Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Go down

Pisanie 23.02.19 0:47  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
O ich ojcu?
 Do jasnej cholery, mieli zamiar rozmawiać o „nim”? Ze wszystkich osób na globie temat musiał zahaczyć o kurwia, który nie znał innego sposobu na poproszenie o coś, jak wbijając to komuś pięścią do głowy? Chris nie wydawał się chętny do nawiązywania jakiejkolwiek konwersacji z Adamem, ale teraz, gdy temat jawnie podkreślił istnienie Roberta „Bobby'ego” Carlsena, wzrok Christophera stał się ostry. Nad mocniej przymrużonymi powiekami ściągnęły się brwi.
 „Nie mam zamiaru ci go zastępować”.
 Nie byłby w stanie. Gość, który całymi dniami zajmuje się wygładzaniem rzeczywistości i zapewnianiem globu — w tym pewnie też siebie — że sprawiedliwość zawsze zwycięży... na litość boską, Barnesowi nie starczyłoby wyobraźni, żeby wcielić się w rolę ich ojca i Chris miał to na końcu języka. W porę zorientował się, że nie chodziło o zastępowanie akurat Roberta Carlsena. Wątek omsknął się o podjęcie roli ojca samej w sobie, a nie tej konkretnej. Wypuścił więc powietrze przez zęby, orientując się przy okazji, że za mocno je zacisnął.
 — Wydział kryminalny.
 Oczywiście.
 Aż do teraz liczył, że los naprawdę się do nich uśmiechnął. Podarował im jakiegoś spoko gościa, który w wolnym czasie odbiera telefony, mając z tego wielką górę pieniędzy. Nie naraża się, a już z pewnością nie naraża swojej przyszłej żony na żadne niedogodności ze strony psychopatów i socjopatycznych zwyroli. Tymczasem z ust Adama wyrwało się następne zdanie, od którego żołądek Chrisa pogniótł się jak kawałek papieru.
 Rzucił tylko od niechcenia, że jego praca musi być bardzo NIEBEZPIECZNA — bez problemu podkreślając to słowo. Na próżno doszukiwać się tutaj troski — Carlsen przede wszystkim chciał zaznaczyć, że mogło to być niebezpieczne nie tylko dla samego policjanta. Jak na razie o motywach porwań lub jeszcze gorzej — o motywach zabójstw rodzin i najbliższych osób sędziów czy funkcjonariuszy słyszał tylko w mediach. Ale kto tak naprawdę mógłby zagwarantować, że telewizja zawsze kłamie?
 Bo przecież...
 Potarł palcami szczękę, cały czas utrzymując wzrok utkwiony w szybie. Wypatrywał ciekawych miejsc i ludzi, ale miejsca były szare, a ludzie nie mieli twarzy.
 Czemu fotografia?
 Tym razem Chris nie popisał się swoimi aktorskimi umiejętnościami. Chciał pozostać obojętny i wrogi — jak na młodszego brata przystało — jednak sama myśl o fotografii ruszyła jego nerwy. Usta ściągnęły się w lakonicznym wyrazie kogoś, kto na dźwięk jednego słowa przypomina sobie dziesiątki, setki, TYSIĄCE scen, osób i miejsc i to wszystko jednocześnie. Dlaczego?
 Opuścił wzrok na swoje ręce, dotychczas luźno oparte o plecak, który trzymał na udach.
 Używał aparatu do fotografowania swoich kolegów z klasy w przeróżnych sytuacjach. To nie oczywiste? Wyglądał przecież na takiego, który lubi łatwą grę. Ujawnianie cudzych sekretów, żenujących tajemnic, spraw, o których nikomu nie chcieli pisnąć słówkiem. Naciskał na klawisz, by potem wywołać kadry z imprez, klubów i szkolnych kantorków. Potrafił zdziałać cuda. Zawsze znajdował się tam, gdzie nie powinien, dostrzegając przez obiektyw to, czego nie chciano pokazać. Spotykał się więc z oszczerstwami i groźbami, niejednokrotnie szarpano go za kołnierz i obiecywano piekło. Wracał do Evy z podbitym okiem lub rozciętą wargą. Z koszulą brudną od błota, w które go wpychano. Gdy wreszcie nauczył się tak lawirować plotkami, aby zawsze mieć w zanadrzu jeszcze jakąś, dręczenie gwałtownie ustało. Pojął, że zawsze trzeba mieć asa w rękawie. Zawsze coś, co można wykorzystać jako broń ostateczną.
 I jakby chcąc usprawiedliwić natłok myśli:
 — Czymś się muszę bronić — mruknął w końcu, ale nie wiedział, czy prowadzący auto mężczyzna usłyszał, a w ogóle to czy zrozumiał wymamrotane słowa. Dokładnie w tym samym momencie rozległ się dźwięk buczenia. Nowa wiadomość. Od niecierpliwej dziewczyny?
 Chris uniósł nieco biodra, sięgając po telefon.
 — Sądziłem, że nie masz być moim rodzicem? — przypomniał wymijająco, włączając wreszcie skrzynkę z wiadomościami. Matt był niesamowity. Przy takim poziomie upartości mógłby wygryźć osła z porzekadła.
 Uparty jak Matt brzmiało o wiele realniej.
 — Możesz mnie tutaj wysadzić. — Ruchem brody wskazał przystanek. Za murem, niespełna sto metrów dalej, piętrzył się budynek szkoły. Nawet stąd dało się zauważyć powiewającą na wietrze flagę. — Pójdę prosto do niej, tato.
 Jakby przeczuwał, że w rzeczywistości podwózka była jedynie spełnieniem prośby Evy, która od kilku miesięcy żarła się z młodszym rodzeństwem o zbyt dużą ilość nieobecności.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.02.19 22:02  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
Kiedy usłyszał wzmiankę o domniemanym rodzicu, kącik prawej wargi drgnął mu tajemniczo, jednak nie ukształtował się w uśmiech; nie powstał krótkotrwale na jego ustach, jak miał to w zwyczaju. Oczy wciąż uparcie wpatrywały się w drogę — dokładnie w zajazd prowadzący do budynku szkolnego. Rozpoznał go. Przejeżdżał tedy wiele razy późną nocą. Przesuwając się z mrokiem, ciemnym SUV-em, nie doznawał widoku kłębiących się tu dzieciaków, które z zarzuconymi plecakami na swoje ramiona, spóźnione spieszyły się na zajęcia szkolne. Znał jedynie krajobraz, który straszył, jak cmentarzysko o północy. Znał wyjący tu wiatr, który z jazgotem przedzierał się przez szpary w ogrodzeniu, znał dźwięk przelatujących nietoperzy, które uderzały chudymi skrzydłami o liście pobliskich drzew. Znał najgorsze strony tego miejsca, ludzi, którzy po północy przesiadywali na murku i ćpali do rana. Znał prawdę.
  Minęli grupkę dziewcząt zapatrzonych w swoje smartfony, a Adam mimochodem — na krótko — zawiesił na nich wzrok. Chwilę potem parę dzieciaków, w akompaniamencie głośnego śmiechu przebiegło przez ulicę — byli jednak na tyle daleko, że obeszło się bez gwałtownego hamowania. Adam na jednokierunkowej zredukował prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę; poza tym ku jego zdziwieniu byli jedynym poruszającym się tu pojazdem.
  Zatrzymał się.
  Pracujący pod maska silnik wprawiał samochód w lekkie drżenie — delikatne, ale namacalne. Mężczyzna ułożył wygodnie prawa dłoń na rączce zmiany biegów; spod ciemnego rękawa bluzy wydostawały się wcześniej eksponowane tatuaże sięgające nadgarstka.
  —  Przyjechać po ciebie? — wyrzucił, kiedy oderwał wzrok od szyby jaką wypełniały mijające ich ciekawskie twarze. Samochód Barnesa z pewnością nie był pojazdem, przy którym się po prostu przechodziło jak obok postawionego na parkingu skutera. Wielki, zadbany samochód, kosztujący pewnie z ponad sto pięćdziesiąt dolarów. Rzadko kiedy takie widoki wypełniały okolice budynku szkoły.
  Twarz Adama skierowała się w kierunku bladego oblicza chłopaka, a świdrujący wzrok przeczesywał ukryte za brązem oczu myśli. Mężczyzna sięgnął do swojej kieszeni spodni i wyciągnął paczkę papierosów. Uchylił szybę urywając z nim potęgujący kontakt wzrokowy. Okręcił skręta w dłoni.
  Kolejna rozgadana grupka minęła samochód, a zaciekawione oczy odszukiwały kierowce i pasażera auta. W tym tłoku odnalazł się również rudowłosy chłopak, który idąc chodnikiem, aż zwolnił, mrużąc oczy gdy znajoma twarz wyłoniła się z samochodu.
  — Chris? — rzucił — bardziej do siebie; bezgłośnie, totalnie zamurowany. Rudzielec stał dopóki znana mu postać nie wysforowała się naprzód. Matt rzucił ostatnie spojrzenie na SUV-a i pospieszył naprzód.
  — Ej, Chris! — zawołał, a chwilę później położył mu dłoń na ramieniu i wyskoczył z boku niczym diabeł z pudełka. Na jego twarzy malowało się rozbawienie, ale gdzieś w oczach błądziło nadal nieuzasadnione zastanowienie. — Szybko. Myślałem, że podjedziesz autobusem, dlatego wyszedłem nieco później. — Nie wspomniał nawet słowem o tym, że od godziny czekał na jakąkolwiek odpowiedź na swoje wiadomości. — Kto to jest?
  Jego kasztanowe brwi ściągnęły się, kiedy wskazał podbródkiem stojący nadal pod przystankiem pojazd. Ciemne szyby skutecznie kamuflowały wnętrze. Chris mógł być za tę technologię Adamowi wdzięczny. Zza uchylonej szyby widać było tylko dłoń Barnesa i ulatujące iskry z rozpalonego papierosa.
  — W końcu jakiś stary facet odkrył twój talent w tym wielkim, potwornym świecie? — zażartował, choć czuć było w jego głosie delikatną zazdrość. Przez chwilę zastanawiał się jakby zareagował na wiadomość twierdząca. — Czekam na dzień, aż twoje fotografie pojawią się na pierwszych stronach magazynów. Albo na jakiejś wystawie. Wiesz, że jakbyś potrzebował modela, to jestem chętny? nie?
  Kiedy przekroczyli bramę za ich plecami rozległ się dźwięk przejeżdżającego samochodu. Chris mógł mieć wrażenie (ciągłe i niezmienne), że dopóki, SUV nie zniknął z pola jego widzenia, był na celowniku Adama — dokładnie jak na muszce dzierżonego w dłoni pistoletu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 26.02.19 23:07  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
Tego się właśnie obawiał. Wyjścia z samochodu i ściągnięcia na siebie uwagi większej niż to konieczne. Nie można zaprzeczyć, że SUV, wielki i potężny, błyszczący jak psie jaja, bo Adam z całą pewnością wypucował cacko przed oficjalną przeprowadzką, aby pokazać się od jak najlepszej strony, rzucał się w oczy. Przechodzące, znudzone dzieciaki mimowolnie zerkały ku pojazdowi, przyciągane magnetyzmem, jaki wytwarzało ciche mruczenie silnika. Ludzie, którzy mijali limuzyny nie zawiesiwszy na nich oka, teraz wgapiali się w samochód Barnesa, jakby tylko dzięki temu mogli się dowiedzieć do kogo należy.
 I z całej populacji nie wzięliby pod uwagę Christophera Carlsena. Nie było tajemnicą, że finansowo klepał biedę. Zawsze czysty i schludnie ubrany, ale w porównaniu do innych, nie obwieszał się technologią. W zasadzie jedynym czym mógł się pochwalić był aparat. I wygląd. Jeżeli wygląd był towarem, który można komuś wcisnąć lub który stanowił kartę przetargową — Chris to miał. Ale nic więcej.
 Nigdy nie prosił się jednak ani o ciało, które dzięki treningom umodelowało się w odpowiednio zarysowaną sylwetkę, ani tym bardziej o pieniądze. Trzaskając drzwiami odpowiedział więc Adamowi.
 Kategorycznie, kurwa, nie.
 Czuł się nieswojo i dopiero teraz to do niego dotarło. Zgadzając się na propozycję powózki nie pomyślał jak to może wyglądać i choć pierwotnie chciał wysiąść wcześniej tylko ze względu na Matta, to teraz również na całą szkołę.
 Skrzywił się do okna z przyciemnioną szybą. Wiedział, że Adam to zobaczy i bardzo super. Potem zarzucił torbę na ramię, poprawił bluzę i wpadł na Matta.
 Coś wyssało kolory i dźwięki ze świata.
 Szczęka Chrisa zacisnęła się aż do przesady. Sądził, że każdy ma taką samą ilość pecha do wykorzystania, a ponieważ jego dzieciństwo było do dupy, obecnie powinien móc przechodzić przez jezdnię z zamkniętymi oczami. Tymczasem los miał dla niego odwrotne plany.
 — Cześć — wykrztusił pod nosem, przyspieszając kroku, jakby łudził się, że kolega od razu da sobie spokój. Wraz z dotykiem na swoim ramieniu zrozumiał, że nie było takiej opcji. Spojrzał wtedy na rudzielca, taksując go zniecierpliwionym wzrokiem kogoś, kto ewidentnie nie chce drążyć już zaczętej dyskusji.
 Chris usłyszał, jak ktoś odpowiada Mattowi kto manewrował całkiem niezłym autkiem. „Nikt ważny”. W tych dwóch słowach było tyle jadu, że gdy Carlsen wreszcie zorientował się, że tym, kto zaspokoił ciekawość nadgorliwego kolegi był on sam, koniec końców westchnął, luzując atmosferę nikłym uśmiechem.
 — Facet siostry — dorzucił cierpliwiej, nakazując umysłowi się uspokoić. Nie było tak naprawdę powodu, aby zachowywał się jak podminowany nastolatek tylko dlatego, że ktoś zainteresował się Barnesem. Ludzie interesowali się gorszymi rzeczami i Carlsen nigdy z tego powodu nie robił im burd, prawda?  — Spóźniłbym się na zajęcia, gdyby mnie nie podwiózł. I chyba zapominasz, z jakich zdjęć się tu szczycę.
 Spróbował się zaśmiać, ale Evy trafnie mówiła, że nie był w tym dobry. Tym razem także wyszło mu krótkie parsknięcie ni to rozbawienia, ni to rozdrażnienia.
 — Rusz się, Matt, dzwonek już był wieki temu.

O tym, że dzwonek był już wieki temu, wiedziała także Marlene Kirshy. Rodzina Kirshenów mieszkała po drugiej stronie miasta, mała Marlene chodziła jak w zegarku. To pierwszy raz, gdy nie wstała o godzinie 7:10, by o 7:15 zjeść płatki śniadaniowe firmy Nestle, a następnie, dokładnie o 7:37, być już na przystanku. Tak naprawdę jej startowe zajęcia dobiegały już końca, co szczególnie martwiło ośmioletnią dziewczynkę. Zaspała pierwszy raz i jeszcze nie wiedziała, jak powie o tym mamie.
 Mama zawsze robiła jej płatki i wychodziła o 7:24 do pracy.
 Marlene musiała skorzystać z busa, który podrzucał starsze dzieciaki do różnych szkół, w tym jednej, która mieściła się blisko jej. Kiedy komunikacyjny pojazd się zatrzymał, a drzwi złożyły jak harmonijka, zeskoczyła ze schodków, przez przypadek niemal uderzając w przechodzącego chodnikiem chłopaka. Towarzyszący mu jasnowłosy nastolatek tylko parsknął, ale Marlene nie miała czasu, aby zorientować się, czy nieznajomy zaśmiał się z niej, czy ze swojego (rudego? Dobrze zobaczyła kątem oka?) kolegi.
 Wypruła przed siebie, w locie zakładając tornister.
 Jej buciki stukały o twarde płytki. Biegła pod prąd. Najwidoczniej nie tylko ona się spóźniła, ale, no rany, dlaczego ich jest tak dużo? Nawet się nie stresowali, że jest już po dzwonku, a naprawdę było!
 Minęła przecznicę i wymamrotała kilka słów, których się wstydziła, gdy natrafiła na czerwone światło i nie była w stanie się powstrzymać, żeby zwyzywać swój marny los. Od zawsze wierzyła, że nie można mieć za bardzo pecha, ale kiedy nagle zahaczyła czubkiem lakierowanego buta o nierówności chodnika...
 Huknęła boleśnie kolanami o chropowatą powierzchnię, zdzierając sobie ręce i prując materiał rajstop. Nagle w kącikach jej oczu pojawiły się łzy. Miała dość. Ten dzień był beznadziejny!
 — Dziewczynko, wszystko w porządku?
 Zadarła gwałtownie głowę, mrużąc powieki. Drgał jej podbródek, a przez to, że gorzki szloch i tak wyrwał się z jej gardła, nie była w stanie dobrze przyjrzeć się mężczyźnie, którego usłyszała. Cały świat rozmazał się, jakby był tylko olejnym obrazem, w który chluśnięto wodą.
 — Nie jest! — bąknęła, siadając twardo na ziemi. Kompletnie odechciało jej się iść do szkoły. Była cała brudna i rozdarła ulubione rajstopy. — Spóźniłam się do szkoły i... a potem jeszcze... i sam pan widzi... i nie mogę rozmawiać, mama mówiła, że...
 Serce jej szalało w piersi, gdy łykała kolejne słowa i dukała inne. Jak przez hartowane szkło widziała postać, która klęka tuż obok niej, a potem poczuła na swoim ramieniu ciężkość dłoni.
 — Spokojnie. Najpierw się uspokój, dobrze? — Mężczyzna miał głęboki głos. Może był nauczycielem? Brzmiał jak nauczyciel. — Zaraz coś zaradzimy na twoje ubranie.
 Chlipiąc, otarła załzawioną twarz.
 — Nie mogę! Mama mówi, że nie można rozmawiać z nieznajomymi i...
 — A jeśli zdradzę ci imię?
 Bardzo chciała nie spóźnić się na kolejną lekcję i tak na serio, to pomoc by jej się przydała. Zamyśliła się, wciąż pociągając nosem i drgając ramionami. Po policzkach spływały łzy wielkości grochu. Nie umiała przestać płakać, choć nie była już przecież dzieckiem.
 — M-może...
 — Raymond. Ale możesz mi mówić wujek Ray. To co? Wpierw doprowadzimy cię do porządku, hm?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 28.02.19 22:05  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
Matt spoglądnął na Chrisa. Przez jakiś czas miał poważną twarz i mogło odnieść się wrażenie, że ten wyraz pozostanie chłopakowi już do końca dnia. Nic bardziej mylnego. Już po ostatnim zdaniu roześmiał się i uderzył jasnowłosego w ramię. Najwidoczniej ta odpowiedz mu się spodobała i usatysfakcjonowała wcześniej zawiłe domysły. I dobrze. Oczy rudzielca błysnęły porozumiewawczo.
  — Facet siostry — powtórzył do siebie jakby miał tą wypowiedź wtłuc sobie do głowy. Zmarszczył brwi, dopiero kiedy uświadomił sobie jakie pokłady chęci do nauki posiadał w sobie Chris. Parsknął dopiero potem rozumiejąc aluzję.
  Chłopcy poruszając się wraz z długim pasem uczniów wkroczyli na teren szkolny na którym rozlewało się już słońce nowego dnia.
  Pod murkiem Seth Smith wypalał papierosa. Obserwował jak sylwetki Chrisa i Matta giną w rozwrzeszczanym tłumie. Oblizał dolna wargę wyrzucając na ziemie niedopałek, który szybko stał się jedynie kolejnym ze wcześniej wypalonych tu skrętów; leżały u jego wysokich trampek jak wyścielony czerwony dywan. Tajemnicze usta wykrzywiły się, a blizna na dolnej wardze uniosła wraz z formującym na cienkich wargach niebezpiecznym uśmiechem. Skinął głową w stronę swojej dziewczyny i oboje ruszyli do środka.
  Na samym końcu eskapady.

•••

  — Tragedia, to kolejny chory temat w tym miesiącu. — Westchnął przeciągle Matt i wpiął palce w swoją rudą grzywkę. Oparł się o ścianę trzymając w dłoni kubek kawy z automatu. Na korytarzach wiało pustką — większa cześć dzieciaków znajdowała się na zewnątrz. — Jedyny plus, że się wylosowaliśmy.
  Mrugnął do Chrisa. Trzeba byłoby być ślepcem, aby nie zauważyć, że Rain od jakiegoś czasu próbował zbliżyć się do jasnowłosego. Nigdy nie rozmawiali o swoich preferencjach, ale najwidoczniej wiedza ta nie była potrzebna rudzielcowi. W końcu los się do niego uśmiechnął.
  — Teraz się już nie wymigasz. Wpadniesz robić prace do mnie albo ja do ciebie.
  Profesor George Tuliman prowadził zajęcia z psychologii, a temat jaki oboje wylosowali nosił tytuł: "Przyjaźń — czym jest dla nas i co nam daje". Wymarzona praca dla kogoś takiego jak Chris Carlsen.
  — Co dzisiaj robisz po zajęciach? Jeśli masz ochotę możemy wpaść do takiego jednego baru. Otworzyli go dwa dni temu. Ponoć mają tam niezłe drinki.
  Znał już jego odpowiedź, ale nie byłby sobą jeśliby nie spróbował. Przysunął gorący kubek do ust i upił ostrożnie rozgrzany kofeinowy napój.

•••

  Adam zajechał do domu koło godziny dziesiątej. Na komisariacie miał pojawić się dopiero koło godziny czternastej i spędzić tam pełną ośmiu godzinną zmienię. Oczywiście przez usilne prośby Evy obiecał, że postara urwać się z wydziału szybciej, choć doskonale wiedział, że tego dnia nie będzie to możliwe.
  Miał już inne plany.
  W pokoju objętym połowiczym półmrokiem jaskrawy ekran monitora oświetlał mu twarz. Wielka rama okienna jaka rozciągała się za jego plecami  ukazywała  zarysy wysokich budynków o żółtawych kwadratowych światła. I choć pracował na czwartym piętrze, smukłe obiekty miasta nadal robiły wrażenie kolosalnych wieżowców, niemal sięgających nieba — ich dachy ginęły w gradiencie smolistej czerni.
  Kawa jaka zaparzył Adam niespełna godzinę temu zdążyła wystygnąć, pozostawiając w białym kubku wyraźny brązowawy zarys zastygłego płynu.
  Nie miał już na nią ochoty.
  Wysunął kartotekę Raymonda na pulpit i zgłębił się w informacje. Mężczyzna był czysty jak łza — zabawne, jak pozory mogą być złudne. Raymond Hennessey. Kwiaciarz. Kiedyś uczył również śpiewu w domu dziecka Świętej Elizabeth. Dzieci go kochały. Jakże inaczej — i on oczywiście kochał dzieci. W końcu poświęcił im prawie całe życie. Nauczył ich francuskiego i meksykańskiego. Nauczył ich piosenek i gry na gitarze. Wszystko robił dla dzieci. Dosłownie wszystko. Czysty i porządny obywatel o złotym sercu. Barnes widział jak pewnego dnia przystanął przy drzwiach sierocińca, aby porozmawiać z pewnym ciemnoskórym chłopczykiem. Miał może z siedem lat i mielił w palcach szarą koszulkę. Pewnie ze zdenerwowania i stresu. Usiedli razem na stopniach; rozmawiał z nim przez pół godziny. Chłopiec zaczął się uśmiechać. Oboje się śmiali.
  Adam zmrużył oczy. Przewijane strony odbijały się od jego twarzy. Odnalazł adres. Wątpił jednak, że go tam znajdzie. Obślizgły potwór wysunął się ze swojej śmierdzącej groty — podejrzewał, że jest bardziej podstępny niż się to w ogóle wydaje. Pojawienie się w tym mieście było jak przybicie gwoździa do własnej trumny. Może i był czysty w policyjnych aktach, ale nie w aktach Barnesa. Nie miał pojęcia, że w kark dyszała mu nieznana kostucha.
  Rozległo się krótkie pukanie. Wzrok Adama uniósł się znad ekranu, kiedy drzwi zaskrzypiały wpuszczając do środka blondynkę o włosach zaplecionych w długi warkocz. Gdyby nie pojawiające się zmarszczki w kącikach oczu, można byłoby sadzić, że ma około dwudziestu lat. Poprawiała okulary na swoim nosie — bardzo dobrze znany Adamowi tik.
  Spojrzała na policjanta, a właściwie otaksowała go wzrokiem, powoli i leniwie, podczas gdy ten siedział tam i zastanawiał się dlaczego. Oderwał dłoń od myszki i odchylił się na obrotowym krześle. Identyfikator zawieszony na szyi odbił odblask jasnego ekranu. Uniósł wymownie brew. Zapomniała jak wygląda? A nie, w końcu uśmiechnęła się, i to szeroko. Ta idiotka naprawdę go lubiła.
  — Jeszcze siedzisz? Już po dwudziestej drugiej.
  —  Coś mnie zatrzymało — odparł swobodnie, sięgając ręką do myszki i minimalizując akta. Uśmiechnięta twarz Raya w końcu zniknęła mu z oczu. — Masz dla mnie dokumenty?
  Kobieta podeszła do biurka i postawiła stos na blacie. Jej uśmiech przerodził się w przepraszający grymas. Adam wcale na to nie zareagował.
  — Są do przejrzenia na jutro, nie zawracaj sobie nimi dziś głowy.
  Adam przechylił łeb i uśmiechnął się do niej najmilszym uśmiechem na jaki było go tylko stać. Ludzie naprawdę bywali głupi w swojej dobroci. Kobieta musiała nieco się zmieszać, bo szybko opuściła głowę i poprawiła wyplątany z warkocza kosmyk.
  — Wyjdę za dziesięć minut. Protokół zostawię w pokoju 34.
  Zakomunikował ją. I tak właśnie zrobił, uprzednio jednak zostawiając wiadomość głosową Evy, że nieznany brytyjski nożownik ubrudził krwią ich ręce.
  Wcale ją przecież nie skłamał.

•••

  Ciemny SUV sunął po ulicach miasta. Odbijał się w kolorowych witrynach niczym czarne, nieokreślone widmo nocy. Kierowca skręcił na skrzyżowaniu w lewo, kierując się na peryferie metropolii. Mijające przydrożne latarnie oświetlały jego skupioną, ukrytą w mroku twarz. Przyciszył radio rozkoszując się dźwiękiem mruczącego silnika i  podskakujących opon — wjechał na jedną z mniej obleganych uliczek Midtown. Zatrzymał się. Długie jasne światła samochodu wcześniej oświetlające ozdobiony grafity mur, zgasły.
  Macki otchłani ucieszyły się z tej nieoczekiwanej wizyty.
  Adam ukradkiem rozejrzał się po okolicy. Oprócz mieszkalnych budynków, po drugiej stronie ulicy znajdowała się niewielka knajpka z meksykańskim żarciem. O tej godzinie pomieszczenie było pełne klientów, a przechodzący miedzy stolikami kelnerzy mieli ręce pełne roboty. Dokładnie jak on.
  Otworzył sportową torbę — leżała na miejscu pasażera. Dokładnie w miejscu gdzie kilka godzin wcześniej siedział Chris. Zajrzał do środka. Dłonie obleczone miał w skórzane rękawiczki, które skrzypiały przy każdym zgięciu stawu. Wyciągnął schowany w niej nóż; krótki i lekko zakrzywiony. Kiedyś używał go do oprawiania zwierzyny. Teraz służył mu do oprawiania ludzi.
  Trzymając narzędzie w dłoni poczuł rozlewające się w nim ciepło. Przymknął oczy i nabrał powietrza w rozszerzone nozdrza walcząc z coraz większa presją, z żądzą, która narastała w nim jak potężna fala; jak Tsunami, które z krzykiem uderza o brzeg. Raymond musiał poczekać. Na jego liście znajdowała się jeszcze jedna kryminalistyczna bestia, która równo o dwudziestej trzeciej miała dziś opuścić lokal i ruszyć w kierunku zaparkowanego przez siebie samochodu. Nie mógł zatrzymywać narastającego podniecenia, które zamiast cofać się w stronę morza, z każdym kolejnym tyknięciem zegara potężniała o nową siłę. Długo czekał na ten dzień, uprzednie były zwykłymi dniami ostrożności i upewniania się. Upewniania, że mógł zrobić to jak należy. Cicho i schludnie; że wszystko jest całkowicie dograne, zapięte na ostatni guzik. Nie mogli go przecież złapać, nie teraz. Zbyt długo planował ten dzień. Zbyt pilnie strzegł swojego na pozór małego, szczęśliwego życia.
  Wyprostował się chowając broń za pasek i wyglądając przez ocienioną szybę na noc, na wyjście z Białego Kruka. Samochód zaparkował w jednej z szarych ulic, dokładnie na tyłach budynków mieszalnych. Znał monitoring tego miasta od podszewki. Tu był bezpieczny.
  Wyszedł z samochodu prosto w rozległy cień. Gdzieś kilka metrów od niego lampa zamigotała słabym światłem. Czujne oczy Barnesa przeczesały okolicę. Cel opuścił lokal, a on ruszył chodnikiem zarzucając na głowę kaptur ciemnej bluzy. Z tej odległości przypominał zwykłego nastolatka, który chodząc po ciemnych uliczkach szuka odpowiedniego miejsca do ćpania. Ktoś kto zrzuciłby okrycie z jego głowy bardzo by się zdziwił.
  Mężczyzna — ciemnowłosy okularnik mający może z trzydzieści jeden lat skierował się w stronę przejścia dla pieszych. Adam wiedząc, że tak się stanie obszedł budynek i zginał w ciemnym zaułku. Kiedyś znajdowały się tu magazyny, teraz stały wielkie, zapomniane przez ochronę środowiska kontenery na śmieci. Przywarł do ściany i nasłuchiwał. Czarna, obleczona w dłoń rękawiczka musnęła kamiennego muru. Zręczny myśliwy potrafi dostrzec prawdziwą zdobycz ale on polował inaczej. Wolał czekać w zasadzce — miał dobry instynkt, ale musiał mieć pewność, że plan nie spali się na panewce.
  Słyszał zbliżające się kroki. Przymknął oczy, aby wyciszyć zmysły; głosy kogoś, kto jest i nie jest nim, kto śmieje się i odzywa gdy jest głodny, gdy wyje z żądzy. A żądza była bezlitosna, spięta i gotowa jak nigdy dotąd. Mimo to wciąż czekała i obserwowała, a wraz z nią czekał i obserwował Adam. Ponaglała go kąsając organy wewnętrzne — szeptała aby w końcu ujawnił się z mroku i go w końcu dopadł. Czekał trzy tygodnie. Trzy tygodnie...
  Mężczyzna minął wąskie przejście, a zabójca zareagował natychmiast. Uchylił powieki i wystrzelił w stronę ofiary zwinnie łapiąc ją za poły ubrania i wciągając w ciemną uliczkę. Nim mężczyzna zdarzył krzyknąć jego usta zostały zakneblowane skórzaną, śmierdząca rękawiczka.
  —  Teraz jesteś mój — powiedział niskim, głębokim tonem patrząc mu w oczy, a on zastygł w przepięknym, niemalże doskonałym bezruchu, jakby wiele razy to ćwiczył; jakby usłyszał ten drugi głos. Jakby usłyszał rechot tkwiącego w Adamie mrocznego obserwatora.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 04.03.19 1:27  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
„... jedyny plus, że się wylosowaliśmy”.
 Carlsen się uśmiechnął. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Matt nie dostrzeże specyfiki miny. Wspólne wypracowania były ostatnim plusem, na jaki wpadłby Chris, nie wspominając o tym, że ostatnim razem wylądował u kolegi w domu i przez niemal sześć godzin był bity plastikowym dinozaurem Nicka, młodszego brata rudzielca. Miał do wyboru albo to, albo zaproszenie rozgadanego towarzysza niedoli do swojej klitki, gdzie ojciec rzucał pety na dywan i całe dnie spędzał w wypierdzianym przez lata fotelu. Wybór wydawał się jakoś mało skomplikowany.
 Mógłby go teraz zaprosić, tak właściwie. Motyw, w którym spędzają czas nad wypracowaniem w schludnym mieszkaniu, bez pięciolatka rzucającego zabawkami i rozsmarowującego obiadki na plakatach — jak nie czuć pokusy takiej wygody?
 Chris przyglądał się swojej zakupionej w automacie kanapce z tuńczykiem, jakby to ona proponowała mu wyjście na drinka.
 — Mówisz? — wymamrotał z niesłabnącym, wyszlifowanym przez lata uśmiechem. Wrzucił niedojedzone śniadanie do kosza, otrzepując ręce nad kubłem. — W sumie mam dziś trochę czasu.
 Kto by się spodziewał, nie?

Teddy Warner był ostatnim człowiekiem, którego spodziewano się po dwudziestej drugiej na ulicy. Jego otyłość sięgnęła zenitu w wieku piętnastu lat — już wtedy ważył ponad sto dziesięć kilo i zbierał kolejne argumenty, dla których samobójstwo nie było najgorszą z odpowiedzi. Szykanowany i obrażany przez rówieśników stopniowo nakręcał nienawiść do świata. Teraz, po upływie siedmiu lat, niewiele zostało z agresywnego, pulchnego dzieciaka o ogromnych okularach i spodniach wżynających się w odstający brzuch. Z czasem osłabła w nim nieprzemożona chęć postawienia się każdemu, kto jeszcze raz wyzwie go od „świń” i „śmierdzieli”. Nigdy nie wygrał żadnego pojedynku. Wręcz raz po raz doświadczał większych upokorzeń (najgorszym i decydującym było to, w którym ściągnięto mu spodnie i majtki tuż przed Gwendolyn McNigall, szkolną pięknością, w której skrycie się podkochiwał). Dwudziestodwuletni Ted miał więc aspołeczną osobowość, wzdrygał się na widok swojego cienia i zamawiał zakupy przez internet. Rzecz w tym, że wzdłuż jego dzielnicy padły korki i tylko jedno nie uległo zmianie od czasów jego szkoły — jego apetyt. Ted czuł już krople potu spływające wzdłuż karku i pleców i ciężki oddech (mieszkał na parterze, ale najbliższy całodobowy sklep był dwie przecznic dalej — o wiele za daleko dla jego tuszy). Chciał się jak najszybciej dostać do celu, zakupić nocne przekąski i wrócić do bezpiecznego domu, gdzie nie musiałby być... być oceniany i...
 — Halo? — stęknął piskliwie, zatrzymując się wpół kroku. Wokół panował przerażający półmrok, choć wszystkie latarnie przyuliczne były włączone. Szkła okularów zdawały się powiększać ogromne źrenice Teda, który zmrużył powieki i spojrzał w egipskie ciemności zaułka. — Wszystko... wszystko w porządku?

Kurwa, nie było w porządku. Co mu, u licha, przyszło do łba? Nie, inaczej. Czy go do chuja pana popierdoliło? Od kiedy on wychodził na miasto? Pierwsza zasada świętych brzmiała: Jeżeli ktoś zaprasza cię do nowo otwartego baru i jeżeli ten ktoś nazywa się „Matt” — nie zgadzaj się.
 Chris był gotów zrobić wiele, nawet wejść w nieznane terytoria, byle nie wracać do nowego, wypastowanego domu „faceta siostry”. Spędzanie czasu z przymusowym kolegą wydawało mu się taką samą formą zabijania nudy jak każda inna, na którą mógł wpaść podczas zajęć. Zapomniał jednak, że — w porównaniu do Raina — nie posiadał czegoś takiego jak „życie towarzyskie”. Nie pijał też alkoholu. Brzydził się sięganiem po procenty w samotności — za bardzo mu to przypominało obraz ojca — a wznosić toastu tak naprawdę nie miał z kim. Wyszło więc jak wyszło — żołądek, nieprzygotowany na taką ilość trunków, zaciskał się i rozluźniał na przemian, wykręcał jak wyżymana ściera, podchodził do gardła, na powrót osiadał na samym dnie jamy brzusznej... Generalnie istna kolejka górska. Kiedy więc Chris, pochylony gwałtownie za kontenerem usłyszał to idiotyczne pytanie...

Tedowi zdawało się, że pewne czasy już minęły. Był pojętnym uczniem, ale przez pogłębiającą się niepewność jego oceny poszybowały ostro w dół. Zanim się obejrzał, skończył naukę z trójami, które tylko mocniej pogryzły nadszarpniętą samoocenę. Zatrudnił się w mało wymagającej firmie marketingowej, w której przydzielono mu równie niewymagające zajęcie — głównie segregowanie maili, filtrację wiadomości (spam musiał usuwać) i przesyłanie zgłoszeń do odpowiednich działów. Nic łatwiejszego. Żył tak już niemal trzy lata i przywykł do rutyny. Nie rozmawiał z ludźmi z branży, choć przynajmniej oni nie traktowali go jak worka treningowego — no, przynajmniej nie wprost. Betty z sekretariatu nawet go witała, jak przemykał holem, próbując niezauważenie trafić do swojego biura. Co było miłe.
 W porównaniu do tego, czego doświadczył teraz.
 Sam nie wiedział, dlaczego w ogóle postanowił ingerować. Rany boskie, on? Przecież wyskoczył tylko po chipsy i trochę chińskich zupek. Nie szukał żadnych przygód. A jednak słysząc dławiące się odgłosy postanowił zadać to jedno niefortunne pytanie, które nadszarpnęło jakąś mocno napiętą strunę. Kiedy skryty w ciemnościach chłopak — z odległości, do której do niego podszedł, Warner mógł zobaczyć jasne włosy i powyciągany t-shirt wystający spod bluzy-bejsbolówki — wyprostował się i ponad wspartym o mur ramieniem spojrzał prosto na niego... nie, po prostu nie. Już w tym momencie Ted wiedział, że coś się stanie. I stało, oczywiście.

Carlsen widział go jak przez mgłę. Czuł się okropnie. Na języku na stałe osiadł żrący kwas, który palił go w gardło. Zwrócił już wszystko co miał, całe pół kanapki z tuńczykiem i to, co pochłonął na śniadanie przygotowane przez Evy. Teraz wymiotował już tylko żółcią. Matt klepał go do ramieniu, ale po dziesięciu minutach zreflektował się i uznał, że „skoczy do sklepu po wodę, żeby się nie odwodnił”. W nocy musiały być straszne kolejki, bo zanim Rain zdążył wrócić, w przejściu stał...
 — No i na co się gapisz, spasła krowo! — warknął, plując treściami żołądka pod nogi nieznajomego. — Spierdalaj.

Ta poruszona struna pękła. Ted nawet nie zauważył kiedy warknął i zaszarżował na spitego chłopaka. Zdecydowanie przewyższał go masą i choć raz pomogło mu to w pojedynku. Nie potrzebował do tego nawet pięciu sekund — wystarczyło, by z całej siły uderzył rękoma w roztrzęsioną sylwetkę jasnowłosego. Odgłos upadku, stek przekleństw... Ted usłyszał, jak jego piskliwy głos mówi: „sam spierdalaj!”.

Chris upadł gwałtownie pod mur, niknąc za jednym z kontenerów. Zimne, wilgotne powietrze lepiło jego włosy do skroni, karku i policzków. Czuł się paskudnie. Przede wszystkim s ł a b o.

— Najmocniej przepraszam! — wystękał Ted, kłaniając się, aż koszulka tuż nad paskiem wyciągnęła się spod spodni i ukazała fałdę na plecach. — Przepraszam!
 Kiedy popchnął chłopaka, sam uciekł. Był tak wściekły i zamroczony, że kiedy wleciał do sklepu, nawet nie patrzył przed siebie, jakby zakładał, że w spitego nastolatka wstąpią jakieś nadludzkie siły umożliwiające mu pościg. Tym sposobem Ted z całym impetem uderzył w chłopaka, który najwidoczniej zbierał się już do wyjścia. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a potem stłumiony odgłos plastiku uderzającego o podłoże i toczącego się pod jedną z kas.
 Warner przepraszał głupio rudowłosego chłopaka, zarzekając się, że odkupi i coca colę, i wodę. Naprawdę.

Carlsen miał już szczerze dość czekania. Matt na pewno odpuścił. Nie było go... do diaska, ile? Kwadrans? Spróbował wyjąć swoją komórkę, ale nim wreszcie mu się to udało, zapomniał, po co było to tak ważne. Syknął tylko bezdźwięcznie, gdy ekran monitora poraził wrażliwe oczy. Od razu zmniejszył oświetlenie do beznadziejnie niskich wartości. Co w zasadzie powinien zrobić? Zadzwonić do siostry? „Cześć, Evelyn. Tak, to ja. Tak, bełkoczę. Tak, może piłem. Słuchaj, zdycham za śmietnikiem, mogłabyś podjechać autobusem i wydłubać mnie z zaułka? Nie wiem z jakiego. Nie wiem gdzie jestem”.
 Szybko jednak się dowiedział.
 Był w złym miejscu.
 O złej porze.

Najpierw chciał sobie wmówić, że się przesłyszał. Po spotkaniu z gigantycznym klocem, który posłał go na glebę jednym uderzeniem, miał dość nieznajomych, dlatego odgłos kroków (w ogóle nieprzypominających lekko zataczających się kroków Matta) zamknęły mu usta. Zdusił w sobie nową falę mdłości i oparł ramieniem o bok kontenera. Sądził, że ten, kogo usłyszał, lada moment sobie pójdzie — ciemne, zaszczane, nieuczęszczane przez nikogo (prócz Carlsena, który uznał, że taka miejscówka jest najlepsza dla najbardziej żenującej chwili jego życia) miejsca powinny raczej zniechęcać, nie? Tymczasem zaległa cisza, ale po niej Chris nie zarejestrował tego, by postać odeszła. Raczej jakby zatrzymała się niedaleko i...
 Rany boskie. Czy ten pechowy dzień się jeszcze nie skończył?
 Gotów na konfrontację z jakimś równie nawalonym (lub naćpanym) typem, Chris oparł już dłoń o zimną, mokrą ziemię, chcąc się podnieść. Do tego musiał się nieco pochylić, ale nim naprawdę zmusił mięśnie do pracy, kątem oka wychwycił ruch. Rozszerzone źrenice gwałtownie się zawęziły.
 Ściskając w ręce komórkę przytknął kciuk do ikonki z aparatem.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 05.03.19 20:29  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
Przerażenie jakie malowało się na twarzy Deana Gurella było przepiękne. Wpatrując się w tą jakże osobistą, ręcznie malowaną maskę czuł jak długo wstrzymywane napięcie kumuluje się gdzieś w obrębach lędźwi i kości krzyżowej. Chciał przymknąć oczy aby skupić się na tym uczuciu, ale nie mógł. Reka ześlizgnęła się z bladych ust i złapała mężczyznę za gardło. Twarz Adama ukryta w mroku kaptura emanowała ekscytacją, wzrok mu błyszczał, a kąciki ust drgały w szaleńczym, tłumionym zadowoleniu.
  Okularnik próbował krzyknąć. Miał za bardzo ściśnięte gardło, żeby coś z tego wyszło, ale włożył w to naprawdę dużo siły i siła ta zrekompensowała wyraźne niedociągnięcia techniczne.
  — Puść mnie! Proszę — wycharczał mężczyzna — co prawda z trudem, ledwie łapiąc wdech. Stanowcza dłoń Barnesa nie znała litości; nie przestawała go dusić, druga wyciągnęła za schowanego paska ostry nóż. Mężczyzna musiał go dostrzec, bo w jednej chwili zbladł jak mleczna szyba.
  — O tak, proś mnie. Błagaj — szept Adama omiótł zalaną potem twarz. — Oni też błagali?
  Mężczyzna stękał z trudem. Jego ciemny wzrok szukał pomocy — na daremno. Najwidoczniej nie miał już nic do powiedzenia zaskoczony tym co usłyszał od swojego kata. Panika wydawała się wydłubywać mu oczy, zdzierać skórę z twarzy i rozrywać usta.
  — Wygodnie jest chować się za ekranem laptopa, ale nie wszystko zostaje w internecie. Teraz doskonale o tym wiesz.
  Mężczyzna jęknął jakże miłym dla ucha bólem. Adam pozwolił mu trochę pochlipać, gdy łzy zalały mu spojówki, a potem przywalił jego plecy ponownie o mur szybko stawiając faceta ponownie do pionu; kaptur odrobinie zsunął się z głowy Barnesa, ale to mu nie przeszkadzało. Byli sami. Tylko we dwoje niczym kochankowie w ciemnym zaułku. Dyszeli sobie w twarze karmiąc się strachem i żądza. Mężczyzna zamknął mocno oczy słaniając się na nogach. Zupełnie nad sobą nie panował. Stracił tez panowanie nad pęcherzem, co rozbawiło Adama.
  — Proszę — jęknął łkając. — Jestem czysty. Wyszedłem z tego. Już nikogo nie krzywdzę — charczał — kiedyś nie potrafiłem się powstrzymać. Już nad tym panuje.
  — Doskonale cię rozumiem — odparł Barnes swoim miłym głosem ukrytego potwora. — Znam to uczucie.
  Adam zbliżył twarz do jego, a powieki mężczyzny rozsunęły się. Trzasł się jak w amoku. Musiał usłyszeć to w jego głosie — głos demona, który teraz przez niego przemawiał. Zadarł głowę i spojrzał policjantowi w oczy i zamarł na widok tego co w nich zobaczył.
  — Bo wiesz, Dean — przeciągnął, kciukiem głaszcząc z czułością rękojeść noża. — Ja też nigdy nie potrafiłem się powstrzymać. Nawet teraz.
  Gdzieś kilkadziesiąt metrów od nich przejechał autobus. Pędził z siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Kiedy wielka opona uderzyła w studzienkę kanalizacyjna rozległ się krzyk; rozlał się on jednak tak szybko jak się pojawił. Ostrze wbiło się w serce delikwenta, a jego rozszerzone oczy patrzały w zaskoczeniu na rozluźniającą się twarz Barnesa. Oczy matowiały, jęk gasnął jakby, ktoś wyciągnął z prądu wtyczkę. Czy go widział? Czy widział jak Adam przymyka oczy ciesząc się tym uczuciem spełnienia? Czy widział jak zachłanne spojrzenie wpatruje się w uchodząca z niego dusze, jak z podniecenia pulsuje mu skroń? Nie był pewien, ale twarz okularnika zbladła, a powieki opadły na oczy. Nogi załamały się pod ciężarem ciała, ale silne dłonie Adamy utrzymały go przy ścianie, dokładnie jakby trzymał wyprutą z wnętrzności lalkę.
  Znów tak blisko.
  Autobus pełen pasażerów pomknął na wschód w stronę stanu Ohio nie wiedząc, że zostawił za sobą mordercę czającego się w jednej z ciemnych uliczek Midtown. Niebawem z pewnością o nim usłyszy. Jako o bezimiennym cieniu, który przyczynił się do zniknięciu kilkunastu osób. Bez twarzy, bez imienia.
  Adam wypuścił powietrze z płuc — powoli, czując jak tłumiona ekscytacja spływa po nim zimnym potem. Nie spodziewał się, że będzie mieć erekcje. Z pewnością rozkoszowałby się tym widokiem o wiele dłużej.
  Czas jednak naglił.
  Przez chwilę stali blisko siebie, niemal się dotykali i nagle Adam miał dość bijącego od niego ciepła. Złapał go za poły ubrań — spod rozpiętej kurtki Deana lała się krew. Szarpnął nim w mniej określoną stronę. Właśnie w tym momencie...

•••

  ... Telefon Chrisa zawibrował. Obraz ciemnych zarysów postaci zastąpiony został jasnym ekranem z wyraźnym napisem: MATT. Chłopak musiał być naprawdę wytrwały, bo telefon trząsł mu się w dłoni jak maszynka elektryczna załączona na najwyższy z możliwych poziomów pracy. Głośny dźwięk wibracji w ciszy jaka nagle zapanowała brzmiał jak wycie syreny alarmowej.

•••

  Rudowłosy chłopak szedł z butelkami pod pachą i telefonem przy uchu. Długo wyczekiwany sygnał nie napawał go optymizmem. Słysząc kolejny pusty sygnał westchnął marszcząc swoje skupione czoło.
  — No dalej, Chris.
  Mijał budynki wracając tą samą stroną — tak przynajmniej z początku mu się wydawało. Kiedy jednak nie zastał go w zaułku przy którym sądził, że wcześniej się zaszyli ogarnęła go potworna dekoncentracja. Spoglądał w stronę drogi, na pustą jezdnię, której szarość zaczęły przecinać jasne światła reflektorów.
  Kompletnie stracił poczucie czasu. Grubas jaki na niego wpadł, zalany potem i dyszący mu w twarz, był tym czego najbardziej się obawiał tego dnia. Był przeszkodą (do tego ogromnie wielką). Wyciągnięcie Chrisa było dla niego niczym wygraniem na loterii. Kiedy powiedział słowo "tak", to prawie jakby usłyszał odpowiedź na uprzednie pytanie rzucone przez jego wyobraźnie: "Wyjdziesz za mnie?".
  Teraz jednak go przy nim nie było; postać jasnowłosego zaczynała się rozmazywać, dokładnie jakby wieczór jaki spędzili w swoim towarzystwie był tylko snem. Nie chciał aby nim był.
  Poprawił zsuwające się butelki pod pachą i próbował nadal.
  Niebieski autobus minął go podmuchem wiatru unosząc kasztanowe kosmyki w krótki taniec.
No dalej, Chris.
  Musiał mu przypomnieć gdzie dokładnie jest.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 10.03.19 14:42  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
 Mogło być gorzej?
 Żółć podeszła mu do gardła w ramach odpowiedzi: tak, mogło. Mógł albo zwymiotować resztę tego co miał i zdradzić swoją pozycję w spektakularnym stylu albo w równie spektakularnym stylu zachować pozycję dla siebie i zginąć od zadławienia. Organizm bywał zdradliwy, teraz jednak przeszedł samego siebie. Kwaskowaty smak drażnił przełyk, osiadał na języku i niemal bił w ściśnięte zęby, chcąc wydostać się na zewnątrz. Skurcze gniotły żołądek i na powrót dawały sekundową ulgę.
 Christopher, trzymając w jednej dłoni komórkę, drugą przycisnął do ust, jak dziewczyna w filmie, która zobaczyła ducha. Nie mógł patrzeć na całe zajście nie tylko dlatego, że było tak rzeczywiste, że mimo wszystko umysł próbował wyprzeć fakty. Nie dawał rady ze względu na zapachy, których nagle stał się bardzo świadom — krwi, moczu, śmieci, zepsutego jedzenia, potu...
 Zmysł powonienia nigdy nie wydawał się tak wyostrzony. Chris próbował oddychać przez nos, skupiając się na tym, by trzymać telefon i tylko kątem oka spoglądał na to, co znajdowało się na wyświetlaczu. Skulony za gigantycznym pojemnikiem na odpadki przełykał ślinę, starając się posłać niżej to, co już znajdowało się w jego gardle.
 Jak przez szum ulewy słyszał głos. Ton, który wydawał mu się znajomy, a jednak niepasujący do żadnej twarzy, którą był w stanie przywołać. Poza tym mrok panujący w zaułku, zimne powietrze oblepiające jego rozgrzane ciało, a wreszcie świadomość tego, na co patrzył — to wszystko sprawiało, że słowa wypowiadane przez mordercę nabrały brutalności. To mógł być każdy.
 „Ja też nigdy nie potrafiłem się powstrzymać”.
 W prawym górnym rogu komórki migały cyfry. To trwało już siedem minut. Jak długi był ten cholerny repertuar?
 „Nawet teraz”.
 Wciągnął powietrze przez zęby. To na dobre upchnęło treści żołądka z powrotem w organie, ale co z tego? Nagle płuca przestały pracować. Podwójną dawkę roboty przejęło serce. Tłukło się tak mocno, że Chris nie miał już nawet nadziei na to, że zostanie niezauważony. Ręka trzęsła mu się jak ćpunowi w delirium. Obraz rozmazywał się i wyostrzał na powrót. Kamera nagrywała bez przerwy. Ile miał miejsca? Ostatnio narzekał, że ten kurewski grat znów jest zapchany. Kasował te idiotyczne filmiki i zdjęcia czy nie? Nie potrafił sobie przypomnieć, zresztą...
 Nagle omal telefon nie wypadł mu z dłoni. Wibracje nie rozbrzmiały głośno, ale wystarczająco, żeby przebić się przez błonę ciszy. Gdzieś w tle słychać było szum odjeżdżającego autobusu.
Ty IDIOTO, przeszło mu przez myśl, kiedy próbował wcisnąć czerwony klawisz z położoną płasko słuchawką. Przestań...
 Udało mu się odrzucić połączenie, ale ledwie pół sekundy później rozbrzmiało na nowo, wprawiając sprzęt w mocne drżenie. Chris klął. Czuł gorąco zalewające mu skronie i zimno przenikające przez kości. Przeciągnął kciukiem po pulpicie, wysuwając z góry czarne tło z podstawowymi ustawieniami. Od razu stuknął opuszką palca, zmieniając tym samym ikonkę na przekreślony głośnik.
 Co zrobić?
 Nagle wydawało się, że wokół nie rozbrzmiewa nic. Żaden odgłos kroków, żaden pomruk samochodu, żaden oddech. Carlsen wpatrywał się w ekran, marszcząc brwi. Z ledwością dawał radę wpisywać wyrazy, licząc naiwnie, że autokorekta załatwi sprawę. Co chwila odrzucał połączenia, aż wreszcie udało mu się wyklikać treść.

Nowa wiadomość od: Chris

policja

 Wdusił mocno przycisk „send” i niemal w tej samej sekundzie komórka drgnęła jakby w ostatniej konwulsji i zgasła.

Spoiler:
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 13.03.19 19:35  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
Matt przemierzał kolejne metry zaglądając w każdy kąt. Wiatr przedzierał się przez kasztanowe pasma włosów odgarniając je krnąbrnie za okolice ucha. Dłonie kurczowo zaciskały telefon w oczekiwaniu. Nic. Dzwonek nie rozdzwaniał; urządzenie było zimne i martwe. Nie podobało mu się to. Ani trochę.
  Piegi wysypane na jego nosie i policzkach oblewało zaczerwienienie — było skutkiem upojenia i zmęczenia. Miał wrażenie, że przeszedł w tym tempie z dziesięć mil, a i tak krążył w kółko jak ślepiec bez laski. Fakt, że przeprowadził się do Midtown z rok temu, tylko pogłębiał rosnące w nim powątpiewanie.
  (zzZZzzzz)
  Drgnął wlepiając oniemiały wzrok w wibrujący telefon. Zamiast wyczekiwanego połączenia na ekranie ujawniła mu się jedna nieprzeczytana wiadomość. Nie pozwolił jej długo czekać. Palce wystrzeliły do ekranu otwierając elektroniczna pocztę, a treść jaką napotkało jego zielonkawe spojrzenie spowodowała, że zwolnił kroku. Zatrzymał się na środku chodnika, jakby wpadł na grubą, niewidzialna ścianę. Nie był w stanie przez nią przejść ani jej minąć. Musiałby chyba całą siła przywalić głową w ten wyimaginowany mur, aby móc otrząsnąć się z tego głębokiego zamyślenia. Zapewne przyniosłoby upragnione to lukratywne skutki.

Policja.

  Matt oblizał usta, które w chwile wydawały się zaschnąć. Nie miał pojęcia co miała oznaczać ta wiadomość, ale podświadomość podpowiadała mu, że z pewnością nic dobrego. Jego ściągnięte kasztanowe brwi nie zmieniły pozycji przez bardzo długi czas. Uniósł spojrzenie dopiero po chwili, prosto na pusty ciągnący się przed nim chodnik jakby doznał nagłego oświecenia. Oczy zrobiły się wielkie jak u dziecka w najgorszym momencie bajki, a ciężar spożytego alkoholu podszedł mu pod gardło. Nie zwymiotował przy Chrisie, gdy ten opróżniał trujące treści żołądkowe za śmietnik, więc tym bardziej teraz powinien potrafić się powstrzymać. To było jednak trudne. Czuł, że zostawienie jasnowłosego samego w tych szarych, krętych uliczkach przyczyniło się tylko do problemow.
  Policja.
  Cholera.
  Nie mieli przy sobie alkoholu. W umyśle próbował przewertować wszystkie artykuły prawne w poszukiwaniu informacji o reprymendach dotyczących publicznemu zarzyganiu chodników — bez skutków. Jeśli Chrisa zatrzymała policja, będą chcieli go spisać i być może zabrać na komisariat. Przecież nie mógł na to pozwolić.
  Poderwał się tak szybko, że zaczął biec — nawet nie był tego świadom. Adidasy uderzały w równo wykafelkowany chodnik, a głos jego kroków niósł się po ścianach budynków.
Znów zrobiło się cicho. Drogi były ciemne i szare. Brakowało tylko kępki suchej trawy przewijającej się przez zbrukany asfalt i głosu, jaki już po chwili jednak rozbrzmiał w okolicy:
  — CHRIS! CHRIS, GDZIE JESTEŚ?!

•••

  Dźwięki w zaułku nadal wydawały się martwe. Znikąd nie dochodził nawet oddźwięk oddechu czy najmniejszy szelest ubrań. Gdzieś za plecami Chrisa wielki szczur deptał po wypalonych petach i ruszał swoimi czarnymi wąsikami; wyczuwał zagrożenie. Stanął na tylnych łapach i zadarł pyszczek, próbując rozpoznać w chłopaku woskowa rzeźbę — bardzo się rozczarował. Zwierz odskoczył w tył machając przydługim ogonem gotów rzucić się do swojej wcześniej okupowanej jamy i pozostać w niej do końca nocy.
Matt nie przychodził, a kontenery za którymi krył się uczeń wydawały się być coraz gorszym pomysłem. Nie miał tu zbyt dobrego punktu obserwacyjnego. Teraz w ciemnościach, nie był w stanie zauważyć nawet cienia domniemanego nożownika. Pozostał mu tylko słuch i fart, aby wibracje, którymi częstował go rudzielec nie zostały usłyszane przez mordercę.
Gdzieś w tej zastygłej martwocie przejechało auto rozświetlając zaułek długimi, jasnymi reflektorami; na tę krótka chwile też wykrzywiony cień Adama wylał się za kontener.
  — CHRIS!
  Krzyk dobiegał z oddali, może z kilkudziesięciu metrów? Dzielił go od Chrisa może dwie przecznice.
  Czas wydawał się zatrzymać. Można było uznać, że stanął, ale płynął. Wolno jak przesypujący się piasek w klepsydrze. Szybko powrócił do poprzedniego rytmu gdy niespodziewane uderzenie szturchnęło Chrisa w bok. Nie jakoś boleśnie. Kontenery zatrzęsły się o siebie kiedy coś wielkiego wpadło na samo dno z głuchym, beznamiętnym, miękkim oddźwiękiem. Coś chlupnęło i przepadło. Chris mógł usłyszeć szybkie kroki oddalające się od schronienia, jakie od początku scenerii obrał sobie za punkt. Dopiero potem znów usłyszał nawołujący krzyk — tym razem bliższy. Zbyt bliski.

•••

  Matt przebiegł obok starych kamienic. Gdzieś po drugiej stronie ulicy, w drogiej knajpie "Biały Kruk" wciąż kłębili się ludzie. Światła jakie błyskały z okiennic były kojące, zwłaszcza gdy spoglądało się na ciemne sylwetki ludzi, wygodnie opartych o oparcia krzeseł.
  Wbiegł na mężczyznę w momencie gdy ostatnie dźwięki wydobywały się z jego ust. Zamarł przerażony tym spotkaniem. Rude włosy były oklapnięte, jakby tłuste, czoło wilgotne od potu.
  Facet pachniał dziwną mieszaniną perfum i gdyby nie fakt, że szukał kumpla, który najprawdopodobniej ma przeklęte problemy z prawem, zapytałby się go o markę. Nieznajomy skrywał twarz pod ciemnym kapturem; Matt nie był w stanie dojrzeć w tęczówkach brązowych oczu błysku tłumnego niebezpieczeństwa. Zarost jaki odkrywały słabe światła latarni wydawały się tylko dodatkiem ozdobnym dla kanciastej szczeki jaką posiadał. Ten typ był dziwny. Niepokojąco ekscentryczny.
  Rudzielec mógł przysiąść, że patrzeli na siebie z dobra minutę. Że był wstanie dojrzeć ukryta twarz w tym narastającym mroku, ale pamięć nie pozwalała mu na zapamiętaniu tych szczegółów. Jakby panika jaka go ogarnęła pożarła mu umysł.
  Czemu zaczął się tak stresować? Czemu do cholery się w ogóle zatrzymał?
  Mężczyzna minął go, choć obserwował szczeniaka do samego końca — tak uważnie, aby móc zapamiętać jego twarz; drobne piegi, zielone oczy i szramę, która ciągnęła się przy lewym kąciku ust. Dopiero potem obrócił się i poprawił zarzucony kaptur wychodząc w noc — w miasto i w nim niknąc jak we mgle.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 16.03.19 1:36  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
 Czerpał z tego przyjemność. Na pewno. Mógł stąd odejść; stał w miejscu. Delektował się chwilą? Namyślał, co powinien zrobić? Decydował, który wybierze wariant? Czy ten mężczyzna, ten cień kładący się na ścianie, czuł Chrisa? Słyszał wibracje komórki, która teraz martwa spoczywała w jego dłoniach? Chłopak ścisnął aparat w palcach. Czas wlókł się niemiłosiernie. Noc była cicha jak nigdy — niepodobna do żadnej piątkowej nocy. Czy o zmierzchu nie budziły się tu żadne demony? Żadne imprezowe pary nie wychodziły na łowy; nikt nie wyprowadzał psa po dwunastogodzinnej robocie? Nie było żadnej duszy, która choćby przypadkiem...
 — CHRIS!
 Dźwięk przebijał się jak przez dziesiątki zamkniętych drzwi. Wspomnienia echa dotarły do przykulonej za kontenerem postaci, która gwałtownie zesztywniała, jakby spodziewał się, że jego imię jest równoznaczne wyrokowi — że to już doszczętnie zdradziło jego pozycję, że cień w i e. Zaczął ukradkiem się rozglądać, ale nie było tutaj niczego. Tylko spasłe, czarne worki śmieci, wydrapane przez uliczne kocury, nadpsute i nasiąknięte odorem spleśniałych owoców i ryb.
 Dotarło do niego, że gdyby ten cień się zbliżył, nie miałby gdzie uciekać ani czym się bronić.
 Rozciągnięty czas nagle znów się spłaszczył. Rozległ się głuchy huk, od którego Christopher drgnął, przylegając plecami do lodowatej ściany, a bokiem do kontenera, który przed sekundą szturchnął go ostro w ramię. Rozległy się kroki. Szybko ucichły. Oddychał ciężej, wpatrując się w półmrok.
 Umysł podpowiadał mu, że zagrożenie minęło — odbiegło wypędzone z zaułka jego własnym imieniem. Mimo tego jeszcze jakiś czas, co najmniej pół wieczności, Carlsen spędził w swoim miejscu. Dopiero kiedy przejechał następny samochód i znów światło padło na zbite cegły, zdrętwiałe ciało zaczęło się podnosić.
 Chodził jakby po rozmiękłej wacie. Gdziekolwiek nie postawił stopy, tam cały świat przechylał się gwałtownie na bok albo naprzód. Musiał przytrzymywać się kontenera. Coś podpowiadało mu, że powinien zajrzeć do środka; tylko zerknąć, aby potwierdzić przypuszczenia. Nie zrobił tego. Ciekawość stłumiło tchórzostwo. Nigdy by się nie podejrzewał o odwracanie wzroku w najgorszym momencie — przecież wiedział jak to jest nie otrzymywać wsparcia mimo tłumów wokół.
 Wyszedł na ulicę przygarbiony jak włóczęga. Komórkę z trudem wepchnął do kieszeni spodni; teraz wbijała mu się w udo. Zimno wślizgiwało się pod ubranie i dotykało jego ciała, które drżało irytująco. Weź się w garść. Weź się...
 W rozkołysanym obrazie dostrzegł jego. Oderwał dłoń od muru, od razu odczuwając konsekwencje. Był jak rzucony w morze rozbitek; dosłownie tonął w powietrzu. Równowaga przestała odgrywać jakąkolwiek rolę; rzucało nim na prawo i lewo, choć z wierzchu nie wyglądał na tak pijanego, jak był naprawdę. Jak czuł, że jest.
 Szedł w miarę prosto, choć rzeczywiście się chwiał. Tak blady jeszcze nie był — nawet ciemne oczy zdawały się zszarzeć. Źrenice zaszły mu mgłą i faktycznie, widział jakby przez matowe szkło. Dopiero kiedy znalazł się pół metra od Matta rozpoznał towarzysza w stu procentach.
 Był świadkiem morderstwa, prawda?
 … prawda?
 — Jadą tu? Policja już tu jest? — zapytał chrypliwie. Od wymiotowania zdarł sobie gardło. Czuł każdy łyk śliny, jaki przeciskał mu się przez przełyk. — Matt, musisz mnie stąd zabrać.
 Śniade usta chciały powiedzieć coś jeszcze; poruszyły się w jakimś słowie, ale głowa Christophera opadła gwałtownie naprzód, a on sam niemal runął na rudowłosego, w ostatniej chwili łapiąc w palce jego ramię. Przed oczami wciąż miał tę krew, czuł zapach uryny i...
 — Niedobrze mi...

~ ~ ~


 Evelynn zaczynała się martwić. Dochodziła druga w nocy; wybudziła się przypadkiem, jakiś pies na dworze wył jakby go zarzynano. Ucichł po kilku sekundach, ale ona nie mogła już usnąć. Podniosła się więc i wtedy się zorientowała, że nie ma ani brata, ani Adama. Chodziła po salonie, ubrana w tani szlafrok, pod którym skryła koszulę nocną z miękkiego atłasu. Przypuszczalnie jedną część garderoby, która mogła wywołać w jakimkolwiek mężczyźnie dreszczyk emocji.
 Przegryzła lekko paznokieć, nie łamiąc go jednak. Trzymała w dłoni komórkę; ściskała telefon jak przerażone dziecko dłoń dorosłego. Dzwoniła do Chrisa już siedem razy; nie odbierał. Często włóczył się po nocach samemu, ale nigdy jeszcze nie zrobił tego bez wcześniejszej informacji. Chciała zadzwonić do Adama, ale przecież był w pracy. Nie powinna mu przeszkadzać.
 Spojrzała na zegar, siadając gwałtownie na kanapie. Zapaliła jedynie jedną nocną lampkę. Wokół panowały ciemności jak z horroru. Westchnęła. Nie, nie powinna alarmować Adama, który na pewno wziął kolejne nadgodziny z myślą, że od teraz będzie sprawował pieczę nie tylko nad sobą, ale także nad nią. I Chrisem.
 Kiedy na zegarze wybiła trzecia, Evy leżała skulona na brzegu kanapy pogrążona we śnie.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.03.19 18:14  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
Reflektory na parkingu zgasły. Smuga śnieżnobiałego światła rozpłynęła się w mroku ukrywając ciemny pojazd w ciemnościach. Drzwi otworzyły się na chłód nocy i zatrzasnęły za wysoką sylwetką kierowcy, który niewiele myśląc skierował się w stronę budynku numer 86. W drodze do klatki schodowej poprawiał swoją kurtkę, jakby szykował się w pośpiechu na jakieś ważne spotkanie, jednak nie tym razem. Teraz co najwyżej mógł pogrążyć się we śnie, wejść do miękkiego i ciepłego łóżka niemal zaspokojony i zamknąć oczy po męczących nadgodzinach. Położyć się już nie sam, a obok Evy, która wtulałaby głowę w puch nieświadoma, że palce odgarniające jej włosy pozbawiły dziś życia człowieka.
  Wsunął klucz do zamka i ruszył ciemną klatką. Obuwie odbijało się echem od ścian, a oddech dźwięczał w ciszy, przypominając westchnięcia samego diabła. Nie miał chęci kroczyć w jasności dlatego też, nie zapalił światła. W mroku było mu dobrze — macki otchłani obejmowały go jak swego. Później otworzył drzwi. Wsunięcie klucza w cmentarnych ciemnościach nie sprawiło mu większych problemów. Kiedy zawiasy wpuściły go do środka otulając aromatem nowych woni zatrzasnął je stojąc w czerni przedpokoju. Każdego dnia witał go zduszony zapach mebli i ubrań spryskanych drogą wodą kolońską, jak trudno będzie mu się od tego odzwyczaić.
  Ściągnął buty i ruszył w stronę sypialni, a zastając zaścielone łóżko, oblizał kącik zasychających warg. Kiedy widzi się coś takiego, jakiś niezidentyfikowany ciężar próbuje wydostać się z żołądka.
  Ruszył w stronę salonu, wolno. Bose stopy przyklejały mu się do paneli, a ich chłód pieścił rozgrzane myśli. Zatrzymał się dopiero przy kanapie, a jego niemal nieruchomy wzrok spoczął na kulącej kobiecej postaci. Jej atlas błyskał w świetle wpadającego przez okno światła księżyca uwydatniając zgrabne nogi i pełny biust. Stał przy oparciu chwilę, wpatrując się w jej rozsypane na materiale włosy, na twarz, która spokojnym snem najprawdopodobniej wygrzewała się w świetle słońca.
  Pochylił się nad nią uprzednio obchodząc mebel. Jego ciemne oczy ginęły w ciemnościach, tak samo jak włosy, które po noszonym kapturze dawno straciły wcześniej ułożony szyk. Oddech musnął delikatny, blady policzek, kiedy szorstkie dłonie wysunęły się pod nogi i plecy Evy. Uniósł partnerkę z łatwością, oczy Carlsen zadrgały, usta uchyliły się w mniej określonym mamrocie.
  — Shh — mruknął nisko. — Już jestem. Śpij dalej.
  Oddech sięgnął jej ucha tak zbalansowanym dźwiękiem, że kobieta szybko poprzestała na próbach uchylenia powiek. Czuł jak się w niego wtula, jak jego dłoń sunie przez gładką skórę, okrytą atlasem i jak oddycha cicho.
  Potęga snu nie zna granic.
  W snie jest bezpieczniej.

•••

  — Jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku? Jesteś blady jak ściana. Może powinniśmy pojechać do szpitala?
  Matt podtrzymywał kumpla jedną ręką w pasie, drugą utrzymywał jego przerzucona dłoń przy barku. Podeszli do budynku 86. Było cicho. Po jezdni nie przemieszczały się już żadne auta — tylko gdzieś z oddali dochodziły głośne śmiechy jakiejś rozchichotanej bandy, która najprawdopodobniej wracała z imprezy.
  — Czemu chciałeś, abym wzywał policje? — odezwał się kiedy złapał za klamkę i oparł kumpla o drzwi. Patrzał mu prosto w oczy. Jego własne mieniły się dziwnym irracjonalnym zmęczeniu. Nie przyznał się mu, że widział wyłaniającego się z zaułka mężczyznę. Nie wiedzieć czemu wolał o tym nie wspominać. Chris też go widział? Musiał. Zagryzał nerwowo dolną wargę. — Czy... — urwał — czy coś się stało?
  Za plecami Matta rozciągały się wieżowce i kamienice. Tylko w niewielu oknach paliło się światło. Księżyc niczym zakrzywiony rogal górował wśród mijających go chmur.
  — Pomoc ci wejść? — odezwał się po długiej chwili ciszy i westchnął opuszczając wzrok. Jego ruda grzywka opadła na skryte w cieniu zielone oczy. — Nie chciałem, abyś tak skończył pierwszego dnia  naszego wypadku. Choć jeśli byłbyś w moim domu... — zaśmiał się nagle i znów spojrzał mu w oczy. Wydawało się, że wzrok błądził po ustach Chrisa. Gdzieś w powietrzu błądziły niewypowiedziane słowa. — Pewnie nie rzygałbyś w jakimś zaułku — zakończył kulawo, bo wezbrała w nim trema.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.03.19 21:28  •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
 Gdzieś dopiero w połowie drogi zaczął stawiać pewniejsze kroki. Wcześniej buty szurały mu się po powierzchni, jakby obaj z Mattem kroczyli po lodzie. Niemal cały balast spoczywał na ramieniu rudowłosego; rzecz nie do przyjęcia dla kogoś o takiej dumie jak Chrisa. Ditroit było jednak dziwnym miastem; nielogicznym; oderwanym od rzeczywistości, jakby stanowiło zupełnie odrębnie uniwersum. Tu wszystko toczyło się na innych zasadach; inaczej działały kluby. Inaczej patrzyli na ciebie ludzie. Inaczej działał alkohol. Carlsen nabrał świszcząco powietrze do płuc, kiedy usłyszał tuż przy uchu głos kolegi z klasy. Słowa Matta musiały się przedzierać przez długi korytarz szmerów i oddechów nim dotarł do Chrisa.
 Carlsen zamrugał, próbując wyostrzyć rozchwiany obraz. Nigdy wcześniej nie brał alkoholu w takich ilościach i choć większość zwrócił za kontenerem, nie potrafił odrzucić myśli, że dopiero wszystko to, co zdarzyło się PO zwymiotowaniu, wywołało u niego takie szkody. Przełknął ślinę, nawet nie zastanawiając się, jak głośno i żałośnie to zabrzmiało.
 — Jest już... — nie potrafił znaleźć dobrego określenia, więc po krótkiej chwili, ciszej dorzucił mało wiarygodne: — lepiej.
 Stali przed budynkiem numer 86. Niecałą dobę wstecz wspinał się po stopniach klatki schodowej z całym swoim dobytkiem, wściekły na cały świat; gotowy obszczekać narzeczonego siostry od góry po buty. Tym razem nie miałby siły nawet na niego mrugnąć.
 Starał się unormować oddech, gdy przez ten sen sam szumny hol przedostało się następne pytanie Matta. Dlaczego chciał policje? Przekrzywiając głowę, zwrócił mętne spojrzenie na piegowatą twarz bohatera wieczoru. Przyglądał mu się z uwagą i na krótką chwilę; na sekundę; na czas jednego uderzenia serca; można było przypuścić, że Christopher czuje się świetnie. Wytrzeźwiał i lada moment odpowie aż do przesady racjonalnie.
 — Czy... czy coś się stało?
 — Nie — odpowiedział szybko, w sumie bardziej  wymamrotał, jakby usta mu się posklejały i teraz walczyły z lepką substancją przy każdej sylabie. Wyprostował się bardzo ostrożnie, wolną dłoń opierając o klatkę piersiową Matthewa, podczas gdy lewą zsuwał z jego karku. Pomyślał, że jeśli straci oparcie w formie zadziwiająco dobrze trzymającego się kolegi, to upadnie w iście hollywoodzkim stylu.
 — Nie wiem — dodał ciszej, wpatrując się w czubki swoich zabrudzonych butów. Nie był pewien. Część jego wewnętrznego „ja” upierała się, że wszystko, co widział, było prawdziwe; w pełni dotykalne i jak najbardziej stanowiące dowód dla policji. Ale ta druga, chłodna i nie podlegająca emocjom, kazała mu się zastanowić. Jaki był procent szans na to, że z racji głupiego zbiegu okoliczności trafił za kontener, który ochronił go przed percepcją mordercy?
 „Pomóc ci wejść?”
 — Dam radę.
 Spacer dobrze im zrobił. Chris jeszcze przed sekundą był pewien, że gdyby zabrakło Matta, runąłby na ziemię jak długi. Tymczasem po minucie trzymania się w pionie doszedł do wniosku, że nie było tak źle.
 — … jeśli byłbyś w moim domu...
 — Twój brat nie dałby mi spokoju — dokończył za niego z przekąsem, najwidoczniej nieświadomie zagłuszając resztę wypowiedzi rudzielca. Chris w ogóle na niego nie patrzył, skoncentrowany za bardzo na drzwiach. Komórka ciążyła mu w kieszeni, jakby wyładował ją kilkoma dużymi kamieniami. Teraz chciał jak najszybciej dostać się na górę, żeby...
 Zachwiał się po postawieniu drugiego kroku. Głowa nie utrzymała pionu, jakby trzymała się na szyi wypełnionej watą, a nie kręgami i twardą tkanką mięśniową. Żołądek miał pusty, ale mimo tego coś podeszło mu pod samo gardło. W ostatniej chwili znów oparł dłoń na ramieniu Matta.
 — Jednak... — przełknął raz jeszcze ślinę — może tylko do drzwi...

~ ~ ~

 Pięć minut później stali już pod odpowiednim numerem. Chris przeniósł swoją równowagę na ścianę i opierając się o nią ręką, drugą przeszukiwał spodnie i bluzę. W tylnej kieszeni dżinsów spoczywała zdechła komórka, w drugiej — portfel, który zawsze przyczepiał srebrnym łańcuszkiem do szlufki.
 Skrzywił się nagle, rażony oczywistością.
 — Nie mam kluczy — wymamrotał bardziej do siebie niż do stojącego obok Matta. W dodatku, co jeszcze gorsze, telefon był rozładowany. Nie miał nawet możliwości zadzwonienia do Evy, żeby otwarła mu wejście, a był pewien, do licha, dałby sobie rękę uciąć, że jeśli już ktoś pójdzie mu otworzyć, tym kimś będzie Adam Barnes.
 Jeszcze nim zdecydował się zapukać (co wydawało mu się najgorszą z opcji i do ostatniej sekundy zaklinał, żeby nie musiał jej realizować), nacisnął mocno na klamkę, łudząc się, że któryś z lokatorów nie zablokował mechanizmu w zamku z nadzieją, że „zaginiony w akcji brat głównej bohaterki tego spektaklu” nie wybudzi ich o trzeciej w nocy.
 Westchnął, podnosząc pięść.
 — Idź już — rzucił do Matta. — Dzięki za pomoc.
 I przepraszam za kłopot, dodał, odchylając nadgarstek, aby zadudnić w drzwi.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie   •   [ •rec ] - Page 2 Empty Re: [ •rec ]
                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

 
Nie możesz odpowiadać w tematach