylka, który oberwał właśnie wymierzonym w nich pociskiem; słyszała ryk Rynny, pisk jakiejś kobiety, krzyk karczmarza. Jedynym, co zostało zupełnie zagłuszone był ten pulsujący dźwięk napływającej krwi, która działała tak pobudzająco.
Adrenalina płynęła gdzieś jej żyłami.
Ciepła, lekko wilgotna dłoń chłopaka odszukała jej własną, mógł poczuć rozpacz, z jaką go ścisnęła. Paradoksalnie chciała go odepchnąć, chciała podnieść kufel, który ostał się na jednym ze stołów, chciała roztrzaskać go na tej rudej głowie - napawał ją strachem, obrzydzeniem, nagle stał się jeszcze bardziej odpychający niż kiedy unosił ją wcześniej na rękach, by nie ubrudziła sobie sukienki, kiedy spadł z nieba na pierwszego opryszka, z którym miała tego dnia do czynienia. Koniec końców był jednym z nich. Był jak każdy inny mężczyzna, jak każdy inny przeciętny kundel spośród całego zapluskwionego i brudnego tłumu plebsu. Na dodatek był zdolny do skrzywdzenia człowieka. Pociągnęła go gwałtownie do siebie, jednocześnie cofając się do tyłu o krok, a zaraz potem na miejsce, w którym stali wtoczył się jakiś mężczyzna wymachujący zakrwawioną łyżką. Isabelle okręciła się na pięcie i pociągnęła go zdecydowanym ruchem w stronę drzwi, co krok odskakując do tyłu, gdy przed jej twarzą wykwitała czyjaś pięść lub, co gorsza, głowa. Rynna ryczał wściekle, ciskał mięsem na prawo i lewo, ale Belle nie chciała być częścią tego mordu, chciała wyjść, puścić lepką dłoń i uciec jak najdalej się dało.
W momencie, kiedy tuż za nimi rozległ się męski wrzask, a rączka dziewczyny wyciągnęła się w stronę półotwartych drzwi, ktoś gwałtownie szarpnął je od zewnątrz - zupełnie przypadkowy osobnik. Beaufort warknęła coś i wyszarpnęła Weylina za próg; z końca ulicy biegli już przedstawiciele władz, gotowi uciszyć zamieszanie wywołane właśnie przez ich dwójkę.
Wciąż jeszcze nie docierały do niej konsekwencje dzisiejszych zdarzeń - wiedziała jednak, że niezależnie od ceny nie mogli dać się teraz złapać. Pociągnęła go mocno, ruszając szybkim krokiem w stronę nadchodzącej grupki kobiet, przez które przecisnęła się z nim i ostatecznie zatrzymała się zaułku wcale niedaleko karczmy. Grupa mundurowych właśnie zablokowała drzwi lokalu, niemożliwym było, by ktoś chciał się nimi zainteresować.
Puściła bez słowa rękę chłopaka, rzucając mu tylko niechętne spojrzenie. Mnóstwo słów cisnęło jej się właśnie na usta, a ze wszystkich…
Kolejna fala treści pokarmowej opuściła niespokojne trzewia dziewczyny. Czuła się upokorzona i zażenowana, chciała zapaść się pod ziemię, ale najpierw musiałaby go zabić, żeby nikomu nie powiedział o tym, co widział przy stole. Sama wolałaby nie pamiętać żadnych z dzisiejszych wydarzeń. Podniosła głowę i chwiejnie oparła się plecami o twarde cegły. Nie miała zamiaru zaczynać z nim rozmowy. Nie wiedziała nawet jak. Otarła oczy z łez, rąbkiem rękawa osuszyła też wilgotne ślady z policzków, po czym skierowała spojrzenie wystraszonych oczu na jego twarz - okropne znamię po uderzeniu kwitło w najlepsze.
B-Bol……i cię to? Nie potrafiła wydusić z siebie choć tyle, szok zaciskał się mocno na gardle uniemożliwiając wydawanie dźwięków. Potrzebowała chociażby chwili, by cała złość przywróciła jej mowę.
Teraz.
Powinnam cię oddać władzom, zraniłeś tego człowieka. — Znów zbladła, gdy obraz kawałka drewna sterczącego z oczodołu wypłynął do jej świadomości. — Mogłeś go zabić! — warknęła wściekle. — Co byś wtedy zrobił? Miałbyś na sumieniu człowieka! CZŁOWIEKA, ROZUMIESZ? Co ci przyszło do głowy, żeby się w to jeszcze wtrącać?! Tak bardzo szukasz przygód? Mogę ci załatwić przygodę! Mogę ci załatwić przygodę do końca życia gdzieś głęboko pod ziemią albo za kratami! — Do tej pory sama nie zdawała sobie sprawy, że aż tak krzyczy. Zeszła nieco z tonu, wciąż nie tracąc różu, który rozkwitł na jej policzkach od zdenerwowania.
Na dodatek mnie okłamałeś — dodała urażonym, cichym głosem, odwracając głowę. — Nie bardzo rozumiem dlaczego. Zresztą może Weylin to też fałszywe imię, co? Lubisz być panem chociaż na te kilka chwil, nie? Doskonale wiesz, gdzie jest t… — urwała, znów, jak kameleon, przybierając barwę zbliżoną do śniegu. Tego nie chciała powiedzieć. Bez słowa spuściła głowę, zaciskając dłoń w pięść. Tego naprawdę nie zamierzała powiedzieć.
Ale taka była prawda.
Piramidka.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.10.15 3:27  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
W chwilach pokroju tej nie liczyły się zasady savior vivre'u, wysoki poziom ze scholastyki, znajomość geometrii. Francuskimi słówkami nie zatrzyma się szarżującego mężczyzny wielkiego jak szafa, a obliczenia, nawet te prędkie, nie będą w stanie zastąpić siły mięśni ─ nieważne czy siły mięśni, gdy wykonuje się cios pięścią; czy siły mięśni potrzebniej do prędkiego ulotnienia się z huraganu walki. Działał instynkt i to właśnie dzięki niemu Weylinowi udało się przekrzywić głowę na bok, nim coś – dosłownie – podcięło mu końcówki włosów. Był już jednak metr dalej, kompletnie zapominając o uczuciu zagrożenia sprzed sekundy, by obejrzeć się za siebie i spojrzeć na drżące ostrze wbite do połowy w ścianę karczmy.
Pod pewnym kątem może było to podobne do tańca ─ krok w tył, nagły obrót, kolejne cofnięcie się, a potem szybkie przebrnięcie między pląsającymi dookoła ciałami, które mijało się o krok, o sekundę, o odległość tak małą, że ledwo mieściła się tam kartka papieru, jakie poupychał w skrzynie pod ubraniami. A jednak mieli zaskakujące, wręcz głupie szczęście ─ bo choć pięści latały praktycznie wszędzie i nietrudno było dostać z głowy prosto w brzuch (przy okazji pozbywając się resztek obiadu z żołądka), ostatnie szarpnięcie i wydostali się na zewnątrz.
Rude kosmyki ledwo opadły na czoło chłopaka, a już rozwiały się przez nagłe szarpnięcie Isabelle. Spomiędzy ust wyrwało się charkliwe sapnięcie, podeszwa uderzyła o twardy kamień, a on sam w ostatniej chwili przypomniał sobie, do czego w sumie potrzebne są nogi. Droga przed nim przewijała się całkiem powoli, ale po bokach, na górze i na dole, przelatywała jakby zjeżdżał z górki z prędkością wykręcającą organy. Huknął jeszcze ramieniem w klatkę piersiową kobiety, w których tłum nagle wtargnęli z Belle, a potem poczuł kolejne pociągnięcie i...
Zaczął dyszeć.
Świszczące wdechy i narwane wydechy towarzyszyły mu za każdym razem, gdy próbował unormować oddech, zaciskając kły tak mocno, że rozbolały go zęby. Słona kropla potu prześlizgnęła się zgrabnym łukiem po zabrudzonym policzku, odkleiła się od brody i spadła prosto na czubek buta, który poruszył się nagle, gdy Wey chciał zrobić krok do przodu.
Chciał do niej podejść, dotknąć, pod pewnym kątem czując ucisk nie tylko adrenaliny, ale i czegoś, czego wcześniej nie potrafił sprecyzować. W jednej chwili, gdy mroczki wyblakły, a spojrzenie znów nabrało zadziornego blasku, doszedł do wniosku, czym to właściwie było. I już rozchylał usta, już podnosił na nią wzrok, ale...
„B-bol...”
Zawahał się, marszcząc lekko brwi. Palce o zdartych do krwi knykciach dotknęły jego własnego policzka. Nie wybadał opuszkami żadnego zgrubienia, ani nawet skaleczenia, ale od razu poczuł ostry impuls bólu. Rynna musiał grzmotnąć go tak ostro, że pewnie wykwitł mu tam siniak wielkości praktycznie całego dostępnego miejsca. No i wybił zęba, choć Weylin ledwo zdawał sobie z tego sprawę (kiedy w ogóle go wypluł?).
Zresztą, nieważne.
Opuścił dłoń i znów otworzył buzię, ale Isabelle skutecznie go zagłuszyła. Zdążył mu się wyrwać tylko nieporadny, koci pomruk, nim gromy oskarżeń dosłownie powbijały się w niego jak rzucone z siłą sztylety. Zacisnął palce w pięści i skrzywił się, nadając twarzy paskudnego, wściekłego wyrazu.
CZŁOWIEKA? ─ syknął, gdy wreszcie skończyła go atakować. Coś wewnątrz niego zadrżało, roztrzaskując całą wdzięczność jak cienkie lodowe szło. ─ W którym miejscu ta bestia była dla ciebie człowiekiem?! ─ Podniósł nagle głos, unosząc jednocześnie rękę. Huknęło ostro i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że uderzył pięścią w miejsce tuż przy jej głowie, niebezpiecznie się do niej nachylając. ─ Wasza wysokość raczy mi, marnemu, plebejskiemu kundlowi, wybaczyć, że traktuję kurewskich gwałcicieli, jak stado podrzędnych ścierw. Widziałaś jego łapy? Rozerwałby cię, p a n i e n k o. Zużył w jedną noc i wyrzucił, choćby martwą, na zaszczane ulice. Rozejrzyj się. Dalej. ─ Złapał ją za ramię i niespodziewanie cofnął się o krok. Nogi miał w środku puste, ale ruchy zdecydowane, a chwyt silny, jak zawsze. Praktycznie wypchnął ją z zaułka, chwytając zaraz za szczękę i nakierowując spojrzenie w kierunku, skąd przybyli. Czyjeś ręce zakleszczały się na szyi jednego z mężczyzn ubranych w znośny garnitur. Mundurowy zachwiał się niespodziewanie, zrobił jeszcze niezdarny krok do tyłu i buchnął w błoto pod ciężarem wielkiego, ryczącego cielska. Ktoś inny uderzał tępą stroną noża w skroń ledwo przytomnej postaci o tak zmasakrowanej twarzy, że identyfikacja płci nie wchodziła w grę. Słychać było piski, powarkiwania, uderzenia pałek o czyjeś czaszki, chrzest łamanych kości. Byli poza barierą okrucieństwa; poza dokładną możliwością przyjrzenia się wypluwanej krwi i lśniącym ostrzom sztyletów. Ale zarys był idealny.
Masz swoje pierdolone człowieczeństwo, Belle. ─ Zdał sobie sprawę, że nadal ją trzyma. Poluzował uścisk, ale zrobił to niespiesznie. Prędzej sama by mu się wyrwała, niż odsunął palce od zaróżowionych policzków. Charknął, odwracając głowę na bok, byle jak najdalej od niej. ─ Nie sprowadzaj zwierząt do poziomu ludzi, bo przez takich głupców jak ty... pełnych... ─ Splunął nagle. ─ Pełnych chorego... ─ ściął się, zamierając z rozchylonymi ustami. Zacisnął je zaraz w wąską linię, tamując warkot. Nie umiał dobrać słów, choć wiedział, co chce powiedzieć. Nie znosił tej bezradności. Musiałby jej to pokazać, a to nie wchodziło teraz w grę. Wypuścił powietrze przez zęby, unosząc dłoń i pocierając nią twarz. ─ Współczucia? Przez współczucie tacy jak ten świński padalec są w stanie dostrzec swoją szansę, wykorzystać ją i zasiąść na zasranym tronie. Jeden nieostrożny ruch, Belle, a pomożesz coś wyciągnąć z dna; coś, co w tym dnie powinno zostać. On nie jest kimś. Cokolwiek, co tu znajdziesz, nie jest kimś, moja śliczna panienko. Niech Rynna się smaży w samych czeluściach Hadesu! Niech go zeżrą wszystkie demony. Byłoby ci go żal? ─ Spojrzał na nią pełen dziwnej pretensji w ciemnych oczach. ─ Bo mnie...
Ulicę przeciął tak głośny, pełen gniewu, wewnętrznej furii i napadu szału ryk, że Weylin aż sam warknął, od razu kierując wzrok w stronę hałasu. Znów karczma. Jakże by inaczej? Tym razem przez drzwi wypadł wpierw jeden oficer, a zaraz za nim Rynna, pod ostrzałem broni władzy. Uderzali w kark, potylicę, grzbiet, ramiona. Weylin nagle zobojętniał, przechylając odrobinę głowę na bok, a gdy Rynna upadł na ziemię, miażdżąc cielskiem funkcjonariusza prawa, oczy mu się zaświeciły. ─ I dobrze ─ mruknął pod nosem; bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. ─ Wiesz, czemu zawsze zmusza się grzeszników do padnięcia na kolana? Wiesz czemu przygniata się ich głowy do podłogi? ─ Spojrzał na nią beznamiętnie; pozbywając się dawnego, rozchichotanego lekkoducha o drażniącym usposobieniu. ─ Bo diabły powinny być bliżej piekła.

---------------------------------

Nie pytał jej o zdanie. Po prostu się zaoferował, z góry narzucając, że i tak się zgodzi. Szli brzegiem drogi, wtapiając się w rzednący tłum szarych postaci w porwanych łachach i z twarzami tak brudnymi, że wydawałoby się, jakby dopiero co wyciągnęli głowy z błota. Weylin aż tak się od nich nie różnił. Buty wyglądały, jakby ledwo trzymały się w całości i ostatnie resztki kleju pozwalały na przybranie formy obuwia; spodnie były przetarte i podniszczone, koszula dawno temu zapomniała, jakiej właściwie była barwy; skóra zadrapana, pokaleczona, naznaczona cętkami fioletowych, zielonych i żółtawych siniaków. Do tego dochodziły zmierzwione włosy i rozbiegane spojrzenie. Pilnował się. Bez przerwy oceniał każdy fragment otoczenia, pełen nieufności i niepokoju.
Po długich, ciągnących się minutach ciszy, wreszcie odchrząknął. Gardło miał zdarte do tego stopnia, że nawet przełykanie śliny sprawiało mu kłopot.
Płakała, widziałeś?
Zacisnął zęby, wsuwając palce na kark.
I tak musimy przejść tą częścią ─ wyrzucił w końcu, zezując wzrokiem gdzieś na swoje buty. Kluczyli właśnie wąską uliczką. Nieważne jak się nazywała i czy w ogóle miała jakąś nazwę ─ wydawało się, że jest taka sama, jak dziesiątki innych uliczek, które już minęli. ─ Lada moment wyjdziemy na plac. Stamtąd można przekierować się... w zasadzie praktycznie wszędzie. Gdzie mieszkasz?
Do ich uszu dobiegły skowyty, wiwaty, liczne pomruki i okrzyki.
No tak.
Na środku placu znajduje się podest.
Na podeście szubienica.
A po stopniach, otoczony warkotem i pszczelimi posykiwaniami tłumu, wspinał się Hardy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 03.10.15 23:29  •  bez tytułu. [Aki x Grow] Empty Re: bez tytułu. [Aki x Grow]
Przejmujący chłód wiatru zakradł się pod jej ubranie, sprawiając, że całym ciałem wstrząsnęły dreszcze i nieprzyjemne mrowienie od podnoszących się włosków na skórze. Drobnymi dłońmi zebrała poły płaszcza, zakrywając się szczelniej przed zimnym dotykiem powiewów; podniosła znużony wzrok na twarz chłopaka, krzywiąc się nieznacznie. Emocje targały nią jak szmacianą lalką i Isablle sama nie wiedziała, czy chce jej się krzyczeć, płakać, uciekać czy po prostu stać w jednym i tym samym miejscu do końca życia. Wciągnęła powietrze przez zęby, ocierając rękawem twarz ze wszystkich wilgotnych śladów słabości. Było - minęło.
Pozostał tylko palący kwas solny w gardle.
Nie spuszczała nawet na moment wzroku z Weylina, szczególnie wpatrując się w zaczerwieniony policzek, który na pewno musiał piec jak diabli; gdyby mogła przyłożyć coś zimnego, może udałoby jej się zmniejszyć siniaka, który tak czy inaczej by się pojawił. Wtedy uniknąłby pytań od matki. O ile w ogóle miał matkę. I dom, i ojca, i pieniądze. Cokolwiek poza tym, w czym teraz go widziała. Pytania o życie osobiste chłopaka cisnęły się jej na usta, takt jednak zakazywał wchodzić brudnymi pantofelkami w strefę prywatności. Jakby nie patrzeć, był zapewne nastolatkiem, na dodatek nie starszym niż ona sama, choć o wiele lepiej przystosowanym do życia w warunkach, jakie zapewniała ulica. Potrafił uciekać, zdobywać jedzenie, nie przejmował się każdym kolejnym zadrapaniem lub guzem. A jednocześnie przez to podejście i wizerunek sprytnego złodzieja wzbudzał w niej niesamowitą niechęć - czuła wstręt do jego obojętności, do zachowania, do wyglądu, głosu, zapachu. Nie żeby nie miała powodów. Dla niej był w tym samym worku, co olbrzymi mężczyzna, którego zostawili właśnie za sobą.
Uniosła zaskoczona brwi, słysząc nagły krzyk chłopaka. Serce huknęło o żebra, kiedy przed jej twarzą przeleciała nagle ręka; była przekonana, że chciał ją skierować nieco bardziej w bok. Nie miał oporu, by włożyć Rynnie łyżkę w oko, co miałoby go powstrzymać przed uderzeniem nieznajomej? Zwłaszcza że nikt z osób jego pokroju najwyraźniej nie pałał miłością do tych, którzy tak naprawdę sprawowali pieczę nad miastem. Żadnej wdzięczności. Wciągnęła gwałtownie powietrze, ściągając usta w wąską linię. Słuchając wulgaryzmów, które wyrzucał z siebie z taką łatwością, co rusz zaciskała i rozluźniała pięść, powstrzymując się przed odepchnięciem go i zwyczajną ucieczką. Zamiast tego wpatrywała mu się wyzywająco w oczy, a w głowie zamiast refleksji nad tym, co powiedział, plątała się tylko myśl, że nigdy nie spotkała rudzielca z brązowymi oczami.
Warknęła na niego, czując bolesny uścisk na ramieniu. Szarpnęła się, próbując poluzować zdecydowanie zakleszczoną dłoń, zamiast tego jednak prawie spotkała się face-to-face z brukiem. Posłusznie stanęła w miejscu, powstrzymując się dzięki całej sile woli, by nie zacząć krzyczeć i okładać go rękami. Czuła zapach błota, zgniłych odpadków i potu, który uderzył ją od strony ulicy. Mocny chwyt chłopaka skierował jej głowę wprost na scenę, która sprawiła, że nikła zawartość żołądka znów podskoczyła żwawo w trzewiach. Bez słowa zacisnęła powieki, by nie musieć patrzeć na krew i masakrę, która miała miejsce zaledwie kilkadziesiąt metrów od nich. I mogli leżeć wśród tych ciał. I nikt mógł nie wiedzieć, kim byli. Łzy ściekły jej znowu po policzkach, kiedy w końcu ją puścił.
Nienawidziła go. Był okrutny, brzydki, był złym człowiekiem, którego się bała. Tak jak wcześniej bała się Rynny, tak teraz, jeśli nie bardziej, bała się Weylina. Bo Rynna został w pomieszczeniu. A Weylin znajdował się tuż przy niej. Odwróciła głowę tak, by nie widział jej twarzy; płakała mocno, pojękując mimowolnie, ślina gęstniała jej w ustach, dłonie trzęsły się nieopanowanie.
Tak nie zachowują się damy!
J— — urwała, zanim w ogóle zaczęła. Nie miała zamiaru się do niego odzywać. Zasłużył na jej całkowite milczenie. Wsłuchiwała się w ociekający jadem i sztucznym rozsądkiem ulicznego kundla monolog, choć miała ochotę jak dziecko zakryć uszy, by nic nie słyszeć i oczy, by zniknąć. Spojrzała na niego z równie ogromną pretensją i wyrzutem. Mów tak dalej, Wey. Mów tak dalej, a naprawdę dostaniesz.
Podskoczyła, kiedy do jęków, pisków i wrzasków jatki dołączył się przeszywający ryk. Natychmiast zamknęła oczy, odwracając się plecami do całej sceny; łzy ściekły intensywniejszym strumieniem, kiedy słyszała wybuchy prochu, po czym głuchy huk masywnego cielska o ziemię.
I dobrze.
Dobrze? — Obejrzała się w jego stronę z cichym słowem na ustach. Pokręciła głową, gdy skończył mówić. Nic nie odpowiedziała.
Bała się.

*

Wilgotne ścieżki, które naznaczyły łzy powoli znikały, zostawiając tylko nieprzyjemne uczucie chłodu. Szła za nim bez słowa, pochlipując cicho i wymijając pojedyncze postaci, które nie zwracały najmniejszej uwagi na jej wygląd. Zastanawiała się bez większego zaangażowania, jak zareaguje na to wszystko jej matka, a jakakolwiek myśl o faktycznym przestąpieniu progu domu napawała ją przerażeniem i sprawiała, że serce podchodziło do gardła, łomocząc jak oszalałe. Nie mogła się pojawić w takim stanie. Nie przeżyłaby godziny pod falą zarzutów i konsekwencji, które zrzuciłaby na nią rodzicielka. Jednocześnie pozostawała bez większego wyboru.
Khm.
Wyłapawszy z ogólnej kakofonii jego chrząknięcie, uniosła leniwie spojrzenie. Tak jakby to ją obchodziło, gdzie i jak idą.
Trudno — burknęła pod nosem, choć były to jednocześnie pierwsze, od dłuższego czasu, słowa, które skierowała w jego stronę. — Healey Street — mruknęła od niechcenia, skupiając się na tym, co działo się gdzieś przed nimi, w samym centrum placu, na którym właśnie się zatrzymali. Nigdy nie uczestniczyła w publicznych egzekucjach i niekoniecznie miała ochotę doświadczać teraz swojego pierwszego razu. Skrzywiła się, widząc wchodzącego na podwyższenie człowieka, który, jak dla niej, wyglądał na martwego zanim zdążył wyzionąć ducha.
Tacy jak ty uważają to za świetną zabawę, co? — spytała z wyraźną niechęcią i obrzydzeniem. I z kiepsko zamaskowanym strachem. — W końcu to dobrze, kiedy ktoś kogoś zamorduje, twoje słowa. Albo wsadzi łyżkę w oko. Albo zgwałci. Wszystko jedno dla takich jak ty, nie? — Otarła łzy z policzków. W tłumie nic jej nie zrobi, prawda? Stanęła za nim i podnosząc niechętnie wzrok, by móc spojrzeć na twarz, na której wykwitł już pokaźny fioletowy kwiatek.
Wiesz, co ci powiem, Weylin? Nie jesteś wcale inny niż Rynna, może tylko tyle, że zasłaniasz się jakimiś wartościami i przyzwoitością. Boję się ciebie bardziej niż jego, bo on przynajmniej nie próbował się zasłaniać czyimiś czynami. A ty? Dla ciebie wszystko jest dobrze, póki sam trzymasz się na nogach. Przerażasz mnie. Powiedziałeś, że nie znajdę tu kogoś. Czym więc jesteś, Weylinie? Czym się różnisz od tego mężczyzny, który zaraz zawiśnie? — Mówiąc, uniosła się nieznacznie na palcach, by móc zbliżyć usta do jego ucha, chcąc się upewnić, że całkowicie ją usłyszy. Gdyby miała dość odwagi, zakręciłaby się na pięcie i uciekła w swoją stronę. Mimo to jakaś część trzymała ją w miejscu i może była to fascynacja jego światem, a może strach przed powrotem do swojego.
Zadrżała, gdy tłum zaklaskał.
Ciało zbrodniarza bujało się w konwulsjach na ciasno zaciskającej się wokół jego szyi linie. Po policzkach Isabelle znów ściekły łzy, a widok kolejnej tego dnia śmierci wyrwał z jej piersi okropny szloch. Zacisnęła dłoń w pięść i uderzyła nią z całej, choć wciąż niewiele znaczącej, siły w łopatkę chłopaka, bucząc przy tym boleśnie. Była wściekła. Wściekła na siebie, na niego, na wszystkich dookoła, wszystkich odpowiedzialnych i niezwiązanych z egzekucją tego człowieka, którego nogi ostatni raz wierzgnęły w powietrzu. Wiedziała, że chlipie głośniej niż by chciała, że okłada go dłonią po plecach, że drugą rękę zaciska na materiale jego koszuli. Że zwraca uwagę.
Szepty dookoła nich wzmagały się, ktoś mruczał niezadowolony, że wariatów powinno się wieszać nawet częściej niż zbrodniarzy, jakaś kobieta zachichotała, sprawiając, że Belle ze wstrętem wymalowanym na twarzy odsunęła się nagle od chłopaka, patrząc na niego z przerażeniem chowającym się za łzami, które wciąż płynęły jej po policzkach. Uderzyła go po raz kolejny w ostatnim, bezsilnym już przypływie emocji, po czym wciągnęła powietrze jakby chciała się nim zachłysnąć, utopić w tlenie i dwutlenku węgla i wypuściła je przez zęby. Ciężko oddychając, spuściła głowę i zamarła, trzęsąc się ze strachu przed konsekwencjami własnego wybuchu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach