Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 4 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

Go down

„Uznałem, że możesz wiedzieć.”
Miło, co?
Potem nie musiał dodawać nic więcej. Zero rozumiał ukryty przekaz. Być może dlatego znów przyjął rolę tego mało dociekliwego słuchacza, który mierzy cię uważnym spojrzeniem i choć nigdy nie wiadomo, co sobie myśli, wiadomo, że poświęca całą swoją uwagę, jakby na tę chwilę liczyły się jedynie słowa rozmówcy. Growlithe cieszył się szczególną uwagą Cilliana, który od jakiegoś czasu starał się niczego nie przeoczyć.
Bezcześcić? ― wtrącił się. nie oczekiwał wyjaśnień, ale dosadnie dał mu do zrozumienia, że nie podoba mu się to, jak nisko się cenił. Może miał ku temu powody, ale Lesliemu trudno było pojąć, dlaczego przyprawiało go to o irytację.
„Rozumiemy się?”
Nie odpowiedział. Z samego wyrazu twarzy Vessare'go też niewiele dało się wywnioskować. Samo milczenie wcale nie musiało oznaczać zgody w tej sytuacji, więc Jace musiał sam zdecydować, która z trzech opcji będzie mu odpowiadała:
a). tak;
b). nie;
c). zastanowię się.
„Kiedyś może ci o nim opowiem.”
O sobie, Syon.
Nie potrafił wyzbyć się świadomości, że to też była jakaś jego część. Nie zamierzał jednak zmuszać go do mówienia o tym na siłę. Nie, gdy widział w jakim jest stanie i – być może – za sprawą tego widoku był w stanie przyjąć na swoje barki część ciężaru, który na nim spoczywał, ale jednocześnie czuł się źle, że nigdy nie będzie mógł przyjąć go całego. Może czyniło go bardzo odległym od niego.
Już dobrze. Poczekam.
Jak najwierniejszy kundel, co?
Nie wiedział dlaczego nagle zrobiło mu się zimno, ale mimowolnie drgnął wiedziony tym niewyjaśnionym dreszczem, by zaraz po tym skrzywić się za sprawą buntu przywódcy DOGS.
Te twoje zasady. Wkurzasz mnie. Prawie... ― No powiedz, Zero. Nieważne. Zastąpił resztę zdania ciężkim westchnieniem. Nie uśmiechało mu się wspominanie o sytuacji sprzed pobudki Growlithe'a. Gdyby to zrobił, dałby do zrozumienia przyjacielowi, na jak drobne kawałki można było postrzępić jego nerwy, gdy w grę wchodziły głupie zaczepki mierzące w Wilczura. Niewiele brakowało, a zastałby go pakującego manatki przy Kat trajkoczącej mu nad uchem. ― Skoro tak mówisz ― mruknął z marudnym wyrazem wyciągając rękę w stronę talerza. Przytrzymał kość, gdy wbijał paznokcie w mięso, od którego oderwał kawałek. Podszedł do wyjątkowo sceptycznie do tej czynności, kiedy musiał pogodzić się z faktem, że ten niewielki posiłek staje się jeszcze mniejszy.
Uniósł pytający wzrok na wymordowanego, by upewnić się, czy taki układ mu pasował. Skoro nie chciał jeść sam, nie pozostało już nic innego, jak tylko pójść na kompromis.
Już? Możemy dojść do porozumienia? Jeśli zamierzasz kręcić nosem, że tkniętego nie ruszysz, załatwimy to inaczej. ― Wsunął oderwany kęs do ust, tak że połowę wciąż było widać na wierzchu. Zadarł podbródek wyżej. W jego oczach może i powinien pojawić się wyzywający błysk, ale teraz nie zdołał przebić się przez spochmurniałą powłokę. Ten wymowny sygnał trwał tylko przez krótką chwilę, zanim blondyn ukrył go całkiem w swoich ustach, zaprzeczając samemu sobie. Wiedział, że nie zrobiłby niczego wbrew niemu, więc natychmiast skarcił się w myślach i podniósł na równe nogi, przełykając już rozmamłany zębami i nieco mdły w smaku kawałek.
Oblizał palce, przyglądając się Syonowi wyczekująco.
Nie martwię się, bo uważam, że sobie nie poradzisz. Myślę, że dałem ci to do zrozumienia już wystarczająco dobrze ― mruknął, marszcząc brwi. Nie musisz sobie tego komplikować.  Na usta cisnęło mu się jeszcze kilka słów, ale były zbyt skomplikowane, by ktoś taki jak Vessare był zdolny je wypowiedzieć. Zacisnął usta w wąską linię i wbił wzrok w czubki swoich butów, nawet nie kryjąc się z tym, że wewnętrznie siłował się z samym sobą. Całe szczęście, że szybko mu przeszło, a Grow jak nie usłyszał przekazu, tak nie usłyszał.
W obrębie tego pokoju zasady Desperacji dziś nie obowiązywały nikogo. Dla Lesliego istniały ważniejsze prawa, które nakazywały przynajmniej na ten czas schować swoją dumę w buty. Kto jak kto, ale O'Harleyh przede wszystkim powinien wbić sobie do głowy, że to, co działo się w tych czterech ścianach, miało już tutaj pozostać.
„Mówiłeś, że idziesz do miasta.”
No tak. Już go wyganiał?
Anioł przyjął to przypomnienie z marudnym skrzywieniem i stęknięciem godnym największego malkontenta. Odchylił głowę do tyłu, masując kark. Zawsze niezbyt pozytywnie podchodził do swoich kursów tam i z powrotem, ale po nieprzespanej nocy ta niechęć jakoś napęczniała, ale nie tylko to było głównym powodem, dla którego nie miał ochoty opuszczać Desperacji. Co z tego, że to tylko na jeden lub dwa dni.
Jasne, że pójdę ― odparł bez zastanowienia. Prawdę mówiąc, już w pierwszej chwili postanowił, że odprowadzi kumpla pod same drzwi baru, ale wolał postawić go przed faktem dokonanym. Wolał mieć całkowitą pewność, że na drodze mierzącej sobie „rzut beretem” nic się nie stanie, tym bardziej, że był zdania, iż albinos wciąż powinien odpoczywać.
„Spodnie.”
Kiwnął głową i już bez słowa podszedł do wielkiej skrzyni w rogu pokoju. Ciężkie wieko uniosło się ze skrzypnięciem sprzeciwu, a stuknięcie o ścianę zakończyło tę pokraczną symfonię. Skrzydlaty zaczął przekopywać się przez upchnięte na siłę i niepoukładane łachmany. Nieporządek nieco utrudniał mu tę pracę, ale nie wydawał się być nim szczególnie przejęty. W końcu sam do niego doprowadził.
Nie mam niczego, w czym nie będziesz czuł się jak wieszak. ― A to ci niespodzianka. Całe szczęście, że nikt tu nie wybierał się na rewię mody, choć może w konkursie stylowych worków na ziemniaki zrobiłby furorę. Sprzączka mocno zdezelowanego paska uderzyła o drewno, informując Wilczego, że na całe szczęście nie będzie musiał siłować się z ciągłym podciąganiem zsuwających się spodni. ― Jesteś pewien, że pójście tam nie może poczekać? Jeśli chcesz, możesz zostać tu jeszcze przez jakiś czas, skoro słaniasz się na nogach.
Przewiesił szare jeansy przez oparcie krzesła, na którym siedział Jonathan. Zdawało się, że nie czekał na odpowiedź, kiedy ominął białowłosego, by na chwilę zniknąć w łazience.
I przypomniałem sobie ― nie musiał mówić głośno, by przyjaciel usłyszał go z drugiego pomieszczenia. ― Może wreszcie zaczniesz nosić przy sobie telefon? Już kilka razy próbowałem się z tobą skontaktować. ― W dodatku dostawał do głowy, gdy któryś raz z kolei okazało się to niemożliwe. ― Jeżeli go zgubiłeś, mogę spróbować coś załatwić.
Potem nastała cisza. Gdy prostował się po podniesieniu jego butów z podłogi, ukradkiem zerknął w stronę lustra. Powinien skupić się na paskudnym widoku swojej twarzy, ale to nie ona przykuła jego spojrzenie na te kilka sekund. Mimowolnie dotknął palcem zaczerwienionego miejsca.
Łup.
Ciężkie buty wylądowały obok krzesła.
Musiałeś, prawda? ― rzucił markotnie, ale dało się wyczuć, że nie miał mu tego za złe. Nawet jeśli przebarwienie wyraźnie odznaczało się na skórze.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie potwierdził słownie, ale jego spojrzenie było wystarczającym przytaknięciem. Owszem. Bezcześcić. To też kiedyś mu wyjaśni. Może. I o ile sam Growlithe nie odpowiadał i uznawał to za naturalną kolej rzeczy, tak gdy zamilkł Zero, wzięła go lekka irytacja. D l a c z e g o mu nie odpowiadał? Przecież nie chodziło o to, aby wymazał z pamięci to imię, choć przez głowę Growlithe'a przemknęła dzika myśl, aby jakoś do tego doprowadzić. Liczył się tylko fakt, aby go nie używał względem niego, bo nie był już osobą, którą to imię opisywało.
„Już dobrze. Poczekam”.
Białowłosy pokiwał głową.
„Te twoje zasady”.
A potem zaprzeczył ruchem głowy...
- Tu nie chodzi o same zasady. - Tak jakby jeszcze musiał to tłumaczyć... - Chodzi o godność.
Nie zdążył mu jednak dokładnie rozrysować swoich myśli. Poniekąd może to i lepiej, skoro - znając Wilczura - prędko rozgadałby się na amen, znów podsycając nieco kłótliwą atmosferę. Nic nie było jednak teraz w stanie go sprowadzić na ziemię.
Przyglądał się w milczeniu Zero... chyba pierwszy raz nie wiedząc, jak powinien zareagować. Nie widział nic złego w tym, by jednak skorzystać z „propozycji”, jaką właśnie zaoferował mu Leslie, ale z drugiej strony była to pierwsza sytuacja, w której anioł wykazywał jakiekolwiek... chęci, a to już wykraczało poza wyobraźnię samego wymordowanego. Nie zdążył się nawet zdecydować, którą reakcję wybrać, bo mięso zniknęło doszczętnie w buzi Vessare'a, a on sam podniósł się, przerywając jakikolwiek kontakt. Może to i lepiej. Łatwiej było odzyskać władzę nad gardłem.
- Widocznie jednak niewystarczająco.
Czy Growlithe był dziecinny? W tej kwestii z pewnością. Nigdy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że patrzono na niego z góry i o ile nie odczuwał pragnienia, aby rozwiać ich wątpliwości, tak w sytuacjach podbramkowych - czyli, jak ta aktualnie - jednak coś go gniotło od środka. Próbowano na siłę dopasować go do ram, jakie wyrysowali inni, podczas gdy Wilczur uparcie starał się iść własną ścieżką. Czasem na przekór innym, tylko po to, aby im dopiec, pokazać, że różni się od nich diametralnie. Teraz też miał ochotę to uzewnętrznić, ale prędko zdusił chęć i tylko wzruszył barkami.
- Dam sobie radę.
Właśnie te słowa towarzyszyły jasnowłosemu, gdy udał się do szafy. Growlithe w milczeniu przyglądał się kawałkowi mięsa, ale nie tknął go ostatecznie. Głód rwał skurczony żołądek... ale ta przeklęta duma... Nie ma kompromisów, charknął bez szczególnej satysfakcji. Bez dwóch zdań. Ta cała „godność” lada moment go uśmierci, ale na chwilę obecną, jakkolwiek katastrofalne się to nie wydawało, nie tknął mięsa, wytaczając wokół siebie solidną osłonę.
NIE BĄDŹ DZIECKIEM, westchnęła Shiva, przyglądając się jego minie. KORONA CI Z GŁOWY NIE SPADNIE JEŚLI TKNIESZ TO, CO CI PRZYNIÓSŁ. POWINIENEŚ PO TYM POCZUĆ SIĘ LEPIEJ.
Dzięki, House. Nie.
„...wieszak”.
- Nie ma sprawy - rzucił, ignorując wilczycę i jej próbę warknięcia. Chwycił spodnie i nie zważając na ich rozmiar, powoli pochylił się nieco do przodu i zaczął walkę z wiatrakami.
No dalej stopo... dasz radę... wierzę w ciebie... te zerwane ścięgna się nie liczą, daj spokój...
Growlithe uśmiechnął się pod nosem, pociągając pierwszą nogawkę do połowy kolana.
- Jestem pewien. Mam parę spraw do załatwienia. - Nim jednak Zero zdążyłby się wtrącić, Wilczur parsknął cicho, wsuwając drugą nogę w nogawkę. - Nic poważnego, więc dotrzymam obietnicy. - Teraz wypadałoby wstać... - Jakieś polityczne badziewia. Posłałbym kogoś innego, ale jestem im to winny.
BO CATS CIĘ ZŁAPAŁO?
Growlithe ostrożnie podniósł się do pionu, wsuwając spodnie na biodra.
Bo dałem się zaskoczyć.
Wilczyca nie drążyła już tematu, więc i on nie kontynuował, w zamian przelewając praktycznie całe skupienie na to, by zapiąć pasek. Palce lewej dłoni były wyjątkowo słabo zaradne akurat wtedy, gdy powinny wykazać się swoimi umiejętnościami sprawnościowymi.
„I przypomniałem sobie”.
Hm?
„Jeżeli go zgubiłeś, mogę spróbować coś załatwić”.
- Jak chcesz - rzucił obojętnie, mocując się ze sprzączką. - W sumie nie jest mi jakoś szczególnie potrzebny. I tak nigdy nie mam gdzie go podładować. Rany, są serio na mnie za duże.
Cisza.
Growlithe dopiął pasek, uniósł wzrok... a potem rozległ się huk.
„Musiałeś, prawda?”
W pierwszej sekundzie nie do końca skojarzył w czym problem. Przyjrzał się aniołowi, unosząc nawet lekko jedną brew ku górze. Musiał... co? Co tym razem mogło mu nie pasować? Trybiki zaskoczyły dopiero po chwili, gdy wzrok mimowolnie przemknął po zaczerwienionym miejscu. Obdarował go od razu zadziornym, lekko wyzywającym uśmiechem.
- Nie złość się, Lassie. - Tak jakby w ogóle wyglądał na złego. - Musiałem.

// @Grow: ... w sumie później Grow ubrał buty i oboje zt.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Niczego im nie ułatwiał. Gdy zaczęli prowadzić go na górę, robił wszystko, byleby tylko było im ciężej. Jedyne czego sobie darował to ciągłe komentarze, które urwały się, gdy Kat zastosowała taktykę ignorowania go. Czarnowłosa była już wystarczająco zmęczona praca, by dodatkowo podsycać konflikt ze swoim schlanym znajomym. Nie zamierzała pójść mu na rękę i pozwalać na to, by upił się do nieprzytomności, chociaż wtedy byłby bardziej potulny.
Leslie był zbyt zajęty uprzykrzaniem życia pozostałej dwójce, przez co ledwo zorientował się, że znaleźli się pod drzwiami jego własnego pokoju. Przez całą drogę zdążył się porządnie zgrzać, a dodatkowo tak oddychał głośno, jakby przed momentem przebiegł cały maraton. W uszach czuł charakterystyczne pulsowanie – pewnie dlatego pytanie skrzydlatego nie otrzymało żadnej odpowiedzi.
Przestań mnie obłapiać.
Szarpnął się lekko, ale dźwięk brzęczenia kluczy i tak poniósł się po korytarzu.
Zamek szczęknął.

[...]

Moment wejścia do pokoju był dla niego niezaplanowaną przerwą w filmie życia, którą zaanonsowało stłumione kocie miauknięcie, które kilka razy obiło się echem w jego czaszce, by na koniec pozostawić po sobie głuchą ciszę. Ktoś na chwilę zgasił światło, a kiedy lampa ponownie się zapaliła, Ourell sadzał go na podłodze w łazience. Mokre od alkoholu spodnie na nowo przykleiły mu się do ud, ale ledwie wyczuł to nieprzyjemne zimno wilgoci, gdy jego umysłem zawładnął bolesny spazm. Gdy tylko przylgnął plecami do wanny, miał wrażenie, że ktoś wbił mu w plecy zardzewiały hak, a potem gwałtownym szarpnięciem zdarł z nich płat skóry z pokaźną warstwą mięśni. Nie mógł narzekać, bo zdarzało się, że bywało gorzej, ale krzywy wyraz zagościł na jego ustach, a on sam mętnym i pełnym wyrzutu spojrzeniem starał się odszukać twarz Zachariela, jednak te starania spełzły na niczym, a dwukolorowe tęczówki ulokowały swoje spojrzenie gdzieś na wysokości szyi drugiego blondyna, która wirowała mu przed oczami wraz z resztą pomieszczenia. Uniósł rękę, która znów nie potrafiła odnaleźć właściwego toru, więc na koniec palce słabo pochwyciły płaszcz jasnowłosego, jakby brakowało im pewności. Gdyby tylko nie mdliło go do tego stopnia, zebrałby się na więcej agresji wobec nieproszonego gościa.
Ourell... ― zaczął, zbierajac w sobie całą powagę, na jaką tylko mógł sobie pozwolić w tym kiepskim stanie. Pauza, która miała miejsce zaraz po tym ciągnęła się przez kilka nieznośnych sekund, gdy sam Vessare znów zaczął przypominać kogoś, kto głęboko nad czymś się zastanawia, ale za cholerę nie potrafi odnaleźć właściwego wątku. Może „Zachariel” brzmiałoby poważniej? Wtedy dopiero wystraszyłby się, że zrobił coś nie tak. Jak zbity kundel. Jego głowa poruszyła się lekko w górę i w dół, gdy w milczeniu przyznawał sobie rację. Wielka szkoda, że wcześniej połamałby sobie ten zapijaczony język, nim wypowiedziałby prawdziwe imię anioła. ― Pieprz się. Ile... razy... ― przerwa na głęboki wdech, by załagodzić mdłości ― mam jeszcze powiedzieć, że nie potrzebuję twojej pomocy? Myślisz, że zmięknę albo zrobisz ze mnie dłużnika, bo przecież jak można traktować tak kogoś, kto dba o ciebie, jak o ukochane zwierzątko? Nie jestem zwierzątkiem, Ou. A nawet jeśli, to takim, które ujebie cię w łapę za każdym razem, gdy ją przysuniesz. Powiedz... ― zaczął i uniósł wzrok, który tym razem zdołał natrafić na usta stróża. ― Skrywasz jakieś masochistyczne sekrety i lubisz, gdy cię gryzę? ― Wyraz jego twarzy momentalnie uległ zmianie. Zgorzkniały uśmiech pojawił się tam tak nagle, jakby w jego głowie narodził się nowy pomysł, który był równie zabawny, co ironiczny.
Nie powiesz tego.
Zakochałeś się? ― rzucił. Z jego ust brzmiało to, jak najbardziej idiotyczna rzecz na świecie. Nic dziwnego, że dosłownie w tym samym momencie roześmiał się głośno i wszystko brzmiałoby naturalnie, gdyby nie sarkastyczna suchość, która ubodłaby niejednego żartownisia, którego dowcip się nie udał. Tym razem to jego zabolało. Już nawet nie chodziło o plecy, których mięśnie napięły się, gdy lekko pochylił się do przodu, obawiając się, że od tego śmiechu pęknie mu brzuch. Ten nieznośny ból zaczął promieniować pod żebrami, a jego zachowanie tylko drażniło to wewnętrzne robactwo, które pożerało go od środka, teraz wgryzając się w niego jeszcze mocniej. ― Obrzydliwe ― zakończył ostro, sam wbijając niewidzialny sztylet w swoje uszy. Zanim wypuścił Archangela, najpierw podjął daremną próbę odepchnięcia go. Siła, którą udało mu się włożyć w ten ruch, była porównywalna do niegroźnego i przyjacielskiego szturchnięcia. Aktualnie widział w błękitnookim swojego rodzaju winowajcę. Ten wieczór mógł wyglądać inaczej, gdyby tylko pozwolono mu zapomnieć.
Więc jesteś obrzydliwy.
Więc jestem. Muszę się umyć.
Możesz już iść. ― Znaj łaskę pana. Ze swojego punktu widzenia i tak oszczędzał mu swojej własnej obecności, co przynosiło obustronną korzyść. Prawdopodobnie żadnemu z nich nie uśmiechało się oglądanie swoich twarzy.
Oparcie łokcia o brzeg wanny zajęło mu więcej czasu niż wykonanie tej czynności na trzeźwo. Kiedy już tego dokonał, chciał podciągnąć się wyżej, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Przekleństwo wyrwało się z jego ust przez zaciśnięte zęby, przybierając formę niewyraźnego syknięcia. Na szczęście miał swój plan B, dzięki któremu zaczął przekręcać się na bok, odrywając obolałe plecy od chłodnej powierzchni wanny, na której pozostawił rdzawe zmazy, przypominające nieudane dzieło sztuki nowoczesnej. Wreszcie oba ramiona przewieszone zostały przez krawędź, a Cillian – paradoksalnie do swoich wcześniejszych słów – upodobnił się do zwierzaka, który próbuje przedostać się na drugą stronę przeszkody, ale brak ku umiejętności, by zrobić to sprawnie i bez wysiłku. Opuścił głowę i z ukosa spoglądał na słuchawkę prysznica, po którą właśnie wyciągnął rękę. Jak ślepiec próbował ułożyć na niej rękę, a gdy to nastąpiło, zamiast zacisnąć na niej palce, zepchnął ją do wanny, a huk, który temu towarzyszył był nieznośny dla jego uszu i obolałej głowy. Nie spróbował już dosięgnąć upuszczonego przedmiotu i, jak gdyby nigdy nic, odkręcił wodę, przekręcając kurek do momentu, w którym ten nie był w stanie drgnąć dalej. Nic dziwnego, że ciśnienie od razu poruszyło słuchawką, kierując strumień wody prosto na twarz jasnowłosego i na podłogę. Nawet nie drgnął, jedynie zacisnął mocno powieki.
Wyglądasz beznadziejnie.
Wszystko jedno.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zdarzyło mu się kiedyś biegać w maratonie. Co prawda bez numerku na koszulce i ściśle wytyczonej trasy z kolorową wstęgą na mecie, acz ów pościg można by porównać do maratonu, biorąc pod uwagę energię zużytą na stawianiu przed sobą kolejnych kroków. Pamiętał, że gdy ucieczka zakończyła się sukcesem, jego płuca płonęły, nogi dygotały pod każdym krokiem, a w uszach szumiło przez kilkanaście dobrych minut. Obecna sytuacja obeszła się bez tych rewelacji, acz zmęczenie Ourella było porównywalne.
Zero, jak na swój wzrost ważył niewiele, acz barki starszego blondyna zdążyły odczuć na sobie ciężar bezwładnego ciała drugiego stróża. Wtarganie nietrzeźwego mężczyzny na odpowiednie piętro było męczarnią. Krok, krok.. przerwa. Krok, krok… przerwa. Nieustannie trwający rytm, podyktowany następnym utrudnieniem, które Leslie wyczarował za sprawą swojego zachowania. Wbity w bok łokieć, niepodniesienie nogi przy kolejnym stopniu.. sama lalkowatość stróża była sporym utrapieniem. Ciężko było zważać na bezpieczeństwo zarówno swoje, jak i jego, gdy utrzymywanie równowagi było zadaniem niemalże mistrzowskim. Dlatego tak bardzo zaczął doceniać obecność czarnowłosej dziewczyny.
Brzdęk.
Bez żadnych ceregieli wszedł do środka, ciągnąc za sobą nie tyle co uwieszonego Cillian’a, ale też pomagającą mu Kat, która ledwie zdążyła pchnąć otwarte na oścież drzwi, by uniemożliwić ewentualnym gapiom przyglądanie się wnętrzu mieszkania. Zachariel lubił wszystko wykonywać w możliwie jak najszybszy sposób. Dokładność była priorytetem, acz w ciągu swojego życia nauczył się, że niekiedy życie zależało od czasu, nie precyzji. Niestety przełożyło mu się to na większość sytuacji i choć nie ujmowało mu to zdolności, to jednak narzuciwszy sobie szybsze tempo, wzrastała również ciążąca nad nim odpowiedzialność. Jakby nie miał już wystarczająco stresu…
Pokuśtykał do najbliższego pomieszczenia, ostrożnie sadzając Zero na łazienkowej podłodze. Zerknął na stojącą obok dziewczynę, która wyszła z całej sytuacji z nie mniejszym zmęczeniem. Przyśpieszone, wymęczone świsty wydychanego powietrza od dłuższego czasu były jedynym towarzyszącym im dźwiękiem.
Nie dziwiło go, że nie mieli o czym rozmawiać. Oboje nie byli w szampańskich nastrojach. Ourell przestał silić się na wymuszoną grzeczność, powołując się na czyny, nie słowa. Kat natomiast najprawdopodobniej była zmęczona nie tylko pracą w barze, ale i obecnością spitego kolegi, więc nie miała aniołowi za złe, że nie wymusza żadnych niepotrzebnych komentarzy. Wszyscy dobrze widzieli, jak miała się sytuacja.
Mimo wszystko cisza musiała zostać w pewnym momencie przerwana.
„Ourell…”
Podziękować mu raczej nie zamierzał, dlatego Archangel z góry nastawił się na kolejne pretensje i złośliwe uwagi, uznając, że w tym stanie Zero praktycznie nie nadawał się do żadnej logicznej rozmowy. Mimo to ukląkł przy nim, bacznie przelatując wzrokiem po całej jego sylwetce. Światło trzaskającej żarówki umożliwiało mu lepsze oględziny drugiego stróża, odsłaniając znacznie więcej, niż przyciemniony bar. W miarę wychwytywania kolejnych szczegółów, Zachariel pochmurniał coraz bardziej. Żałość Vessare’a przybierała na sile, gdy w akompaniamencie nieprzytomnego spojrzenia i drażniącego swądu alkoholu, na chama wbijała się jego obita morda, następne strupy i inne pomniejsze rewelacje.
- Od jak dawna to masz? – rzucił automatycznie, ewidentnie wskazując spojrzeniem na sine oko. Nie zastanawiał się nad sensem zadanego pytania. Skrzywienie zawodowe. Jedyne sprawne ślepie wyrwało się na kolejne poszukiwania ewentualnych uszczerbków na zdrowiu, jak zwykle poprzedzając faktyczne działania, które już powoli układał sobie w głowie. Najważniejsza była ocena.
… ale Zero nie dał sobie w spokoju wystawić stopnia.
Zmrużył ślepia.
- Mów mi więcej, Leslie. – odparł możliwie jak najspokojniejszym tonem, co wyszło mu całkiem nieźle, zważywszy na jego przeciwne stanowisko odnośnie opinii młodszego blondyna. Poza tym dalej miał na uwadze, że w pomieszczeniu znajduje się osoba, której definitywnie nie chciał mieszać w swoje prywatne sprawy. Nie przepadał za mówieniem o sobie, więc nie w smak było mu wywlekanie osobistych problemów na wierzch. W ciągu tych kilkunastu minut wyrobił sobie o Kat zdanie jak najbardziej pozytywne, ale… przecież jej nie znał. Mimo to Zero był mistrzem prowokowania i wykorzystywania znanych słabości. – Ilekroć będziesz mi to mówić z obitą mordą utopioną w alkoholu, tyle razy nie będę w stanie Ci uwierzyć. Nie jesteś moim dłużnikiem, ani żadnym zwierzątkiem, a gryzienie mnie po łapach, to wyłącznie twoje upodobanie. – prychnął, szybko zsuwając z siebie płaszcz. Dziewczyna, do tej pory stała nad nimi lekko pochylona, wyraźnie nie wiedząc, w jaki sposób mogłaby jeszcze pomóc. Poza tym zaczynała rozumieć, że oboje byli w nieco skomplikowanych relacjach, co automatycznie wywarło na niej wewnętrzną walkę pomiędzy natychmiastową ucieczką z pola walki, a chęcią pomocy osobie, którą notabene otaczała pewną opieką.
- Wezmę to. – odparła, przechwytując od oszpeconego mężczyzny płaszcz. – Przewieszę go na krześle w drugim pokoju i przyniosę z dołu trochę wody do picia. – dodała i wyszła z łazienki, uprzednio w naturalnym dla siebie geście podsumowując Zero jakimś nieładnym, acz niezbyt wulgarnym przezwiskiem.
- Dziękuję. Przyda mu się.
… żeby się zatkać.

„Zakochałeś się?”
Que?
W tym momencie poczuł się tak beznadziejnie osłabiony, że nie był w stanie wydusić z siebie żadnej uwagi. Pytanie Lesliego wydało mu się tak absurdalne i nie na miejscu, że po chwili kompletnie zrezygnował z dłuższego komentarza, wpatrując się wprost w twarz pijanego rozczarowanym spojrzeniem. Gdzieś podświadomie wiedział, że Zero wygadywał głupoty, sam nie wiedząc co właściwie mówił, acz i tak mocno ubodła go ta uwaga. Naprawdę odbierasz to w ten sposób? Za kogo ty mnie masz?
„Obrzydliwe.”
Odpowiedzi doczekał się natychmiast.
- Zgadzam się. – rzucił wymownie, zachowując zimną krew. Odepchnięcie nie zrobiło na nim zbyt dużego wrażenia, choć Ourell, ze względu na mało stabilną, przykucniętą pozycję, lekko się zachwiał. – Zero, siądź żesz na dupie i się nie ruszaj.. – odparł, widząc żałosne próby dźwignięcia swojego ciała i nieudolną próbę wymycia z siebie całego brudu. Jednak nieważne pod jak wielkim ciśnieniem byłaby ta woda, i tak nie byłaby w stanie zmyć z niego tej całej budzącej politowanie otoczki nieporadnego awanturnika. Ourell natychmiast podniósł się do pionu i w pierwszej kolejności wyłączył prysznic, chcąc oszczędzić sobie większego sprzątania, bo najprawdopodobniej to jemu przypadnie to zaszczytne zadanie, a raczej sam je na siebie nałoży. – Trzeba opatrzyć ci ranę na plecach. Używałeś skrzydeł? – zapytał, wnioskując po samej lokalizacji obrażenia. Znał go tyle lat, że jego uwadze nie mógł umknąć ten charakterystyczny dla niego defekt. – Ściągnę Ci koszulkę, a następnie obejrzę ranę. Kiedy się jej nabawiłeś? – po raz kolejny zaczął działać pod wpływem przyzwyczajeń, a nie rozsądku. Leslie całkiem szybko został sprowadzony do roli zwykłego pacjenta. Starszy mężczyzna podejrzewał, że jego słowa ulecą gdzieś w eter, acz i tak czuł powinność poinformowania o swoich zamiarach, bez względu na to czy poszkodowany był akurat w pełni rozumu czy nie.
Ostrożnie zbliżył się do Zero i ułożywszy go w dogodniejszej pozycji – co również nie było zbyt przyjemnym zadaniem – podjął się prób pozbycia się pokrwawionego t-shirtu mężczyzny.
Samobójcza misja – samobójcze skutki.
Dostał łokciem w szczękę, co na moment skutecznie odwaliło go do tyłu. Ourell z cichym jękiem przyłożył rękę do uderzonego miejsca. Ostatnio często dostawał od pacjentów w mordę…
Dowód braku współpracy Lesliego nie był powodem, który wystarczyłby, aby zniechęcić kierowanego chęcią pomocy anioła, więc Zachariel szybko się zrehabilitował.
Po wygraniu zaciętej walki z niesfornym stróżem, Ourell przystąpił do kolejnych działań.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down



------------------------------

„Od jak dawna to masz?”
Ourell nie doczekał się choćby najdrobniejszej reakcji na pytanie. Z tej odległości nie było mowy o tym, by jasnowłosy go nie usłyszał, ale brzmienie głosu wdarłszy się do ucha, zdawało się zakończyć swoją drogę gdzieś w połowie kanału słuchowego, co uczyniło ten przekaz bezużytecznym. Jakakolwiek forma troski Zachariela była dla Zero kompletnym bezsensem. Może dlatego co rusz starał się rzucać mu wielkie kłody pod nogi. Niektóre sprawy nie powinny go interesować, a jedną z nich była właśnie historia podbitego oka. Stało się. Odpowiedź nie sprawiłaby, że opuchlizna zniknęłaby z jego twarzy – a i tak była już mniejsza niż kilka dni temu – jak za dotknięciem magicznej różdżki. Pan „Zaufaj mi, jestem lekarzem” powinien dobrze o tym wiedzieć. Ale taki już był – często zadawał te swoje durne pytania, jakby liczył, że zwierzy mu się ze wszystkiego, co miało miejsce. Kilka dni temu kurewsko się bałem. Myślałem, że już po nim, a ty pytasz mnie o jebane oko, zadrwił w myślach, choć na jego twarzy nie pojawił się nawet cień kpiny. O wiele lepiej było udawać, że nie usłyszał.
„Mów mi więcej, Leslie.”
Nic dziwnego, że zamilkł. Drażniło go dosłownie wszystko, co mówił drugi skrzydlaty. Nawet zasłyszany komentarz Kat zdołał umknąć gdzieś w eterze, chociaż miał ochotę pożegnać ją wymownym „Słyszałem”. Oboje robili sobie na przekór, choć niejeden rozsądny uznałby, że Leslie powinien pozwolić sobie na pomoc. Nie chciał jej jednak od kogoś, kto stale dolewał oliwy do ognia. Dlatego zawsze się odgryzał. Dlatego wyglądał na kogoś, kto lubił ostrzyć zęby specjalnie po to, by wgryzać się w ręce nieszczęsnego Archangela. Skoro Bernardyn tak bardzo chciał go słuchać, najpierw musiał nauczyć się bycia dobrym słuchaczem. Póki co kiepsko wychodziło mu zrozumienie najprostszych poleceń lub tego, że ktoś nie miał ochoty na jego świątobliwe towarzystwo. Nic jednak nie podgrzało atmosfery tak mocno, jak...
„Zgadzam się.”
Nie mów, że to cię wkurzyło.
Wkurwiło mnie. Lepiej?
Sam to powiedziałeś.
Nie miał prawa tego potwierdzać.
Było mu lepiej, gdy cały żal zastępował gniew, choć jednocześnie miał ochotę zaśmiać się na głos, znowu w ten kwaśny i nieprzyjemny dla ucha sposób. Zrobiłby to, gdyby usta znów nie uformowały się w wąską linię, nie chcąc przepuścić żadnego dźwięku. Brzydzono się go. Mówił mu to nawet ktoś, kto go wychowywał, ale to nie to go ubodło. Ubodła go świadomość, że na tej samej zasadzie i ON działał przez te wszystkie lata. Gdyby nie tamten ostatni wieczór, nie spojrzałby na niego nawet przez następne kilkadziesiąt lat. Może nawet kilkaset, a Cillian wciąż musiałby udawać, że wszystko jest na swoim miejscu. To nie tak, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Był zły na błękitnookiego, że musiał – jakby nie mógł się powstrzymać – utwierdzać go w tym chorym przekonaniu. Po tym, jak odebrał mu ostatnią drogę ucieczki od wszystkiego przynajmniej na tę jedną noc.
Naprawdę chciał, żeby wyszedł.
Chłodna woda tryskająca mu na twarz, nie była w stanie ostudzić nerwów, które zaczęły wrzeć w środku. Chciał zamknąć je w sobie, do czego był już przyzwyczajony. Gdyby tylko znajomy opuścił jego mieszkanie, w końcu poradziłby sobie z nimi. Ale widocznie nie miał takiego zamiaru, a zasiane w nim ziarnko goryczy zaczęło pęcznieć i kiełkować w zastraszającym tempie. Pasożytnicza roślina oplatała się swoimi rozgałęzieniami dookoła jego narządów i żył. Toksyna, która zaślepiłaby niejeden umysł powoli dodawała mu odwagi. W stanie nietrzeźwości brakowało mu tego pierwiastka silnej woli, choć w ostatnim momencie chciał skupić się wyłącznie na szumie wody i zrezygnować z urzeczywistnienia swoich obrzydliwych planów. Żałowałby tego.
Ale szum ucichł.
Spłoń, świętoszku.
Warknął krótko pod nosem. Zastanawiało go, czy przypadkiem nie mówił wcześniej do ściany. Dlaczego chociaż raz nie potrafił go wysłuchać?
„Używałeś skrzydeł?”
Nie, ogona.
To takie ważne? Nie licz na współpracę. Nie wyraziłem zgody na zostanie twoim pacjentem. ― Jego własny głos huczał mu w uszach. Spokój, w który go przyodział sprawiał, że odniósł wrażenie, że zupełnie odciął się od swojego ciała i na moment pozwolił, by ta mniej wybuchowa cząstka zawładnęła jego ciałem. Dwukolorowe oczy śledziły teraz dno wanny. Gdyby musiał patrzeć na drugiego blondyna, na pewno nie pozwoliłby na dojście do głosu żadnej „mniej wybuchowej” stronie jego osobowości. Aktualnie wewnątrz był porównywalny do bomby, której lont zapłonął, gdy mężczyzna potraktował go jak szmacianą lalkę. Nawet nie jęknął, gdy plecy zaatakowane zostały kłami niewidzialnej bestii, szarpiącej go wściekle za skórę, jakby był kawałkiem mięsa, ale nie mógł powstrzymać się od obronnego zamachnięcia łokciem – właśnie wtedy jasnowłosy oberwał. ― Zostaw mn-- ― urwał, gdy materiał podkoszulka praktycznie wylądował na chwilę w jego ustach. Z czego jednak Zachariel mógł być zadowolony, to to, że Leslie przestał się miotać. Gdyby dalej to robił, pogorszyłby swój stan, a wtedy opuściłyby go wszystkie siły, których jeszcze potrzebował.
Zajebię go.
Wreszcie już tylko poluzowany bandaż osłaniał jego tors. Gdy tylko skrzydlatemu zostało jedynie to, Zero uniósł rękę i złapał palcami za jego przedramię, jakby tym samym chciał powstrzymać go przed wyprostowaniem się.
Czekaj ― odparł tak, jakby było to coś śmiertelnie ważnego. ― Wstręt cię opuścił? ― spytał niejednoznacznie, ale i nieco przygaszonym tonem, spoglądając na niego spod lepiącej się do twarzy grzywki. Musiał przymrużyć jedno oko, gdy spływająca woda próbowała się do niego dostać. Choć przez chwilę jego twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, wreszcie poirytowanie powróciło do łask. Gdyby ta irytacja nie targnęła nim w momencie, w którym jego ręka wystrzeliła do góry, możliwe, że nie zdołałby tknąć drugiego stróża, ale zdołał zarzucić przedramię na kark niby przybranego ojca. ― Chodź.
Przestań. Powiedział to samo.
Niech wie, jak to jest.
Szarpnął mocniej, chcąc sprowadzić blondyna do swojego poziomu albo przynajmniej zmusić go do pochylenia się. Druga ręka dołączyła do pierwszej, chcąc obciążyć szyję anioła jeszcze bardziej. Mimo że Vessare ważył niewiele więcej, nadal posiadał pewną przewagę, a ten ruch – w przeciwieństwie do pozostałych – był zdecydowany. Wszystkie jego myśli wpakowały się do archiwum jego przeszłości, odnajdując konkretne zdarzenia i emocje z nimi związane. Ciało oddzieliło się od nich, podejmując ryzyko, na jakie Cillian normalnie by się nie zdobył. Ktoś przeciął na moment film jego świadomości, gdy zadarł głowę wyżej i podciągnął się, pozwalając wargom na odszukanie odsłoniętego skrawka skóry. Możliwe, że z tej frustracji zamierzał wgryźć się w gardło skrzydlatego, ale rozchyliwszy usta postanowił tylko pozostawić w tym miejscu oczywisty ślad, załagodzony jedynie ciepłym podmuchem powietrza, który nie zdołał go zatrzeć.
Był wściekły. Na Ourella. Na siebie. Na Syona. Mozolnie zadarł głowę wyżej, z równym ociąganiem przesuwając niemrawym wzrokiem po poparzonej twarzy starszego jasnowłosego. Rozgrzany, wręcz palący i cuchnący alkoholem oddech owionął usta stróża, choć na samą myśl o dotknięciu ich, robiło mu się niedobrze. To jedyne, co powstrzymało go przed kolejnym krokiem.
Uścisk na jego szyi zelżał.
Posłuchaj mnie ― wymamrotał z wyraźnym trudem, jakby od początku chodziło tylko i wyłącznie o wysłuchanie go. Szkoda, że nie wziął pod uwagę mówienia mu tego ze stosownej odległości. ― Nie masz, kurwa, żadnego prawa, żeby wypowiadać się w tym temacie. Wolałbym, żebyś czasem po prostu trzymał gębę na kłódkę, skoro nie wiesz, jak to jest ― warknął, wbijając palce w ramię medyka. ― Pewnie myśli dokładnie tak samo, a ja... nawet nie potrafię go przekonać. To cholernie frustrujące, gdy nie możesz kogoś dotknąć. Jeżeli nadal masz zamiar udawać, że wszystko wiesz to wypierdalaj. Nie będę tego słuchał w moim własnym mieszkaniu. ― Zamilkł na chwilę. ― Zaraz się porzygam. To twoja wina. ― Nie owijał w bawełnę.
Daj spokój. Chyba nie jest aż tak brzydki?
Brzydki czy nie – gwałtowność z jaką Vessare odepchnął go od siebie, świadczyła o tym, z jaką prędkością wezbrały w nim mdłości. Drugi skrzydlaty mógł się cieszyć wolnością, za to Lesliego wyraźnie pokarało. Gdy zamaszyście obrócił się w stronę wanny, trzasnął podbródkiem o jej brzeg, ale to nie powstrzymało go przed późniejszym zwróceniem zawartości swojego żołądka. Nic dziwnego, że był pijany w trzy dupy, skoro nie wyglądało na to, by oprócz alkoholu wpakował dziś w siebie cokolwiek pożywnego. Pomieszczenie wypełnił ostry zapach wymiocin, choć o wiele gorszy wydawał się być ohydny posmak, który anioł czuł na swoim języku.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Gdyby każde zignorowane pytanie traktować jako cios w twarz, pysk Ourella nie prezentowałby się już tak przyzwoicie wyłącznie z jednym upiornym defektem.
Uważał, że był do tego przyzwyczajony, a jednak utrudniona wobec tego praca, za każdym razem ciążyła mu na sercu równie mocno. Anioł nie cierpiał przedłużać. Czas był dla niego na wagę złota, o czym niejednokrotnie można było się przekonać, mając tą wątpliwą przyjemność zostać jego pacjentem. Gdy tylko jakiś delikwent przypałętał się do pokoju medycznego z małym rozcięciem na łuku brwiowym, Zachariel nigdy nie zbagatelizowałby sytuacji, nawet jeśli byłaby ona faktycznie błaha. Zawsze poruszał się wyjątkowo szybko, nigdy nie pozwalając sobie na zawahanie. Będąc na swoim terenie, doskonale zdawał sobie sprawę, gdzie położone były wszystkie potrzebne mu przedmioty, więc obserwacja medyka prezentowała się podobnie, co kibicowanie drużynie baseballowej. Tylko patrzeć, jak biega sobie z bazy do bazy… stół, półka, pacjent, stolik, półka, pacjent, materac, punkt! Robota skończona. Jednakże rzadko kiedy zdarzali mu się tak cisi i spokojni pacjenci, którzy mieliby w sobie na tyle pokory, by w milczeniu zaufać czynnościom wykonywanym przez Bernardyna. Większość poszkodowanych ubzdurała sobie, że moment leczenia był jakimś walonym przedstawieniem, w którym każdy z nich otrzymywał rolę. Lekarz był lekarzem, a pacjent namolnym upierdliwcem, którego zadaniem było przedłużanie pracy medyka w jak najbardziej wymyślny sposób. Leslie najwyraźniej wczuł się w swoją postać.
On już oszalał, że musi sam odpowiadać sobie na własne pytania?
Brak odzewu ze strony młodszego anioła nie wywarł na nim efektu zdziwienia, acz prędzej cichej niewygody, bo oto dobitniej informowano go, że współpraca nie ma i nie będzie mieć miejsca.
Zakręcił kurek i odwiesiwszy słuchawkę prysznica na jej prawowite miejsce – czyli takie jak najdalej od Cilliana – spojrzał na niego z ukosa.
- Ponieważ nikt cię o zgodę nie pytał. Skoro tak bardzo chcesz, żebym zabrał stąd swój tyłek, to współpracuj. Im szybciej skończę, tym szybciej wyjdę. – rzucił, po raz kolejny podejmując się tej żałosnej próby przemówienia przerośniętemu szczeniakowi do rozsądku. Niby już dawno zauważył, że taka gadanina nie przynosiła efektów w żadnym z wypadków, acz… to chyba było po prostu wyuczone. Dzieci w podstawówce automatycznie wstają z krzesełek, gdy wchodzi nowy nauczyciel, racząc go idealnie zsynchronizowanym, acz beznamiętnym powitaniem. Ourell natomiast machinalnie robi z siebie zacinającą się płytę, przypominając w kółko o tym samym.
I to mimo przeciwności losu!
Szczęka bolała jak diabli.
Poczuł niemałe zadowolenie, gdy chociaż jeden punkt z zadań, które sobie postawił, został wykonany. Ściągnięta koszula cuchnęła alkoholem nie gorzej, jak biały podkoszulek, co Ourell zdawał się potwierdzać poprzez subtelne zmarszczenie nosa. Rzucił ubrania gdzieś w kąt, automatycznie dopisując sobie kolejne zadanie… przecież nie zostawi go z bajzlem w domu. Wypierze mu to, choćby miał płukać w samej wodzie.
Jego oczom ukazały się pokrwawione bandaże.
Ściągnął usta w wąską linijkę, z niewyobrażalną powagą oceniając, z czym miał do czynienia. Rana się otworzyła, to pewne. Świadczyły o tym chociażby przebicia przez bandaż i ubrania. Nie była jednak świeża, a przynajmniej tak wnioskował po samym istnieniu bandaża okalającego jego tors. Nie powinien odrywać opatrunku ze zbytnią nachalnością, by nie uszkodzić ra-..
„Czekaj”
Ewidentnie został wyrwany z rytmu.
Wzrok, który przed sekundą szybko skanował całe ciało przymusowego pacjenta, niemal natychmiast zaniechał swojego zajęcia, kierując spojrzenie na twarz stróża. Zabawne, ale najprawdopodobniej powaga z jaką Zero wypowiedział ten krótki rozkaz, skutecznie zadziałała na przepracowanego medyka.
„Wstręt cię opuścił?”
-Wstręt? – zmarszczył brwi, zbyt późno odnajdując nawiązanie do ich poprzedniej rozmowy. Był zbyt pochłonięty składaniem go do kupy, by przypomnieć sobie o czymś tak w tej chwili nieistotnym.
Być może był to błąd?
Wyszczekał mu parokrotnie jego imię, chcąc przemówić mu do rozsądku, acz siła z jaką Leslie na niego napierał, była zdecydowanie większa, niż opór, na który mógł w obecnej chwili pozwolić sobie wycieńczony anioł. Kilka psychicznie i fizycznie wykańczających dni spędzonych u boku drugiego, ledwie żywego dziecka, skutecznie zerwały z niego wszelkie zapasy sił, a rezerwa, na której się trzymał, niestety nie prezentowała się zbyt imponująco. Poleciał na dół, wbrew sobie znajdując się zdecydowanie za blisko cuchnącej procentami twarzy Cilliana.
Jak się później okazało, o to stróżowi chodziło.
Początkowo chciał odepchnąć się od niego rękoma, dokładając wszelkich starań, by nie uszkodzić poturbowanego mężczyzny, ale…
...
Szok?
Fali emocji, która przebiegła przez jego ciało, nie da się opisać w inny sposób.
Wszystko działo się w ułamkach sekund, choć ich nieprzyjemność polegała na tym, że były upierdliwie długie.
Ourell absolutnie nie spodziewał się takiego posunięcia od kogoś, kogo do diabła uważał za s y n a. Były pewne granice, których nie powinno się łamać, a Zero… zawsze był z niego buntownik.
Dotyk. Do jasnej anielki.. nie ręki, nogi, kopyta, płetwy czy cegły. Ust.
Przestań!
Nie.
Cierpiał.
To nie jest coś…
Czuć.
Na.
Sobie.
… co jestem w stanie przetrzymać.
Czyjegoś.
Ciała.
Jego organizm zareagował natychmiastowo, poprzedzając wolę.
Odrętwienie, którego dostał w pierwotnym przypływie paniki, szybko przerodziło się w wstręt i to właśnie on krzyknął mu do ucha następujący rozkaz;
WALNIJ GO.
Nie jesteś kimś, komu dane jest tego doznawać, Ou.
Otwarta ręka wystrzeliła jak z procy, ewidentnie zapominając o osłabieniu i tak pieczołowicie układanym w głowie planie działania, gdy… stop. Dłoń zatrzymała się w dosłownie ostatnim momencie, dając Leslie’mu poczucie delikatnego łaskotania na policzku, który nieszczęśliwie został wystawiony na działanie zdezorientowanego anioła. Mimo opamiętania się, Ourell nie był w stanie powstrzymać się od odepchnięcia od siebie mężczyzny, bynajmniej nawet nie czekając, aż jego uścisk zelżeje. Wyszarpał się z uścisku, który w tym charakterze wydał mu się po prostu odrażający. Odskoczył od niego o dobre kilka kroków, jakby właśnie przyszło mu spotkać się z rozgrzaną do czerwoności płytą. Porównanie dosyć trafne… wystarczyło spojrzeć na jego twarz, by wyczytać, że Ourell ognia nie lubił. Przyspieszone tętno, odbiło się na jego spokojnym wizerunku, który tak desperacko starał się przy nim zachować.
Nie wyszło.
- LESLIE-…!
Żelazne szpony ścisnęły go za gardło, urywając wypowiedź w połowie słowa. Wpatrywał się w niego przerażonym, wściekłym, a zarazem zranionym spojrzeniem, pierwszy raz pozwalając sobie na ukazanie Vessare’owi pełnej palety swoich uczuć, nawet nie siląc się, by je w tym momencie jakkolwiek ukrywać. Szybko doszło kolejne. Frustracja. Ourell umilkł, czując, jakby ktoś wepchnął mu do gardła lnianą szmatę. Nie uderzy go. Nie wyzwie jak psa. Nie zrobi mu nic… bo przecież tego nie chce.
Natychmiast odwrócił się do niego plecami. Wypuścił ciężko powietrze, próbując uspokoić niestabilny oddech. Spuścił nieco łeb. Ścisnął powieki, momentalnie każąc się najgorszą z wiązanek obelg, na które tylko był w stanie sobie pozwolić. Podczas gdy myśli krzyczały w jego stronę obraźliwe przymiotniki, ręka, która niespełna kilka chwil temu mogła zasłużyć sobie na obcięcie z powodu zadania komuś umyślnego bólu, teraz przesunęła się po oszpeconej twarzy, zatrzymując się na osobliwie podpisanej szyi.  Uspokój się. Jesteś ostatnią osobą, która może zachowywać się w ten sposób, kretynie..
„Pewnie myśli dokładnie tak samo, a ja... nawet nie potrafię go przekonać.”
Momentalnie uniósł łeb, zwracając w stronę Leslie’ego zaskoczone spojrzenie. Napięcie nie zdążyło z niego ulecieć, acz naturalnym odruchem było przełożenie czyichś problemów ponad własne. Wrodzona skłonność do analizowania szybko dała mu do zrozumienia, że pijaństwo Zero najprawdopodobniej miało gdzieś swoje wyraźne źródło, a Ourell właśnie został pochlapany jego wodą. Chłód tej cieszy bynajmniej nie wydał mu się przyjemny, tak jak i ta nowina nie wydawała się radosna.
Bezsilność to najgorsze uczucie, które kiedykolwiek nim targało, jednakże sam przed sobą musiał przyznać, że najzwyczajniej w świecie nie był w stanie mu pomóc, bez względu na to, jak bardzo by chciał. Ostatni raz wypuścił ciężko powietrze z płuc, nareszcie w pełni odzyskując spokojną postawę.
- Gdy byłeś dzieckiem uważałem się za twojego opiekuna. W tej chwili moje uczucia do ciebie są niezmienne, a ty jesteś dla mnie tak samo ważną osobą, jak te kilkaset lat temu. Nie mniej i nie więcej. – podkreślił. Nie potrafił oderwać dłoni od specyficznej „skazy”, zupełnie jakby łudził się, że zniknie pod wpływem jego dotyku. – Jesteś ostatnią osobą, której brzydziłbym się dotknąć, więc proszę… nie zmieniaj tego. – zakończył dobitnie, przymierzając się do wznowienia swoich działań.
Nic nie dało rady uchronić go od obrzydliwego fetoru wymiocin, który rozlał się po pomieszczeniu, które na ich nieszczęście było małych rozmiarów. Zachariel nie był nadczłowiekiem, aby nie zareagować na taką rewelację w sposób wyjątkowo wyprany z uczuć, acz chora powinność, natychmiast ruszyła go z miejsca, pokonując swego rodzaju niechęć przed ponownym zbliżeniem się do Zero.
Chwycił za słuchawkę prysznica, by czym prędzej spłukać żołądkowe rewelacje do spływu. Jego uwadze nie umknął fakt, jak one wyglądały. Skrzywienie zawodowe nakazywało mu wlepiać wzrok w najpaskudniejsze widoki… choć dziwnie patrzyło się na kogoś kto marszczył w zastanowieniu brwi przed rzygowinami.
Nie zjadłeś niczego porządnego.
Wymywając wymiociny z dna wanny, na nowo odłożył słuchawkę poza zasięgiem pijanego. Bez zawahania oderwał kilka kawałków z rolki papieru toaletowego. Nie zastanawiając się, pochylił się nad Cillian’em i przetarł mu twarz, bez znaczenia czy była ona brudna czy nie. Być może chodziło o zapewnienie komfortu… lub zaspokojenie własnego instynktu opiekuńczego. Dwoma dużymi krokami pokonał odległość dzielącą go od muszli, dokąd wrzucił wcześniej oderwane skrawki. Powrócił do Zero i wykorzystując fakt, że mężczyzna był do niego odwrócony plecami, zaczął ostrożnie, acz możliwie jak najszybciej ściągać z niego przesiąknięte krwią bandaże.
Skrzywił się.
- Będę musiał to zszyć. - skomentował, analizując szarpane rany jeszcze przez dwie sekundy. To zabawne jak łatwo przychodziło mu puszczenie w niepamięć chęci nieodzywania się. Z przyzwyczajenia musiał go poinformować, co zamierzał zrobić.
W pierwszej kolejności zabrał się za przeczyszczenie pleców Zero, w czym pomógł mu namoczony wodą ręcznik.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kiedy w głowie dudniło od spożytych procentów, a świat zamienił się w karuzelę, inaczej rozumiało się bodźce docierające ze świata. Słyszał wielokrotnie powtarzane imię, ale im więcej razy wypowiedział je Ourell, tym większym bełkotem się stawało. Wreszcie mógł wyobrazić sobie, że słyszy cokolwiek innego, a w tym wypadku było to powtarzane „Zrób to”. Mimo że po chwili bernardyn zdążył już zamilknąć, to wykrzykiwane rytmicznie polecenie zostało w jego głowie jeszcze na jakiś czas, dodając mu jeszcze więcej odwagi. Potrzebował jej, gdy jego wyobraźnia kreowała mu zupełnie inny obraz, gdy sięgał po to, po co nie mógł sięgać, przez chwilę sądząc, że naprawdę to zrobił, a on się nie opierał. Co dziwne, jednocześnie był świadom tego, że niezależnie od tego, co by zrobił, białowłosy nie próbowałby się opierać. Te wszystkie sprzeczności wreszcie doprowadziły go do punktu, w którym nie miał pojęcia, czy jest bardziej wściekły na niego, czy też na siebie, bo nie wykorzystał sytuacji, by zdobyć się na pewniejszy gest. Przecież chciał tylko...
Ledwie poczuł dotyk na swoim policzku.
No dalej. Pochwal się, czego chciałeś.
Miał spore szczęście, że kreowany obraz w porę rozmył się, przypominając mu o obecności Archangela i o tym, co miał mu do powiedzenia. Mimowolnie przechylił głowę na bok, gdy zorientował się, że to ciepło jego dłoni czuje na swojej twarzy. Ściągnięcie brwi stało się oczywistym komunikatem dla drugiego blondyna, choć Leslie był aktualnie ostatnią osobą, która powinna domagać się nienaruszania jego przestrzeni osobistej. Zdawało się nawet, że późniejsze odepchnięcie było niemalże natychmiastowym spełnieniem jego prośby, choć przez nie z jeszcze większym trudem złapał się brzegu wanny, by nie wyrzygać się na podłogę.
„LESLIE!”
Podniesiony głos nieprzyjemnie wwiercił mu się w uszy, sprawiając, że jakieś złośliwe stworzonko, które zagnieździło się w jego czaszce rąbnęło swoim młotkiem o jej wnętrze, jakby chciało uciszyć hałasującego sąsiada. Zapulsowało mu w skroniach, ale był zbyt zajęty zwracaniem spożytych płynów, by zauważyć tę jakże cnotliwą reakcję Zachariela. Gdyby nie był schlany, nawet by go to rozbawiło. Nie. Wróć. Gdyby nie był schlany, nie postawiłby anioła w tak krępującej dla niego sytuacji. Chociaż mieli za sobą wiele lat, które przeżyli wspólnie, to Vessare był tutaj tym, który odczuwał wstręt wobec drugiego. To wyjaśniało jego zachowanie i tę ciągle wypominaną chęć trzymania się jak najdalej. Opiekuńczość drugiego stróża od zawsze działała mu na nerwy, mimo że w czasach, gdy ich relacja miała się lepiej, potrafił przymykać na nią oko. Ale ile razy można znieść przyklejanie plastrów na drobne skaleczenie, bo „żadnego obrażenia nie należy ignorować”? Wreszcie i szlachetność skrzydlatego stała się dla Cilliana powodem do odczuwanej niechęci, chociaż jego byłemu opiekunowi nie można było odmówić tego, że zachowywał się jak anioł. Nawet teraz, gdy wzbraniał się przed choćby najdrobniejszymi – bo dla jasnowłosego to przecież takie tam nic – grzesznymi gestami.  Po czasie do wachlarza powodów doszły nowe, aż wreszcie każde działanie Ourella zaczął postrzegać jako bycie nachalnym wolontariuszem.
Stróż prychnął pod nosem, pozwalając powiekom opaść na oczy. Wszystko było lepsze od wpatrywania się w brudną plamę na dnie i ściance wanny. Usiłował splunąć, by pozbyć się obrzydliwego smaku z ust, ale o ile rzeczywiście częściowo mu się udało, tak część tego, czego usiłował się pozbyć, osiadła na jego podbródku, a wrażenie, że ten ohydny posmak przykleił się do jego języka, nie chciało go opuścić ani na chwilę.
Potrzebował wody...
„(...) proszę… nie zmieniaj tego.”
... ale szybko zapomniał, by po nią posłać.
Jeszcze nie zrozumiałeś? ― wymruczał pod nosem, ani na chwilę nie otwierając oczu. Przypatrywanie się ciemności pod powiekami było na swój sposób kojące. Nie musiał nadążać za światem, który za cholerę nie chciał ustać w miejscu. Pozwolił sobie na chwilę ciszy, jakby oczekiwał odpowiedzi od drugiego stróża. Było tak w teorii. W praktyce musiał spędzić chwilę na poskładaniu wszystkich myśli, które zrzuciły się na niego ogromną falą. ― Dla mnie nie ma ciebie już od dawna. Może czas najwyższy, żebyś sam też zrozumiał, że działa to też w drugą stronę. To ty próbujesz wszystko zmieniać. Powinieneś być mi wdzięczny za to, że ułatwiam ci sprawę. Możesz ratować te wszystkie niewinne duszyczki, które będą całować ci stopy i już nigdy więcej nie będziesz musiał czuć się w obowiązku, by zająć się kimś, kto narobił ci wstydu przed resztą aniołów, przez co teraz nie masz nawet prawa nazywać się jednym z nich. ― Kwaśny uśmiech wykwitł na jego ustach. ― Powiedz, Ourell. To dlatego spierdoliłeś z Edenu czy po prostu cię z niego wywalili?
Przekrzywił głowę na bok, kiedy łazienkę wypełnił szum wody, ale wciąż nie otwierał oczu, jakby słabe światło żarówki w każdej chwili mogło go oślepić.
Też myślałeś, że jestem zbyt ludzki? ― nie silił się na podniesienie głosu, licząc na to, że anioł i tak zdoła go usłyszeć. ― To dobrze ― dodał, zanim Zachariel zdołałby odpowiedzieć i wziął głęboki oddech, bo najwidoczniej zmęczył się swoim monologiem, a mimo tego nie wyglądało na to, że zamierzał się zamknąć. ― Przynajmniej nie muszę uganiać się za każdym poszkodowanych i zbierać na siebie winę za jego krzywdę. Próbujesz odkupić grzechy? ― parsknął, chociaż nie wyglądał na rozbawionego.
Szum ustał.
Co takiego złego zrobi-- ― Zacisnął zęby, gdy papier przylgnął do jego twarzy, skutecznie utrudniając mu mowę. Miał wrażenie, że jego przyszywany ojczulek zrobił ro specjalnie. Nic dziwnego, że koniec końców uchylił powieki i wbił w niego nieprzychylne spojrzenie, zawieszając je na wysokości podbródka i szyi, którą bezczelnie przed chwilą naznaczył. Ale to nie czerwony ślad przykuł jego uwagę.
Nooo... Co takiego złego mógł zrobić?
Momentalnie odwrócił głowę i spojrzał z ukosa w bok, niczym poległy w pojedynku na spojrzenia. Z tym, że do żadnego pojedynku nie doszło, a on nie powiedział już nic więcej, czując gulę, która pęczniała mu w gardle. Raz jeszcze zrobiło mu się niedobrze, ale tym razem – na szczęście Ourella – chyba nie miał już czego zwracać, oprócz samego żołądka. Uczucie bandaży, które odklejały się od grubych ran było nieprzyjemne, ale nie na tyle, na ile nieprzyjemny był widok, który właśnie miał przed oczami. Bo istniała jeszcze jedna rzecz, której nienawidził w jasnowłosym i o której musiał przypomnieć sobie dopiero teraz. A może właśnie teraz.
Minęło już pięć dni.
Kolejne dwa miały być długie i męczące.
Wszystko przez tę cholerną świadomość, która pozwalała mu niszczyć go na odległość. Myślał, że już wtedy było źle, ale aktualnie dotarło do niego, że najgorsze dopiero na niego czekało.
Nie.
„Będę musiał to zszyć.”
Gdy tak tępo wpatrywał się w dno wanny, nie można było mu odmówić bycia przykładnym pacjentem. Nawet nie drgnął, gdy Archangel poinformował go, że to jeszcze nie koniec ich wspólnej przygody, na której żadne z nich nie bawiło się świetnie. Jedynie chłód zwilżonego wodą ręcznika sprawił, że mimowolnie przygarbił się, napinając mięśnie. Rany przez chwilę wyglądały na znacznie większe i poważniejsze, jakby już wcześniej takie nie były. Zabolało, ale bardziej dobijało go to nieznośne kłucie pod żebrami. Gdyby tylko stali przed sobą twarzą w twarz, Ourell mógłby bez problemu zaobserwować, jak poirytowany wyraz twarzy powoli zamiera i staje się kompletnie beznamiętny. Jak wyraz twarzy kogoś, kto nie miał już nic do stracenia. Może właśnie tak było. Może po prostu za dużo myślał. Aktualnie nie potrafił racjonalnie poukładać sobie wszystkiego w głowie. To z tego nie widział przeszkód, by obrócić głowę i spojrzeć za siebie przez ramię; by obrzucić Zachariela jednym z tych spojrzeń, z którymi jeszcze nie miał do czynienia, a przynajmniej nie w takim stopniu. Mimo że jego wzrok był lekko zamglony, w obecnej chwili nie można było odmówić mu tytułu kwintesencji powagi. Możliwe też, że sposób w jaki na niego patrzył, równie dobrze mógłby być ostatnią rzeczą, którą błękitnooki zobaczyłby na tym świecie.
Bo są rzeczy, których nie da się wybaczyć.
Rozwalę ci łeb, jeśli go dotkniesz.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

„W tej chwili moje uczucia do ciebie są niezmienne.”
W tym wypadku słowa były wiążące.

On nie był jego byłym opiekunem.
Był opiekunem.
Nie byłoby chyba osoby na świecie, która nie określiłaby tej fuchy mianem niewdzięcznej. Ourell był w stanie zrozumieć pewne rzeczy, ale jego problem polegał na tym, że nie do końca potrafił się do nich dostosować. Widział, jak wielka była niechęć blondyna i choć w normalnych sytuacjach nie manifestował jej w tak wielkim stopniu, przy tej okoliczności, oczy od niej szczypały, a uszy odpadały. Gdyby porwać się na jedną z fal metafor, dokazującą wraz z wyolbrzymieniem, można by pokusić się o stwierdzenie, że było to prawdą dosłowną. Ourell był pozbawiony możliwości skorzystania z prawego oka, a to lewe momentami nie wytrzymywało presji, jaką na nie nałożono. Błękitne ślepie zostało zmuszone by non stop rejestrować sylwetkę Zero, a nie był to odprężający pejzaż, pędzla jednego z tych sławnych włoskich malarzy, o których tak wiele się kiedyś mówiło. Gdy pochyliwszy głowę, zbeształ się wiązanką najprzykrzejszych określeń, jakich zwykł do siebie używać w czasie, gdy nie był sobą zadowolony, zdolność podzielnej uwagi nakazywała mu ruszyć też i inny temat… dlaczego tak, u diabła, było? Zapijaczona, pokiereszowana twarz mężczyzny sama z siebie wkładała mu tlącą się zapałkę w oczodół, jednak najgorsze i tak były słowa. Niepełni świadomości, ale jednak bolesne. Spokój był jedną z cech, którą Ourell cenił w sobie najbardziej, acz nawet przy takich rewelacjach musiał pogodzić się z myślą, że faktycznie posiadał słabości zwykłego człowieka. Paranoja. Dawniej nie musiał walczyć z uczuciami tego typu i było mu znacznie łatwiej. Jak można pomagać komuś, mając ten sam zestaw problemów, co on? Przecież zawsze winowajcą były emocje…
Ale nieważne jak bolesne będą płomienie tej parszywej bezsilności, która z lubością kładła mu parzące macki na ciele, Ourell nie zamierzał robić z siebie ofiary, bo przecież… był jego opiekunem, nie? Obietnicy pełnienia takiej funkcji nie zrywa się poprzez coś tak błahego, jak własny dyskomfort. W gruncie rzeczy dobro Zachariela dla niego po prostu nie istniało. Jego brak nosił za sobą pewne skutki, jednak nie trwało długo, by anioł zorientował się, że są one bez znaczenia.
Kwaśny, duszący zapach przywołał go natychmiast i choć poprzednia scena nie została puszczona w niepamięć, medyk z kamienną twarzą wykonywał swoje obowiązki, słuchając przy tym tego, co miał mu do powiedzenia podopieczny.
„Jeszcze nie zrozumiałeś?”
A niezmiennie od paru chwil, miał mu do powiedzenia całkiem sporo.
- Powtarzasz mi to samo już od dłuższego czasu, używając tylko innych słów. Nawet nie wiesz jak piekielnie pozbawione sensu wydaje się przyswajanie twojego gadanie, gdy w tym samym momencie zmywam ze ścianek wanny twoje rzygi. – odparł w istocie spłukując ostatnie ślady wyrywnego żołądka Leslie’ego. – Nie jestem ci wdzięczny, bo nie ułatwiasz mi sprawy. Utrudniasz, bo jesteś pijany w trzy dupy i sprawiasz wrażenie, jakbyś o tym co chwila zapominał. – warknął w przypływie irytacji, choć szybko postarał się o uspokojenie. Odstawił słuchawkę prysznica na bok, pilnując, by ewentualne pochwycenie jej w łapy, ściągnęło z młodszego blondyna ogromne połacie energii, związane z wyciągnięciem ręki na znaczną odległość. – Czy kiedykolwiek podkładałem ci pod nos swoją stopę ze słowami „całuj”? Nie. Czy zdarzyła się taka sytuacja, że upraszałem się o podziękowania? Nie. Nazwałem cię kiedyś moim dłużnikiem. Absolutnie, więc przestań wygadywać bzdury i zrozum, że ściąganie z ciebie wymiocin, mycie i opatrywanie ran nie jest równoznaczne z uniżaniem cię. Jest bardzo dalekie. – odparł niezwykle pewny prawd, które sam wygłaszał, choć nie potrafił odepchnąć od siebie wrażenia, że jego trzepotanie języka jest w tych okolicznościach czymś równie bezsensownym, co wysiłki Zero w jego tłumaczeniach. Jednak co na to poradzić? Zawsze mógł wyjaśnić to sobie zapewnianiem komfortu psychicznego u pacjenta, do czego zaliczała się rozmowa. Kontakt z poszkodowanym był bardzo ważny. Przymknijmy więc oko, że temat, o który się rozchodzi, w obu panach powoduje natychmiastową chęć trzaśnięcia o coś głową.
Nie potrafił przed sobą ukryć, że z wielką chęcią uniemożliwił Vessare’owi mowę.
- Doskonale wiesz, że z niego nie uciekłem. – z lekkim zawahaniem wypowiedział ostatnie słowo. Początkowo chciał powtórzyć wyrażenie po swoim podopiecznym, acz szybko włączyły mu się hamulce, które podmieniły przekleństwo na łagodniejszy synonim. Leslie mógł to sobie interpretować na swój własny sposób. – To była moja decyzja, jak i moją decyzją było nazwanie się aniołem. Nie uważaj siebie za źródło wszystkiego, Leslie. Chcę „uganiać się za każdym poszkodowanym i zbierać na siebie winę za jego krzywdę”, bo taki był mój wybór, jak i twoim wyborem było, że tego nie robisz. – A przynajmniej tak zakładał. Wyrzuciwszy skrawek papieru do muszli klozetowej, zabrał się za oględziny rany. Coraz mniej podobała mu się perspektywa przebywania z mężczyzną w jednym pokoju, acz paskudna, poszarpana skóra na plecach okazała się czynnikiem wiążącym, który nie tyle co usadził medyka w swej roli na dłużej, ale też zasznurował usta, bo na świecie istniały tematy ważniejsze. Poza tym chyba obaj aniołowie wykazywali niechęć do wysłuchiwania siebie nawzajem. Szkoda, że żaden z nich zawczasu nie wpadł na pomysł, żeby ulżyć i sobie, i drugiej osobie, po prostu się zamykając.
Będzie musiał to zszyć.
Oczywiście zrobi to natychmiast.
Namoczywszy ręcznik, zaczął z dużą, może nawet trochę niepotrzebną, dozą ostrożności przemywać zranione miejsce, ściągając z niego znaczny nadmiar świeżej krwi. Z tą zaschniętą miał większy problem, acz żadna z tego rodzaju trudności nie mogła okazać się druzgocząca dla kogoś pokroju Ourell’a. Można powiedzieć, że żył zawsze, a w lekarza bawił się znacznie dłużej, niż żył którykolwiek z ocalałych wymordowanych. Zwykły człowiek mógł nabrać imponującej wprawy już po trzydziestu latach wykonywania zawodu. W skali Ourell’a, jego zdolności były demoniczne szybkie i precyzyjne.
Nie minęła minuta, a rana była oczyszczona w stopniu, który zadowalał Bernardyna, a przynajmniej takim, który w jego mniemaniu umożliwiał podjęcie następnych kroków. Nie minęło pół minuty, a Archangel już trzymał w ręce wyjętą z torby igłę, którą zdążył precyzyjne nawlec specjalistyczną – a jakże… żerowanie na szpitalnym asortymencie bywało bardzo przydatne. Nie potrafił pojąć, jak bardzo cieszył się z dzisiejszego spotkania z Naomi. – nicią. Kolejne kroki, podczas których ręką anioła bezbłędnie zszywała ze sobą rozszarpane kawałki skóry, przebiegały już śmiesznie szybko. Jedyne co Ourell zdążył w międzyczasie powiedzieć ze wzrokiem skupionym w punkt swojej pracy, to machinalne prośby o zachowanie bezruchu i inne typowe zwroty, które zwykle wypowiada się w takiej sytuacji.
Skończył niemal od razu, nie odejmując żadnego czynnika, którego uważał za kluczowy, jeśli chodzi o opatrywanie. Szybko. Ostrożnie. Bezbłędnie. Owinięcie Zero bandażem również mogło poszczycić się wcześniej wymienionymi przymiotnikami. W przeciwieństwie do słów podczas wyboru „grzecznego” zamiennika, ten ruch wykonywał bez żadnego zawahania.
Szczęk otwieranych drzwi nie zdołał wybić anioła z pracy, kiedy właśnie kończył zasłanianie zszytej rany świeżym opatrunkiem. Poniekąd był to tego przyzwyczajony. Zdarzało mu się wykonywać amputacje, podczas niezapowiedzianej obecności drugiej osoby…
- Przyniosłam wodę. – odparła Kat, która bez żadnych ceregieli weszła do środka. Z dużą ulgą wywnioskowała, że przyszła w odpowiedniej chwili. Przynajmniej zamiast widoku, który znajdował się pod pokrwawioną koszulą, zaszczyciła swe oczy bielą opatrunku. Jednak nie ujęło jej to naturalnej siostrzanej troski, którą darzyła krnąbrnego współpracownika. – Przepraszam, że tak długo, ale ten stary cap nie zna pojęcia „przerwa od pracy”. – burknęła, wciąż wyraźnie nosząc po sobie skutki drobnej awantury, podczas której najprawdopodobniej przymusowo nałożono na nią obowiązki, które w tych okolicznościach wydawały jej się marnowaniem czasu. Ourell nawet nie wnikał kim był „stary cap” i o co konkretniej chodziło. Jego zadania skupiały się na czymś innym. – Dlatego muszę wracać. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. W razie potrzeby jestem na dole… bądź grzeczny, Zero. – odparła wyraźnie poganiana przez czas, choć nawet to nie ujęło jej nuty tej charakterystycznej złośliwości, którą zawsze przejawiała wobec mężczyzny. Odłożywszy niewielką butelkę z wodą w kąt łazienki, czym prędzej wyszła targana swego rodzaju poczuciem niespełnionego obowiązku.
A blondyn zdążył tylko podziękować.
„Rozwalę ci łeb, jeśli go dotkniesz.”
Słowa przelały się po pomieszczeniu, wraz z trzaskiem zamykanych drzwi i echem stukotu odchodzących kroków Kat.
Go?
Nie sądził, by Leslie ni stąd ni zowąd zaczął mówić o sobie w trzeciej osobie, dlatego takie zdanie, choć z groźbą dosyć przewidywalną, jednak wywarło na nim pewne zaskoczenie. Wciąż mówił o…
- Z moich poprzednich reakcji powinieneś wywnioskować, że nie podoba mi się dotykanie. – odparł w możliwie jak najbardziej neutralny, może nawet trochę wymijający sposób. Nie będzie się w to wdrążał. – … a teraz sam sobie zaprzeczę. – odparł wyraźnie niezadowolony. – Musisz się umyć… - odparł tonem, który bez wątpienia wskazywał blondynowi, jaka sytuacja się z tym wiązała.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ourellowi już niewiele brakowało, by przyrównać go do prawdziwego masochisty. Zero wiedział, że robił już dosłownie wszystko, żeby tylko odsunąć od siebie opiekuna. Chociaż teraz jego umysłem zawładnęły procenty, działał odruchowo w stosunku do drugiego blondyna. Aż ciężko było powiedzieć, że robił to wszystko tylko dlatego, że był pijany. Zarówno on, jak i Zachariel zdawali sobie sprawę z przepaści, która oddzieliła ich już wieki temu i na której drugą stronę Leslie udał się z własnej woli. Jeden błąd to możliwie za mało, by nagle spalić za sobą most, do którego dokładało się kolejne kładki przez wszystkie lata, ale w tym jednym momencie zdał sobie sprawę, że o ile mógł liczyć na pomoc opiekuna w wielu aspektach, tak musiał zmagać się sam z krzywymi spojrzeniami i wytykaniem palcami przez resztę skrzydlatych. Gdyby teraz przyszło mu wrócić do Edenu, bez wątpienia nie robiłby sobie już nic z tych wszystkich uwag, którymi go obrzucano i które zabiły tego małego chłopca rzucającego się na wszystkich z pięściami, jakby to od tego zależał jego honor. Nigdy jednak nie żałował odcięcia się od luksusów Ogrodu. To samo w sobie otworzyło mu oczy na nieco szersze postrzeganie wagi niektórych problemów. Nie zmieniało to faktu, że lojalność wciąż była dla niego priorytetowa, przez co nie miał ochoty dopuszczać do siebie jasnowłosego.
Teraz zamierzasz narzekać? ― parsknął sucho. Jemu też nie było do śmiechu, gdy musiał wysłuchiwać reprymend drugiego anioła. Miał ochotę wywrócić teatralnie oczami, ale obraz zataczał już wystarczająco duże koła i nie było sensu, by dodatkowo mu w tym pomagać. Bernardyn być może jeszcze nie zauważył, że sam kopał pod sobą dołek, bo odbicie rzuconej piłeczki nie było dla Zero żadnym wyzwaniem. Cillian na trzeźwo potrafił być nieznośny, ale wtedy jeszcze odruchowo zastanawiał się nad tym, co powiedzieć, ale teraz nie obchodziło go, co ślina zamierzała przynieść mu na język. ― Uparłeś się, chociaż równie dobrze mogłeś mnie tam zostawić. Robisz to wszystko na własne życzenie, a nie na moje ― dodał już spokojniej, jakby za wszelką cenę sam próbował odzyskać utraconą równowagę i zabrzmieć poważnie. Do tego drugiego wiele mu brakowało. Zacinał się, czasami przeciągał samogłoski – język nie chciał mu się podporządkować. Niemniej sam faktycznie nie zauważał, jak beznadziejnie radził sobie z samym mówieniem, poza tym, że było ono dla niego nienaturalnie męczące. ― Mam prawo się powtarzać, skoro ty też to robisz. Dziwi mnie, że jeszcze nie znudziło ci się uganianie się za innymi. Jesteś bezinteresowny, dajesz im czas, żeby przynajmniej to zauważyli, ale...
Zamilkł niespodziewanie i niedbale przesunął ręką po boku szyi. Alkohol prawdopodobnie ukrócił zakres jego słownictwa, a przynajmniej tak mógł pomyśleć każdy obserwator, aczkolwiek anioł nie chciał mówić nic więcej. Brnął za daleko w kwestie, które poruszały też jego osobisty temat, którym nie zamierzał dzielić się ani z Bernardynem, ani z nikim innym.
Gówno z tego masz.
Nieważne. ― Odchrząknął, chcąc ukrócić ripostę Archangela, która wydawała się wlecieć jednym uchem, a wyleciała drugim, nie pozostawiając po sobie nawet echa w jego kanale słuchowym. ― Pewnie jesteś idiotą. Nie. Czekaj. Na pewno.
Doskonałe podsumowanie. Gdyby tylko potrafił się skupić, od razu wdałby się w bardziej ambitną dyskusję z Rell'em albo po prostu sprawnie wyrzuciłby go za drzwi. Na obecną chwilę nie chciało mu się myśleć, nie chciało mu się wstawać, a gama tego, co potrafił zrobić dobrze ograniczyła się do oparcia policzka o chłodną i wilgotną powierzchnię oraz do przesunięcia palcem wskazującym po ściance wanny. Starał się nie zwracać uwagi na zabieg, który wykonywał na nim znajomy. Istniał cień szansy, że zrozumiał, że im mniej będzie się szarpał, tym szybciej pozbędzie się towarzystwa. Uczucie igły przeciąganej przez skórę nigdy nie było przyjemne, ale jasnowłosy nawet nie syknął, jedynie od czasu do czasu stukał w zniecierpliwieniu paznokciem o ceramikę.
Co z tego, że to on był tym, który zakłócił ten spokój?
Nawet obecność Kat nie dawała w kość tak, jak jego uwagi i niepokojący tor jego własnych myśli. Jeszcze pięć minut temu to przyniesiona woda byłaby głównym obiektem jego zainteresowania, ale zapomniał o pragnieniu. Ledwie też zwrócił uwagę na wychodzącą dziewczynę, gdy zdążył już zmierzyć skrzydlatego wzrokiem godnym mordercy.
„Bądź grzeczny, Zero.”
Jak zawsze.
Oczywiście. Gdybyś był moim podopiecznym, też nie chciałbym, żebyś mnie dotykał ― odparł pełen sceptycyzmu. W słowach drugiego blondyna może i było trochę racji, może te racje go uspokoiły, ale wciąż nie do końca. Przecież tylko uczucia do niego pozostały niezmienne. Nie wspominał nic o reszcie, a świat był na tyle pojebanym miejscem, że wiele rzeczy mogło ulec zmianie, tak jak zmianie uległo to, że świątobliwy Zachariel zaczął utożsamiać się z wymordowanymi. Gdy wlecisz między wrony, zaczynasz krakać jak one.
„… a teraz sam sobie zaprzeczę.”
Kolejna igła zanurzyła się w jego czaszce.
Wiedziałem.
„Musisz się umyć…”
A jednak nie do końca wiedział.
Ourell nigdy nie był zbyt dosłowny, ale Zero już wiedział, że blondyn równie dobrze mógł od razu palnąć „muszę cię umyć”. W uszach skrzydlatego ten przekaz właśnie tak zabrzmiał. Cichy i ochrypły rechot przedarł się przez podrażnione alkoholem gardło, ale nie został zabarwiony ani krztyną rozbawienia. Niemalże natychmiast ustąpił miejsca chwilowej i równie wymownej ciszy, którą podkreślił zniechęcony wyraz na twarzy młodzieńca. Już jako dziecko nie podchodził przychylnie do pomocy przy kąpieli, a teraz ciężko było sobie wyobrazić, na jak wielką skalę nie podobała mu się pośrednia propozycja drugiego stróża. Leslie był schlany – to prawda. I to do tego stopnia, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, jednak odsunąwszy na bok pewne fakty, nadal zdawał się zachować tę istotną cząstkę swojego rozumu, która nie zamierzała dopuścić błękitnookiego bliżej. Bo co? Dotykanie jednak zaczęło mu się podobać?
Ty chyba nie sądzisz... ― Niedobrze robiło mu się już na samą myśl i to przede wszystkim wpłynęło na brak możliwości dokończenia zdania. Archangel zrobił już swoje, a to i tak było już niechcianą przez Lesliego pomocą. ― Dam sobie radę. Nie musisz prowadzić mnie za rękę na każdym kroku ― wymamrotał już z wyraźnym trudem. Gdyby w tej chwili nie musiał mieć się na baczności i pilnować, by medyk nie dobrał mu się do spodni, zasnąłby tu i teraz. Równie dobrze mógłby umyć się rano, ale czuł, że musi udowodnić ojczulkowi, że faktycznie jest w stanie ustać samodzielnie i wejść do tej cholernej wanny.
Nie jestem dzieckiem.
Uniósł ręce i przez moment szukał nimi brzegu wanny, który rozmazywał się przed jego oczami. Za pierwszym razem jedna ręka natrafiła na pustą przestrzeń i prawie łupnęła o mokre dno. Vessare zaklął pod nosem i przez moment mrużył oczy w głębokim skupieniu. Wyglądał, jakby się poddał, ale zanim Ourell zdążył interweniować, udało mu się zaczepić palcami o swoją podporę. Pierwszy krok do sukcesu. Zaledwie przez ułamek sekundy poczuł się jak zwycięzca, ale szybko uświadomił sobie, że to jeszcze nie pora na okrzyki radości i triumfu.
No to hop.
Zaczynał poważnie zastanawiać się nad tym, czy aby nie przytył, bo jego ciało ważyło chyba jakieś dwa razy więcej, kiedy już postanowił się zaprzeć i podjąć mozolną próbę podniesienia się. Mimowolnie wymamrotał pod nosem „Ja dam radę”, jakby ten bełkot miał stanowić magiczne zaklęcie, które odgoni drugiego anioła i pozwoli mu w spokoju wybić sobie zęby o wannę wstać na równe nogi. Najpierw udało mu się podnieść do klęczek. Nabrał łapczywego oddechu do płuc, jakby ten niewielki wysiłek zdążył pochłonąć już trzy czwarte jego biologicznej baterii. Kilka sekund przerwy i znów rozpoczął zaciętą walkę z grawitacją, która wręcz szarpała go w stronę ziemi, a on chwiał się na boki, wyrywając naprzemiennie niewidzialnym łapom, które ciągnęły go to w prawo, to w lewo. Miał szczęście, że znowu go nie zemdliło, mimo że mógł poczuć się jak samotny żeglarz dryfujący na łódce po wzburzonym morzu.
Podeszwa uderzyła o popękane już kafelki, czemu zawtórował cichy brzdęk. Jego osobisty znak poczynienia pierwszego, wielkiego kroku. Wyprostował nogę w kolanie, choć ta drżała, jakby ze wszystkich sił starała się nie ulec działaniom właściciela, ale pijacka siła woli zwyciężyła. Podciągnął do góry drugą nogę, jednak jeszcze przez chwilę stał chwiejnie, pochylając się nad wanną. Jej brzeg zapewniał mu stabilizację, ale młodzieniec wiedział, że za chwilę przyjdzie mu się wyprostować. Tylko złapie oddech i...
Udało się.
Odsapnął głośno ze słyszalną ulgą i przekręcił twarz w stronę Zachariela. Chwilę zajęło, zanim mętny wzrok odszukał nieproszonego gościa, którego oblicze przypominało teraz rozmazaną plamę. Musiał zmrużyć oczy, by ostrość obrazu powróciła do łask.
I co? Nie chciałeś we mnie wie-- ― Tak dał stróżowi powód do wiary, że już po chwili przechylił się niebezpiecznie w stronę wanny. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał się do niej przewalić i rozwalić sobie głowę. Niewiele brakowało, jednak instynktownie wyciągnął rękę przed siebie, podpierając się od przeciwległą ścianę. W efekcie zawisł nad wanną, a usta, które wcześniej drgnęły, planując uformować się w wywyższający uśmiech, teraz przyodziane zostały w skwaszony wyraz. ― Nic nie mów ― prychnął. I podniósł nogę, jakby mimo drobnego potknięcia i tak zamierzał władować się do wanny. Stopa z powrotem opadła na podłogę, ale znów podjął się przełożenia jej na drugą stronę. Nie udało się. Trzeciej próby nie było. Jasnowłosy musiał doznać nagłego olśnienia – lepiej późno niż wcale – skoro wreszcie przypomniał sobie, że nadal ma na sobie ubrania. Wolną ręką dosięgnął paska, który mimo tego, że był poluzowany, wciąż stanowił przeszkodę do pozbycia się spodni z bioder. Palce rozpoczęły bardzo nieporadną walkę ze sprzączką. ― Co za cholerstwo. Zepsuło się ― wymruczał pod nosem, bo, rzecz jasna, całą winę należało zrzucić na złośliwość przedmiotów martwych.
Może jednak potrzebujesz pomocy?
Nie ma mowy.
Szarpnął za pasek, ale nawet akt frustracji w niczym tu nie pomógł.
A może jednak?
Warknął cicho i mimowolnie splunął do wanny, jakby już na wstępie chciał pozbyć się goryczy z ust, którą przyniosła ze sobą konieczność proszenia – mimo wszystko to dość naciągane określenie – mężczyzny o coś tak idiotycznego. W dwubarwnych tęczówkach zapłonął ogień poirytowania.
Nie myśl sobie, że w tym stanie nie złamię ci nosa. ― W wolnym tłumaczeniu oznaczało to zgodę na pomoc, chociaż wystarczył jeden głupi ruch, a Zero bez wątpienia straciłby już mocno nadszarpniętą cierpliwość.
A gdzie „proszę”?
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zmarszczył gniewnie brwi.
On narzekał? Niedoczekanie. O ile Ourell zdążył sobie zauważyć w ciągu ostatnich kilku chwil, kiedy jego czas był przeznaczany na opiekę nad nieporadnym, nawalonym podopiecznym, to właśnie ten nieporadny i nawalony podopieczny strzępił sobie język w wyraźne marudnym tonie. To nie tak, że Zachariel uważał swoje słowa za święte, jednak bez wątpienia myślał o nich, jak o szczerej prawdzie. Mimo tej beznadziejnej świadomości, że jego słowa zostaną potraktowane właśnie w taki sposób, w jaki przed chwilą Zero je podsumował, absolutnie nie były one tylko czczym gadaniem na wyrażenie dezaprobaty zachowaniem młodszego blondyna. Irytacja może zabarwiła jego słowa w nieco pretensjonalne barwy, jednak paplanina medyka z pewnością nie była żadnym narzekaniem. Fakt, że Leslie nie potrafił tego zrozumieć wpędzał anioła w jeszcze większe bagno frustracji. Kolejna próba pokazania stróżowi jego własnych błędów spełza na niczym. Ourell’owi przyszło tylko trzymać jakiekolwiek nadzieje, że po wytrzeźwieniu Cillian’a jednak dotrze do niego, że to on był głównym producentem toksycznej atmosfery i fali utrudnień, jaką w ostatnim czasie ochlapał wycieńczonego ojczulka. Szkoda, że rzeczywistość pisała się trochę innym piórem. Przecież ta bestia była zbyt uparta na przyznanie się do błędu, a już w szczególności, że wiązałoby się to z przyznaniem racji osobie, którą tak bardzo się gardziło.
Ten jeden błąd, co?
Żałował, że nie potrafił pomyśleć sobie w taki sam sposób o Leslie’m, kiedy on popełniał tysiące potknięć podobnej skali podczas tylko jednego spotkania. Byłoby mu tak cudownie lżej, gdyby przestał rozpaczliwie odbudowywać ten most, a pogodził się z myślą, że pora udać się w przeciwnym kierunku, bo tej przepaści już nie da się ominąć. Jednak nie… on miał te piekielne skrzydła i wciąż wierzył, że mimo wszystko uda mu się choćby nad tym urwiskiem przelecieć.
Złość nie potrafiła odblokować innych dróg na odbieranie zachowania Lesliego w sposób jak najbardziej negatywny, dlatego zawieszenie uznał za zwykły skutek jego uzależnienia. Stłumił w sobie wszelką chęć na wyrzucenie z siebie wyjątkowo obraźliwego słownictwa, ponieważ gdyby się na to porwał najprawdopodobniej zaciąłby się w podobny sposób, co podopieczny. W końcu szukanie odpowiednich słów podczas gniewu skutkuje u Ourell’a dłuższymi przerwami, niż popularna stacja telewizyjna oferuje je podczas pokazywania reklam swoim widzom. Kto wie, może Vessare zdążyłby zaskoczyć trochę szybciej, aniżeli Zachariel wziąłby się na odwagę, by powiedzieć coś równie złego i nieprzyzwoitego, jak idiota. Za to jego wspaniały pacjent podsunął mu to określenie pod sam nos. Szkoda, że nie była to żadna propozycja.
- Pięknie ujęte. – fuknął, samemu zaczynając wierzyć, że faktycznie miał coś w sobie ze zwykłego kretyna, że wdawał się w poważne dyskusje z osobą nawaloną w trzy dupy. Niespełna świadomości bestia, której na domiar złego słów, postanowił słuchać.
Żwawe ruchy igłą szybko skleiły ze sobą rozerwane płaty skóry buntowniczego blondyna, a Ourell wykończywszy swoją pracę bandażem, skupił się na krótkich i pełnych zrozumień przytakiwaniach Kat, która wpadła na moment, by obwieścić, że zaraz musi iść. Sam nie wiedział czy wolałby, aby jednak została i rozluźniała atmosferę swoją obecnością czy natychmiast wróciła do swojej niewdzięcznej roboty, by nie nasłuchiwać się słów, które w jego mniemaniu były sto razy gorsze, niż wycieranie szmatą lepkiego od piwa blatu. Chyba każdy czułby się niezręcznie będąc w środku żałosnego skakania sobie do gardeł pijanego kolegi po fachu i osobie, która nagle pojawiła się znikąd. Nigdy nie szukał sobie znajomych, ale gdy już przychodziło mu poznawać nowych ludzi, jednak wolałby, żeby kojarzyli sobie z nim miłe rzeczy, a nie podobne rewelacje.
„Dam sobie radę.”
Z płuc wyrwało mu się ciężkie, zrezygnowane westchnięcie. Jasne, że wątpił czy Leslie podoła. W tej sytuacji byłby skłonny pomyśleć, że ten facet nie byłby w stanie nawet porządnie się podetrzeć, a co dopiero dokładnie umyć całe ciało. Uważał, że zrobiłby to zdecydowanie efektywniej, ale nie. Przecież chwilowo chcieli oskarżyć go o molestowanie, więc poniekąd czuł, że miał związane ręce.
- Rozbijesz sobie łeb. - rzucił niemal natychmiast, informując go o realnym zagrożeniu. To chore, że sam dla siebie tak często brzmiał monotonnie. Przecież nie był wariatem. Wiedział, że poniekąd był w stosunku do niektórych osób zbyt opiekuńczy, a uwagi przypominały irytujący dźwięk zaciętej płyty, jednak… takie przestrogi same pchały mu się na język, gdy widział, do czego to wszystko zmierzało. – Przecież cię nie zgwałcę. Co jak co, ale wziąłem sobie twoje ostrzeżenia do serca. - … i dlatego właśnie od razu nie poleciał mu przeszkodzić, a klęczał na kafelkach, jak ostatni imbecyl. Jego mina wyrażała przede wszystkim żal. Ciężko patrzyło mu się, jak Leslie, chcąc dowieść swojej zaradności i samodzielności, tak naprawdę sam wbijał sobie gwoździe do trumny. Przecież wyglądał tak beznadziejnie żałośnie, że nawet sam Zachariel, który dotąd pluł na niego jadem, nagle zapomniał, że był na niego zagniewany. Paskudnie zmarszczone brwi ustąpiły szczerej trosce i zmartwieniu, które na nowo zrobiły z rozdrażnionego kundla, łagodnego baranka. Tylko zaciśnięte usta sugerowały jakikolwiek przejaw buntu wobec tak głupich decyzji, jakich podejmował się młodszy blondyn.
„Ja dam radę.”
Obserwował z zapartym tchem, podciągając nawet nogę do góry, by w razie konieczności szybciej wyskoczyć drugiemu stróżowi na pomoc. Chwiał się, przechylał na boki, ale ustał. Zachariel uniósł nieznacznie brwi, najwyraźniej samemu nie wierząc, że Leslie dokona aż takich postępów, bez zaliczenia żadnej wpad-…
Serce podskoczyło mu do piersi, a Ourell rzucił się do niego, jak ostatni poparzony. Nim jednak zdążył go złapać za ramię czy samemu wywinąć orła na tych piekielnie śliskich kafelkach, Zero poradził sobie sam. Mimo to Bernardyn i tak nie miał najmniejszej ochoty raz jeszcze ryzykować zdrowiem swojego syna dla jego głupich udowodnień, które i tak nie miały w tej sytuacji najmniejszego sensu. Jedyne co go w tej chwili hamowało, to wizja szarpaniny, w której prawdopodobieństwo wyrżnięcia o brzeg wanny było większe, aniżeli w przypadku przejawów samodzielności upartego stróża. Dlatego ograniczył się do stania obok, choć jego mina była wyraźnie skwaszona i pełna wątpliwości
Pasek.
„Nie myśl sobie, że w tym stanie nie złamię ci nosa.”
- Prawie wybiłeś mi szczękę. Potrafię sobie wyobrazić, że jesteś w stanie zrobić mi większą krzywdę. – odparł spokojnie, w duchu czując ogromną ulgę, że w końcu nie musiał robić wyłącznie za obserwatora. Niemożność udzielenia pomocy była dla niego czymś gorszym, niż podpalenie, a kto jak kto, ale Ourell wiedział o czym mówił. – I tak mnie zaskoczyłeś. Nie sądziłem, że dasz radę ustać na nogach. – nie było w tym ani krzty złośliwości, ale trudno też nazwać to jednoznaczną pochwałą. Zachariel ubarwił swoje słowa w taki sposób, aby podświadomie nakierować Zero na dumę z własnego osiągnięcia. Wolałby, żeby był zajęty chełbieniem się swoimi „owocnymi” wysiłkami, a nie ciągłym mamrotaniem pod nosem o lepkich łapach Ourell’a i jego chęciach jak najszybszego dorwania mu się do spodni, nawet jeśli miało to w sobie dużo racji. Zachariel wiele by dał, żeby mieć przed sobą już rozebranego syna. Jeszcze więcej, żeby był umyty, a za możliwość przywrócenia mu świadomości byłby w stanie dać się pobić.
Wbrew jakimkolwiek chorym wyobrażeniom Lesliego na temat swojego przymusowego opiekuna, Ourell absolutnie nie był zainteresowany jego ciałem w sposób przekraczający zwykłą troskę o samo zdrowie.
Oprzyj się o mnie rękami. Albo przynajmniej pochyl się trochę do przodu, żeby nie polecieć w tył. - Przykucnął przed mężczyzną i wbrew swojemu zerowemu doświadczeniu w intymnych sprawach, sprzączka paska niemal natychmiast zazgrzytała, obwieszczając, że bynajmniej nie była zepsuta, a po prostu manipulowana nieodpowiednimi palcami. Szybko, to słowo kluczowe przy „akcjach ratunkowych”, a ta niewygodna sytuacja bardziej przypominała mu bieg po własne zdrowie, bo oto ten wielki byk, który przed nim stał, miał przemożną potrzebę przeorania jego oszpeconej, anielskiej mordy, jeszcze zanim zdążyłby cokolwiek powiedzieć czy zobaczyć. Zachariel rozluźnił spodnie na tyle, aby bez najmniejszego zawahania pociągnąć je ku dołowi, zahaczając palcami o bieliznę. Co się będzie patyczkował… w jego przekonaniu im szybciej to załatwi, tym szybciej będzie mógł nareszcie położyć Lesliego spać. Po uporaniu się z dolną częścią odzieży, podprowadził mężczyznę pod wannę i po kilku niebezpiecznych manewrach, tyłek blondyna nareszcie wylądował na zimnym dnie wanny. Po wydaniu paru krótkich poleceń, które miały na celu ułatwienie obydwu stronom pozbycia się butów, medyk natychmiast odstawił je w drugim kącie łazienki, jakby obawiając się, że mogłyby zostać pochlapane, gdyby stały trochę bliżej. Spodnie wraz z bielizną potraktował z mniejszym szacunkiem, najzwyczajniej w świecie spychając je pod najbliższą ścianę.
- Jak rozumiem nie chcesz, abym cię dotykał, dlatego resztę pozostawiam tobie. – odparł, najwyraźniej stwierdzając, że absolutnie nic złego nie może się już stać, gdy Zero znajdował się we względnie bezpiecznej pozycji. Podał mu słuchawkę prysznica i dla pewności postukał w miejsce kurków, domyślając się, że mężczyzna może zmarnować kolejne cenne minuty na zastanowieniach, co ma teraz ze sobą zrobić. – Tylko uważaj, proszę.
Tutaj „proszę” się znalazło.
Ourell natomiast odwrócił się do Lesliego plecami i zajął się ogarnianiem całego bałaganu, który dotychczas urządzili. Mimo to co jakiś czas uważnie zerknął w stronę pijanego mężczyzny, ponieważ…
… woda, która ewentualnie wylatywałaby ze słuchawki prysznica nie została pozostawiona wyłącznemu widzimisię pijanego stróża. Podzielność uwagi zawsze była jedną z jego ulubionych cech, dlatego choć manipulacja wody wymagała pewnej dozy skupienia, jego drugie zajęcie było na tyle mało wymagające umysłowo, że mógł skupić się w pełni na ubezpieczaniu swojego przybranego syna. Władał tym żywiołem od kilku tysięcy lat, więc nie wiedział niczego trudnego w pilnowaniu, by ciecz przynajmniej nie chlusnęła Zero ze zbyt dużą siłą prosto w twarz lub nie rozlała się po kafelkach, a posłusznie obmyła jego ciało, nawet, gdy sam jej pan był odwrócony do niej plecami.
Nie sądził, by używanie podobnych sztuczek było jedną z tych najefektywniejszych metod, ponieważ sam wolałby szybko wyszorować go jakąś szmatą, ale uznał, że bezpieczniej będzie oszczędzić sobie ryzyka uszczerbku na zdrowiu. Domyślał się, że ze względu na swój stan, Leslie nawet nie zauważy większej różnicy, a nawet sam stwierdzi, że utarł Ourell’owi nosa pokazując, że może dać sobie radę ze wszystkim.
I na to liczył Bernardyn.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

„Rozbijesz sobie łeb.”
A gdzie tam! Przecież radził sobie znakomicie, a przynajmniej takie wrażenie odniósł, gdy wreszcie udało mu się podnieść z podłogi. Alkohol przyćmił jego instynkt samozachowawczy, więc mimo osaczającej go obecności kafelek i innych rzeczy, o które mógł skutecznie roztrzaskać sobie czaszkę przy pierwszym lepszym upadku, nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. Ale co tu dużo mówić – Zero nie był świadom i tego, że przeholował z procentami. Po kilku godzinach było mu już wszystko jedno, czy świat dookoła wirował czy stał w miejscu. Przyzwyczaił się do tego, że wszystko przypominało siedzenie na cholernej karuzeli, chociaż taka perspektywa utrudniała mu funkcjonowanie. Chwiał się razem z podłogą, próbując wreszcie natrafić na punkt, w którym odzyska upragnioną stabilizację.
„Przecież cię nie zgwałcę.”
Zahuczało mu w uszach. Słowa starszego skrzydlatego przerodziły się w niewyraźny bełkot. Nie sprawiło mu to większej różnicy. Niezależnie od słownej deklaracji Vessare zdawał sobie sprawę, że jasnowłosy nie dałby rady tego zrobić.
Kiedy wreszcie zdecydował się zaangażować stróża w pomoc, przez kolejne trzydzieści sekund, trudno było mu uwierzyć, że w ogóle zdecydował się na taki krok. Kolejna dawka niesmaku zagościła w jego ustach, ale było już za późno na odwoływanie decyzji. Nie potrafił nawet cieszyć się z wspomnianego sukcesu, co oznajmił Archangelowi skrzywionym grymasem. Skoro tak bardzo chciał wyciągnąć do niego rękę, mógł więcej działać niż gadać – w rzeczy samej nie było sensu wdawać się w konwersacje z kimś, kto nie tylko jest pijany, ale też większość zdań odbiera za słowny atak. Więc to tak chciał mu zakomunikować, że w niego nie wierzył? Przez chwilę próbował przyglądać się twarzy Ourella, ale szybko z tego zrezygnował, przesuwając spojrzenie ku ścianie. Ściana nie miała oczu, ust, nosa, a Cillian nie musiał silić się na to, by skupić się na odpowiednim punkcie. Wyglądał przez to, jak ktoś, kto usilnie stara się nie skupiać na nieprzyjemnym zdarzeniu, w którego centrum się znalazł.
Nie wykonał żadnego polecenia, które miało mu zapewnić bezpieczeństwo. Nie podobało mu się majstrowanie przy jego spodniach. Nie, gdy robił to akurat on. Zachariel na pewno nie miał już problemów ze zrozumieniem, dlaczego Leslie za nic nie chciał współpracować. Mógł też wyczuć, jak noga chłopaka lekko drgnęła, jakby zaraz miała oderwać się od podłogi, by zasadzić jemu i jego szeroko pojętemu natręctwu porządnego kopa.
Miejmy to już za sobą.
Współpracuj.
Jeszcze mu nie przywaliłem. To chyba dobry początek?
Ale chciał. Naprawdę chciał. Tak bardzo, że ta chęć rozpychała go od środka, przyciskała narządy do ściany brzucha, żeber, kręgosłupa. Najtrudniej było mu, gdy wszystkie ubrania wylądowały już na podłodze. Nie tak trudno było zauważyć, że mięśnie twarzy stężały, jak u kogoś, komu niewiele brakowało do wybuchu agresji. Nie czuł wstydu, choć było to dla niego pewne upokorzenie, a wszystko dlatego, że tak idiotyczna czynność wymagała interwencji kogoś, kim zwyczajnie gardził.
Zimno.
Pierwsze wrażenie, gdy jego nagi tyłek wreszcie zetknął się z wanną. Odchylił się do tyłu, chcąc wygodniej oprzeć się plecami o jedną ze ścianek, ale prędko zrezygnował, gdy rwący impuls przemknął przez pozszywane rany. Ugiął kolana na tyle, by pochylając się móc swobodnie oprzeć na nich jedno przedramię.
„Jak rozumiem nie chcesz, abym cię dotykał...”
Jak na to wpadłeś, Sherlocku? ― sarknął, przesuwając palcami po pulsującej skroni. Mimo że był odległy od wizji człowieka zadowolonego z życia, cieszył się przynajmniej z tego, że Bernardyn nie nalegał na to, by jak za dawnych czasów pomóc mu się wyszorować. Bez sprzeciwu przyjął do ręki słuchawkę, starając się utrzymać ją za wszelką cenę, by tym bardziej udowodnić, że – oczywiście – da sobie radę, jak nikt inny. Zdobędzie jebane mistrzostwo w dziedzinie kąpieli pod prysznicem. A jeśli będzie trzeba, odstawi pokaz pływania  Z fajerwerkami, bo pod prąd.
Stuk, stuk.
Smętnie przekierował wzrok na kurki. Starał się przypomnieć sobie, od kiedy Zachariel miał trzy ręce i od kiedy zamontował dodatkowe zawory. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że drugi stróż zarzucał mu nieporadność. I to tylko ze względu na parę promili alkoholu we krwi. Przecież nie siadał z kółkiem, miał tylko odkręcić wodę.
Znowu to robisz ― zarzucił, już nawet nie odrywając wzroku od wskazanego miejsca. Nie jestem idiotą. Pochylił się bardziej do przodu, wyciągając rękę w stronę obranego celu. ― Jasne, może przy odrobinie szczęścia uda mi się nie pociąć wodą. Nigdy nie wiadomo, co zafundują ci desperackie wodociągi.
Wiedział, co ma robić, ale ta wiedza nie pomogła mu w szybkim załatwieniu sprawy. Był skłonny zwalić całą winę na własną rękę, która znów chwilę błądziła nad srebrnymi kurkami, zanim wreszcie udało jej się pochwycić jeden z nich i przekręcić. Woda zaszumiała, od razu rozpoczynając monotonny proces obmywania jego nóg. Sam Leslie nie starał się za bardzo, jakby zależało mu wyłącznie nad opłukaniem własnego ciała. Leniwie kołysał słuchawką tam i z powrotem, a przekrzywiwszy ją na chwilę w stronę swojej twarzy, rozchylił usta, by pozbyć się z nich smaku drażniącego jego język i podniebienie. Wierzchem wolnej ręki przetarł oczy, do których znowu wkradło się zmęczenie, mimo letniej wody, która powinna dać pobudzający efekt. Łokieć z głuchym łupnięciem opadł na brzeg wanny, kiedy Zero postanowił podeprzeć dłonią policzek.  
Może już wystarczy?
Mozolnie przeniósł wzrok na plecy mężczyzny z zamiarem zakomunikowania mu, że skończył. Usta rozchyliły się, chcąc uwolnić odpowiednie słowa, ubrane w równie odpowiednią dla sytuacji niechęć. Wargi ponownie zetknęły się ze sobą. Z jakiegoś powody nowy plan wydał mu się bardziej genialny od poprzedniego. Ręka też nie oponowała, gdy w momencie nakierowała strumie wody na błękitnookiego.
To dość szczeniackie, nie sądzisz?
Był pijany. Kto taki przejmowałby się zdrowym rozsądkiem?
Szybko jednak jego entuzjazm opadł. Brwi ściągnęły się, tworząc charakterystyczną zmarszczkę tuż nad nosem, gdy zauważył, że woda złośliwie nie chce wydostać się poza obszar wanny. Nadal czuł, jak spływała po jego nogach, łaskocząc skórę. Czy zamierzał się poddać?
Jasne, że nie.
Powietrze w łazience przestało spokojnie przemykać obok ich ciał, starając się udawać, że nie istnieje i niczym wściekła bestia rzuciło się na jasnowłosego. Fala uderzeniowa nie była na tyle silna, by posłać go na ścianę, ale skutecznie zaczęła targać jego ubraniami na boki, mimo że jej jedynym celem było zmuszenie wody do zmiany kierunku. Może i zakładał, że będzie to daremny trud, ale musiał przekonać się o tym na własnej skórze. Wtedy też wypuścił słuchawkę z ręki, krzywiąc się na głośny huk, który rozległ się, gdy zderzyła się z dnem. Wiatr szalejący dookoła uspokajał się miarowo, jakby umyślnie starał się zostać jeszcze na chwilę, byleby doprowadzić fryzurę Archangela do jeszcze większego nieładu. Poderwane wcześniej ubrania, które Ourell odstawił na bok i które przykleiły się do ściany, wreszcie osunęły się z powrotem na podłogę.
Świst ucichł, ale zastąpił go inny i o wiele cichszy, gdy skrzydlaty z rezygnacją wypuszczał powietrze przez zaciśnięte zęby.
Przezorny jak cholera ― wymruczał, z trudem przedzierając się przez szumiącą wciąż wodę. ― Skończyłem.
                                         
Zero
Anioł Stróż
Zero
Anioł Stróż
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 4 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach