Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Karty Postaci


Go down



Historia o jegomościu, co wziął i zmartwychwstał...

Co czujesz po przebudzeniu w nieznanym miejscu? W położeniu, w którym uczucie chłodnego i wilgotnego jęzora muska twoją nagą klatkę piersiową w kontakcie z posadzką? Gdy - jak gdyby masz pewność - powinieneś się obudzić we własnej kałuży krwi, a tymczasem nie ma po niej nawet śladu?
Strach, lęk... przygniatający jeszcze bardziej w podłoże atak paniki?
Ruthven akurat czuł tylko zwątpienie. I wszechogarniający ból. Lada moment i chyba mózg mi się wyłączy, takie odnosił wrażenie. I z całą pewnością, przebudził się z burdelem w umyśle, wypełnionym po brzegi mętnymi jak za mgłą wspomnieniami. Nie stracił pamięci, w żadnym razie...
Po prostu miał tak kompletny chaos w głowie, że nawet spustoszenia w dolinie miast kananejskich były czymś do ogarnięcia.
Nie odrywał jeszcze lewego policzka od podłoża, gdy ręce zgięte w łokciach były w gotowości do podniesienia reszty ciała. Bardzo powolnym ruchem - jakby w obawie o poruszenie głową, coby wiązało się z wrażeniem przemieszczania szklanych odłamów zalegających wewnątrz – podniósł się do pozycji klęku podpartego.
Leciało mu z nosa. Krew? Zabrakło elementarnego zapachu metalu. Był po prostu wyziębiony. Po jego ciele przebiegł zimny prąd. To zmusiło do zerwania się i przybrania pozycji siedzącej z nogami założonymi pod pośladki. Syknął i objął ramionami nagi tors. Czuł się jak wymięta szmata, którą ktoś nieprzerwanie czyścił ową posadzkę przez długie tygodnie. Mokry od hybrydy wilgoci nieznanego pochodzenia oraz własnego potu; kark miał koszmarnie zesztywniały, że aż ze sporym trudem udało mu się rozejrzeć po pomieszczeniu.
Przywodziło one na myśl zdewastowaną katedrę. Strzępy dachu nikły w gęstej ciemności, mizernie oświetlonej światłem odbitym od księżycowej tarczy. Do pełni jeszcze pozostawały na oko cztery pory nocne. A mimo to „księżycowa poświata” dawała, nawet teraz, mocno po oczach.
A wszędzie, gdzie by się nie ruszył – towarzyszyć będzie mu mgła.
W końcu zmusił się do próby powstania na równe nogi. Dobra, równo nie wyszło, bo załamywały się w stawach kolanowych pod ciężarem umęczonego ciała. Ruthven Xavier Cohen, z miną wiekowego staruszka przybrał taką samą pozycję. Zgięty w odcinku lędźwiowym kręgosłup, sylwetka wychylona mocno do przodu w odcinku piersiowym, z lekkim skłonem ku prawej stronie. To ta cholerna łopatka – czuł, jakby ktoś jeszcze na bieżąco próbował utorować sobie drogę wiertłem. Łupało w krzyżu, ale z pewnością lżej w porównaniu do prawego boku od strony przykręgosłupowej.
Spróbował założyć na plecy chwyt agrafkowy, co przychodziło mu to z wielkim trudem. Dopiero podczas drugiej próby zorientował się, że coś mu wystaje ze skóry na poziomie kąta bocznego łopatki. Coś jak... kamień? Gładki materiał w dotyku o fakturze świadczącej, że był solidnie szlifowany, ale w dalszym ciągu posiadał ostre, nieregularne krawędzie. Śladu krwi również nie uświadczył. Westchnął teatralnie.
— Ciekawe, jak mam mam spać teraz na plecach...
Wyprostował się i przeciągnął energicznie, po czym opadł do wyjściowej pozycji. Ruszył przed siebie, powlekając jak zombiak nogami i przerywając swoją osobą nienaturalnie gęstą, przezroczystą mgłę.
Tę cholerną mgłę.
*

— Ktokolwiek mi to zrobił, zajebię go na miejscu. Schlał, nie wiadomo co mi robił, a ja nie wiem, ile leżałem w takim letargu, Chryste.
— Nie było ciebie dobre cztery miesiące — odparł beznamiętnie barman za ladą. Ruth ukrywszy twarz w dłoniach, jęknął w duchu. Ze wściekłości paliło go w gardle bardziej niż od samego trunku.
— Mieliśmy już przygotowywać się do uroczystości pogrzebowej — ciągnął typ za lady — bo nawet nie szło twojego ciała odnaleźć. Ale widocznie masz się nawet dobrze, jak na kogoś, kto przeżył w śpiączce parę miesięcy.
— Gdyby to była śpiączka, powinienem był coś spamiętać. Podczas tego aparat słuchowy nie jest wyłączony całkowicie. Mógłbym wtedy rejestrować wszystkie bodźce dźwiękowe z zewnątrz.
Wąsaty machnął ręką.
— Przestań z medycznym biadoleniem. Żyjesz to żyjesz. Ciesz się.
Ruthven parsknął, by po chwili wybuchnąć perlistym śmiechem.
Zamarł nagle. Co go w ogóle tak rozbawiło?
Barman posłał mu spojrzenie spode łba.
— Chyba zmęczony jestem. Jakby ta drzemka była zbyt krótka — odparł młody chirurg, głos mu zachrypł.
Wstał od lady, zapłacił i krótko rzucił na pożegnanie. Nie zwracał uwagi na wzrok wszystkich tutejszych tubylców, którzy wcześniej na jego widok spieprzali wpierw oknami i drzwiami, jak gdyby zobaczyli ożywionego trupa.
*

Skończcie katusze. Niech ktoś mi sprzeda miłosierną kosę. Błagam. Boże, czemuś mnie opuścił...
Z każdym atakiem sądził, że za lada moment umrze. Od jakiś sześciu dni oraz nocy.
Sęk w tym, że on nigdy nie był szczególnie wierzącym. Wiedział, że coś pilnuje tego względnego ładu; że istnieje jakiś sekretny zegarmistrz, który wie, jak skonstruować trybiki względem siebie, żeby to wszystko w świecie funkcjonowało. Tylko że nie nazwałby tego bożą opatrznością. Ruthven zawsze posiadał ten dziwny system wierzeń, który w półżarcie nazywał hybrydą wyznaniową.
Ale – jak trwoga, to do Boga, prawda?
Bóg cię opuścił, Arahvielu. Tak jak nas wszystkich.
Kuło go praktycznie wszędzie. To raz w nerkach, naprzemiennie w każdej ze stron, to w okolicach żołądka; zaraz znowu w sercu. To nie mogą być nerwobóle, jak sądziłem. Do tego wszystkiego dochodziła przerażająca migrena, którą nijak był w stanie zwalczyć medykamentami. Z tego powodu zaczął ćpać leki na potęgę. Nawet gdy w szóstym dniu już pogodził się z myślą, że nic to nie daje.
Nie mówiąc o przemożnym zmęczeniu. Noce skutkowały za to bezsennością.
Dłużej tak nie pociągnę, Chryste.
Następnego dnia, dnia siódmego, z rana poczuł się jak nowo narodzony – wszelkie dolegliwości ustąpiły jak ręką, boską, odjął. Długo nie nacieszył się dobrym zdrowiem.
Następnego dnia, dnia siódmego, z wieczora doszło do zatrzymania wszystkich czynności życiowych.
*

Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Nawet w porównaniu z ostatnim objawami, z jakim się borykał. Było ciemno, duszno. Ciasno. Obmacał rękami kieszenie, na sobie miał garnitur, ale nie pamiętał, by go nosił wcześniej.
Ani tym bardziej zakładał. W górnej kieszeni znalazł zapalniczkę i paczkę papierosów. Zapalił płomień.
Przeczucie nie myliło go.
Jakie to uczucie być pogrzebanym żywcem?
W dodatku założyli mu za ciasne buty.
Spróbował pchnąć wieko rękami. Zgodnie z jego przewidywaniem nie drgnęło nawet. Szarpiącym, energicznym ruchem, wyciągnął stopy z butów i kopnął kilkakrotnie w tylną ściankę. Ta również nie drgnęła. W zadumie zaczął obmacywać rękami ściany swojego więzienia. W bok uwierał go jakiś znajomy kształt. Butelka. Ktoś z kumpli włożył mu mu wódkę do trumny. Odkorkował i pociągnął kilka łyków. Trunek poprawił mu nastrój. Uznał w duchu, że nie ma tego, czego nie dałoby się przeskoczyć.
Lub podważyć.
Przyrządził ze szkła rylec, rozbiwszy uprzednio butelkę.
*

Historia o cudawiankach i typiarze, która zawekowała potencjał...

Tego wieczoru jak już tubylcy spieprzyli drzwiami i oknami na jego widok – tak też nie zamierzali wrócić do baru. Pochowany tego dnia rankiem chirurg wszedł jak gdyby nic i skierował kroku ku ladzie. Nieważne, że osoby, które nie zdążyły uciec, zemdlały, doliczając do tego starego barmana zza lady. Ruthven usiadł i czekał w milczeniu, oparłszy łokcie na drewnianym blacie i ułożywszy z palców piramidkę.
Nie minęło następne pięć minut, jak facet wstał.
— Założę się, że nie daliście sobie trzech dni na decyzję — warknął cicho Ruthven. Wąsaty tylko otarł pot z czoła zżółkłą szmatką. — Przecież ze śmierci klinicznej ludzie też się budzą.
— Chryste Panie! Skąd mieliśmy wiedzieć! W ogóle zmieniłeś się nie do poznania, Ruthvenie!
Lekarz spojrzał na niego zaskoczony.
Faktycznie wcześniej brązowe oczy zamieniły się w fioletowe, jak gdyby zaczął nosić barwne soczewki. Lico zostało pozbawione jakiegokolwiek przepływu krwi – taki blady się zrobił; i to nie od strachu, który ogarnął jego osobę. Włosy, uprzednio długie i ciemnobrązowe, teraz stały się jeszcze dłuższe i gęstsze. Barwa od szczytu głowy teraz przypominała ciemny popiół, który schodząc w dół przechodziła w jaśniejszy odcień, a końcówki mniej więcej sięgające od połowy ud aż po same kostki – odznaczały się zszarzałą bielą.
No właśnie, tak długich włosów to nigdy jeszcze nie miał. W zamyśleniu ujął końcówki i zaczął miętosić w palcach.
— Słyszałeś o tym, co się dzieje w świecie, Bart? — Zaczął zmęczonym głosem. Barman w milczeniu otaksował wzrokiem chirurga. — Zaraza. Przynoszona przez mgłę, jak powiadają w tych stronach. Zabijająca setki tysięcy ludzi każdego wieczora. Bart, ja się obudziłem we mgle. Ja też umarłem.
— Ty może tego nie wiesz jeszcze, ale mnie też to spotkało. Miałem wrażenie, że zszedłem już z tego świata na udar mózgu. Miałem wylew, Ruthven, do kurwy nędzy. Wylew. Obudziłem się... no nie wiem, kiedy, i jak długo tak leżałem. Nikt po mnie nie przyszedł. Ale nie powiem, czy coś się zmieniło w moim życiu. Aktualnie czuję się jak czułem za życia. Może te drugie życie to kara Boga, bo mówią, że z żałości nad zepsuciem ludzi — tu pochylił się nad ladą i wytrzeszczając oczy w akcie groteski i podkreślenia wagi słowa, które miało za chwile paść, zechciał nadać przeogromnej powagi — nas  o p u ś c i ł ?
— Jakkolwiek teraz nie będzie — efektywnej pauzie zaakompaniował gest przecięcia powietrza palcami kciuka i wskazującego — i tak Bóg nigdy nie interesował się tym, przez co ludzie przechodzili, przechodzą i będą przechodzić na tym kurewskim globie.
— Aj, Ruthven, Ruthven. Wiesz, że ze mną nie zaczyna się wywodów na temat religii.
— Wiem, Bart — uciął chirurg krótko. — Dlatego już milknę. Daj mi to, co zawsze. I zmykam.
— Dokąd?
— Nie wiem jeszcze. Ale czuję, że wypada.
*

Tułał się po świecie prawie całe millenium. Gdzie się nie ruszył, zawsze towarzyszyła mu z oddali – a czasem dość fizycznie blisko. Ona.
Anielica o płomiennych włosach i szacie wykrojonej na majestat żurawia.
Nawet gdy Ruthven postanowił osiedlić się na terenach dawnej Japonii, bo tu odnalazł naprawdę spory odsetek istot – jak się później dowiedział – Wymordowanych, którym to i on najwidoczniej sam się stał. Nie wiedział tylko, jak miał tak dłużej ciągnąć. Od niej też dalszym ciągu nie mógł się w żaden sposób uwolnić.
— Wyjdź już z tego cienia. Umiesz tylko wiecznie się w nim chować.
Rozległ się obłąkańczy śmiech kobiecy. Sylwetka mignęła kilkanaście centymetrów od ziemi, w świetle latarni ulicznej. Z naprzeciwka huknęły obcasy o kamienny bruk. Zaszeleściły lotki, gdy po wylądowaniu złożyła skrzydła, zaszeleścił kaptur, gdy ten zarzuciła na swój wiewiórczorudy czerep.
— Och, maj, maj, Arahvielu. Ależ ty seksownie wyglądasz. Nawet po ponad dziewięciuset latach — wysyczała z pełną ekspresją w głosie i twarzy. Rysy miała, mogło się zdawać, jak gdyby tygrysie. Skrzydła zdematerializowała. W zielonych, kocich oczach zatliły się kurwiki pożądania. Rzuciła się na tors mężczyzny i zaczęła obmacywać z pasją.
— Elyon. — Rzucił krótko Ruthven, po czym ciężko westchnął.
— Tak?
— Jeśli mnie zaraz nie puścisz, to...
— To? — Zamruczała mu do ucha, muskając palcami linię żuchwy.
Anielica imieniem Elyon nie zorientowała się, kiedy wylądowała pod nim na mokrym bruku. Twarzą do ziemi. Szaty przemokły, szaro-białe kimono zostało wysoko zadarte, co pozwoliłoby na szybki myk mężczyźnie w zakamarki jej kobiecego wnętrza. Trzymał ją między kolanami, łokciami blokował jej ręce.
Ta się tylko zaśmiała i sprzedała ostrym obcasem cios w prawą łydkę, aż Ruthven odpłacił się wiązanką przekleństw pod jej adresem. Ryknął z bólu.
Elyon zręcznie się wysunęła spod niego i w skoku pełnym gracji zmaterializowała na powrót skrzydła. Ustawiła się w typowej pozycji do walki. Zatrzepotała nimi.
— Dawaj, byczku.
Popielatowłosy ryknął ponownie, głośniej. Opętańczo. Kształt ciała nabierał monumentalnych zniekształceń. Aż zaczął przywodzić na myśl potężnego byka...
Bizon...?
Nie, to był gaur.
Wysokość w kłębie sięgała dwa i pół metra, długość ciała – śmiało trzy. Sierść była ciemno-szara, spód ciała rozjaśniony –w tonacji rdzawej. Przednie kończyny białe do nadgarstków, tylne do stawów skokowych. Nad łopatkami wyrósł wyraźny garb, który był imponująco, wręcz monstrualnie, umięśniony. Na spodniej stronie szyi zwisał fałd luźnej skóry. Wykrzywione ku górze rogi osadzone na dużej głowie. Masywne, bardzo grube u nasady, niezagięte. Ogon zaś miał długi, zakończony kępą ciemnego włosia.
Elyon zawsze imponowała ta przemiana. Jak z człowieka o niespełna dwóch metrów wzrostu (bo aż 1,96!) mógł przemienić się w gaura, który nawet wagowo sięgał prawdziwego przedstawiciela parzystokopytnych! Doprawdy, Wymordowani nigdy nie przestaną mnie szokować.
W jej dłoniach zatlił się błękitny jak gdyby płomień. Mroźna aura energii. Rozwścieczony gaur nacierał, rycząc.
To była naprawdę szybka tura. Pierwsze dwa uniki w jej wykonaniu przebiegły sprawnie – ekspresowo się wyrabiała, a lodowe pociski tańczyły w powietrzu. Zbyt pewna swego i z lekko przyćmionym umysłem od trunków nie doceniła oponenta.
Do trzech razy sztuka. Za trzecim razem nie zdążyła zareagować. Została nadziana na jego rogi.
Gwałtownie zaczerpnęła tchu i osunęła się niczym szmaciana lalka. Ciało, jeszcze przejawiające oznaki życia w postaci spazmatycznego oddechu, gruchnęły o kamienny bruk.
Ruthven wrócił do swojej pierwotnej postaci. Stanął kompletnie nagi, jak Bóg go stworzył. Biokineza doprowadziła do rozszarpania całej tkaniny, jaką tylko miał na sobie.
Podszedł do Elyon i przyklęknął na lewe kolano, opierając przedramię o nie.
Nieco zniżył prawą część pleców. Spod łopatki w świetle wieczornej lampy ulicznej mignął błysk na kamieniu. W następnej chwili z tego samego miejsca gwałtownie narośl. Akompaniował zjawisku nieprzyjemny, agresywny odgłos krzepnięcia krwi. Przypominało ni to ciernie, ni to zdrewniałe pędy. Ruszało się w te i z powrotem, jak gdyby posiadało swoje własne życie.
Ruthven przebił naroślą miejsce, trzy centymetry powyżej serca Anielicy. Trzymając sztywne pnącze w jej ciele, pobrał próbkę krwi. Po chwili wprowadził ją z powrotem w obieg. Przebicie kolejnych tkanek, tym razem z nie jej winy, spowodowało, że sprowokowany organizm wytworzył intensywny system obronno-regeneracyjny. Co w następstwie doprowadziło do diametralnego zasklepienia ran, zarówno zewnętrznych... jak i wewnętrznych.
Po wszystkim Ruthven wziął Elyon w swoje ramiona i powlekł tam, gdzie mieli zapewniony komfort na resztę nocy.
*

Rudowłosa nie podniosła się od razu do pozycji siedzącej, gdy tylko się przebudziła. W sumie to nie poruszając swoim ciałem nawet o milimetr, zlustrowała pomieszczenie, w którym wylądowała pod wpływem samoistnego wyłączenia świadomości.
Ruthven siedział naprzeciwko niej po turecku. Ręce wyprostowane w stawach łokciowych, plecy prosto oparte o ścianę, głowa lekko pochylona ku klatce piersiowej. Spał, czy może czuwał?
Na jego nogach walał się bezwładnie sznur korali o podobnym stylu kolorystycznym co jego włosy. Popielatowłosy trzymał go lekko w palcach.
Elyon usiadła i dotknęła klatki piersiowej. Ani śladu po wczorajszym wybryku.
Wzdrygnęła się mocno na dźwięk głosu Ruthvena.
— Wyleczyłem cię. Nie dziękuj.
— D-Dlaczego jestem naga!?
Ten tylko uśmiechnął się lubieżnie.
— Ty skurwielu! — Wrzasnęła Elyon, zrywając się na równe nogi. Stanęła na poszarpanym materacu, bezpośrednio leżącym na podłodze. — Jesteś kurewsko obrzydliwy!
— Siebie warci — skwitował krótko, podsumowując przy okazji i jej osobę.
Pokój o stęchłej, dekadenckiej emalii wypełniły wrzaski pełne furii.
*

Czyżby powtórka z rozrywki?
Znowu nieznane mu miejsce. Drewniany blat, na którym się przebudził, robił prawdopodobnie za stół operacyjny. Pamiętał tylko stopniową utratę świadomości, pogłębiającą się z coraz bardziej kwitnącym uśmiechem tej rudej kurwy.
Elyon. Ty zdziro.
Paliło go w łopatce bardziej niż zwykle. Nagi od połowy pasa w górę; miał na sobie spodnie, tak samo ubrany jak przedtem w "rezydencji".
Nikogo poza nim tutaj też nie było.
Zdławił w sobie poczucie bólu, zignorował wszelkie następstwa raptownego zerwania się ze stołu. Pobiegł czym prędzej do najbliższych mu drzwi i, otwierając je, z impetem wbiegł w próg. Ale tego widoku się nie spodziewał.
Wyglądało na to, że trafił do trupy cyrkowej. Pomieszczenie było krągłe, z drewnianymi ławeczkami i sceną zbudowaną z tego samego tworzywa. Strzępy materiałów powiewały na niewidocznej energii imitującej wiatr w zamkniętej kopule.
Na dodatek było wszędzie w pizdu szaro. Włącznie z nim samym.
Cień. Jestem w Sferze Cienia.
Ruthven wybiegł przez wrota prowadzące na zewnątrz.
Jakie to uczucie oddychać cieniem, Arahvielu?
Biegł przed siebie, a sapanie pomieszane było z histerycznymi dźwiękami wszechogarniającej paniki. Ruchami odpychającymi torował sobie drogę, przebijał się przez istoty na bieżąco rodzone z cienia.
Jakie to uczucie żyć z cieniem, Arahvielu?
Skręcał w mniejsze uliczki, klucząc między małymi chatkami i wystawiając swoją koordynację ruchową na ekstremalną próbę. Aż zatrzymał się nagle przed kręgiem z tak gęstego cienia, że gdyby zechciał zanurzyć weń dłoń, uświadczyłby uczucia smoły osiadającej się na skórze.
Weź mnie ze sobą. Wyprowadzę cię stąd. Pomogę ci się z e m ś c i ć.
Poczuł, jak gdyby coś ugryzło go za lewy nadgarstek. Podniósł przedramię na wysokość oczu, nie zmieniając położenia swojego ciała.
Zorientował się, że na przegubie wisiał lniany sznur. Z kamieniem czarnym jak sama smoła, o promieniu zaledwie dwóch centymetrów.
Spojrzał jeszcze raz na krąg. Wydawał się teraz bardziej przezroczysty. Postanowił wyciągnąć w jego kierunku dłoń.
*

Kolejna pobudka w otwartym terenie. Ten to nie miał szczególnego szczęścia z zaczęciem jakiegokolwiek dnia jak normalny człowiek.
Chwila. Pojęcia "normalny" oraz "człowiek" z całą pewnością nie figurowały w jego słowniku.
Las. A raczej jego kraniec. Pod drugiej stronie wiodła ścieżka ku gór, których na oczy w życiu nie widział.
Na rozdrożu napotkał wykrawającego się Anioła. Czym prędzej postanowił mu pomóc. Zapomniawszy o ściągnięciu górnych części garderoby, przystąpił do tego swojego rytuału pierwszej pomocy medycznej.
Nic jednak się stało.
Spróbował jeszcze raz, solidniej się koncentrując.
Nic się nie zadziałało. Nie licząc tego, że po kręgosłupie przeleciał bardzo dotkliwy prąd.
Spróbował udzielić pierwszej pomocy bez użycia swojej karty przetargowej w kontrahentach ze śmiercią. Bardzo prawdopodobny był fakt, że zjawił się za późno.
Anioł się wykrwawił. Nawet nie zdążyli wymienić ze sobą słów.
*

Historia o zejściu na radosną ścieżkę pozbawiania Aniołów balastu...


— Stój, ty tam!
Głos mężczyzny docierał ledwo do Ruthvena z odległości niespełna trzystu metrów. Wstał od stygnącego truchła i powiódł
wzrokiem za źródłem dobiegającego dźwięku. Akurat zbliżała się dwójka mężczyzn w szatach, które nie są mu znane.
Jeden z nich, barczysty byk skinął czubkiem brody na zwłoki.
— To twoja robota?
Popielatowłosy milczał, nie odrywając wzroku od jego oczu.
— No spójrz na niego. Toż to Wymordowany. Jak i my — dołączył się drugi, który aparycję miał zbliżoną do czegoś, co mogło generalnie przypominać ptaka. — Zatłukł niewiernego Ao!
Ao?
— Kim jesteście? — Zapytał zdawkowo.
Wysłannicy z gór spojrzeli na siebie.
*

I tak Ruthven został zaciągnięty do sekty zwanej Kościołem Nowej Wiary. Przekonał go argument, skąd powstała ta cała zaraza nazywana powszechnie wirusem-X. Że Anioły go wkurwiły, to ten spakował manatki, zesłał morderczą plagę i kazał debilom sprzątać za zniewagę. Jemu, tak się składało, wydawało to nawet logiczne.
Za tą całą otoczką w postaci kwiecistego języka, jeszcze barwniejszych słów oraz mleka makowego – kryła się przysługa. Bowiem pewien Diakon tutejszej "parafii" przysłużył się Arahvielowi – jak zaczął się sam tak tytułować w ich kręgu – wszczepiając ten cholerny kamień w dłoń od jej wewnętrznej strony. Bo sznur zawsze mógł się poluzować, bądź – w najgorszym wypadku – ulec zerwaniu, coby równało się z bezpowrotną stratą części jego "ja".
Ona czeka. Teraz możesz pokazać jej, na co ciebie stać, Arahvielu.
*

To był ten dzień, w którym awansował na rangę Diakona. Uzdrowiciela oraz truciciela w posłudze Kościoła Nowej Wiary.
Żeby podkreślić swoją wiarę w Jedynego, musiał poświęcić kogoś na ołtarzu.
Zgadnijcie na kogo wypadło.
Pokaż jej Cień.
Resztki kurewskich zwłok tliły się, wypełniając komnatę smrodem palonego mięsa. Nie odrzucało nikogo, razem z Arahvielem.
Pieścił czubkami palców tantō i tachi przytroczone do pasa po lewej stronie. Korale obwiązywały jego szyję niczym jedwabna chusta.
Te korale, które umożliwiały przyśpieszoną regenerację krwi i jej zwiększonej produkcji. Likwidujące obrzęki i płytkie rany.
Musnął je palcami drugiej ręki w zamyśleniu.








Wersja tl;dr:


Ostatnio zmieniony przez Arahviel dnia 17.10.17 0:37, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Klękajcie narody. Skończone. *ociera pot z czoła*
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

No i cudnie. Akcept.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach