Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Go down

Pisanie 24.04.18 20:38  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
Czarna Melancholia... — znów do niej wracał, znów musiał się w niej zatrzymać.
Momentami udawało mu się zapominać o wydarzeniach, które miały miejsce na pustyni — celowo zajmował myśli innymi sprawami, byleby wyzbyć się z głowy tych obrazów, napełniających go obcym lękiem. Najchętniej wymazałby te wspomnienia z pamięci, pozwoliłby zniknąć im w najgłębszych czeluściach otchłani zwanej umysłem, ale to nie było takie proste. Przeszłość wciąż do niego wracała, uderzała go z niesamowitą siłą. Doskonale pamiętał co się wtedy stało — choć za wszelką cenę próbował o tym zapomnieć. Złote oczy, ciemnowłosa sylwetka pozbawiona odzienia i silna dłoń zaciskająca się na jego jasnym gardle — prawie znowu poczuł ten silny uścisk, przypomniał sobie jak to jest walczyć o każdy wdech.
Zakaszlał przeraźliwie, masując palcami bok szyi — opuszkami wyczuł ślady po duszeniu. Charknął coś niewyraźnie, a dosłownie chwilę później pojawił się okropny, punktowy ból — jakby ktoś dźgał go igłami w jedno i to samo miejsce. Przełknął głośno ślinę, choć szybko tego pożałował — gardło ponownie zapiekło go niesamowicie, miał wrażenie, że nie byłby w stanie wydusić z siebie nawet jednego, krótkiego słowa. Oddychał spokojnie, ale niekiedy było mu naprawdę ciężko zaczerpnąć tchu. Nie potrafił zapomnieć.
Próbował znaleźć sobie jakieś zajęcie — bezczynne siedzenie na dupie nie wchodziło w grę. Może i potrzebował odpoczynku, ale w sytuacji takiej jak ta, nie potrafił wysiedzieć w miejscu. Przez chwilę przyglądał się srebrnej obrączce, którą zdobył na ostatniej wyprawie — obracał ją w palcach, niejednokrotnie wpatrując się w wygrawerowany na niej napis. Mała błyskotka potrafiła przechowywać w sobie taką moc? Nie dowierzał. Chodził po pokoju, jakby próbował kolejny raz uporządkować chaotycznie wędrujące po głowie myśli. Sekundy przedłużały się, czas mijał zdecydowanie za wolno.
Zatrzymał się, biorąc kolejny, głębszy wdech. Zignorował ból gardła, po czym pospiesznie ruszył w stronę drzwi. Zrobiło mu się dziwnie duszno, chciał zaczerpnąć powietrza. Zarzucił na łeb kaptur, ułożył dłoń na zimnej klamce i wymknął się po cichu z pokoju. Niepostrzeżenie przebrnął przez korytarz, wdrapał się na kolejne piętro, później pokonał następne — po kilku minutach był na samej górze. Stał przed klapą, prowadzącą na dach hotelu — można było się do niej dostać po drabinie. Czujne ślepia Neely'ego nie zauważyły żadnej kłódki ani innego mechanizmu, który chroniłby właz przed otwarciem.
Zrobił trzy kroki do przodu, a następnie chwycił za jeden ze szczebli. Dość szybko wspiął się wyżej, dłonią lekko unosząc klapę — starał się narobić jak najmniejszego hałasu, w razie gdyby miało się okazać, że ktoś jest w pobliżu. W kilkanaście sekund udało mu się wgramolić na dach — nawet drzwiczki ostrożnie za sobą zamknął.
Wiatr na powitanie smagnął go po twarzy, rozwiewając jasne kosmyki. Było dość ciepło, ale dmuchało. Po szaroniebieskim niebie płynęły nieliczne chmury; powoli robiło się ciemniej, ale do samego wieczora brakowało jeszcze kilku godzin.
Yukimura dopiero chwilę później dostrzegł, że przy samej krawędzi stoi długowłosa postać, do której niemalże od razu zaczął się skradać. Robił ostrożne kroki, nieprędko poruszał się wprzód. Udawało mu się nawet panować nad własnym oddechem, ale wpatrzony w nieznajomą sylwetkę zupełnie zapomniał żeby patrzeć pod nogi i mało dyskretnie rozgruchotał jedną z poniszczonych dachówek.
Natychmiast stanął w miejscu, choć nogi nadal miał ugięte, gotowe do ucieczki lub wymierzenia soczystego kopniaka w ramach obrony.
Nie przeszkadzaj sobie, ja tylko szukałem ustronnego miejsca, w którym mógłbym trochę podumać. Spokojnie możesz zrobić ten ostatni krok, a ja będę udawał, że mnie tu nie ma. Pewnie i tak nikt nie zauważy tego mało spektakularnego samobójstwa — zacharczał, będąc niemalże pewnym, że swoje słowa kieruje do istoty, która planuje zakończyć swój żywot. Sam nigdy nie zdobyłby się na coś podobnego, ale mimo wszystko chciał w jakimś stopniu uszanować decyzję nieznajomego.
Odruchowo potarł palcem pierścień.
Ogon poruszył się spokojnie na boki.
Patrzył się w stronę jasnowłosego. Nie mówił nic, ale oddychał głęboko, odrobinę przy tym rzępoląc.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.04.18 1:32  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
Nie powinno cię tu być - irytująca myśl ukształtowała się w głowie Jekylla po tym, jak znalazł się parę metrów nad ziemią, tkwiąc na dachu jednego z najchętniej uczęszczanych przez Wymordowanych budynków. Towarzyszyła mu przez cały dzień, nawet wówczas, gdy wymykał się pod osłoną świtu z kryjówki gangu, by zażyć trochę świeżego powietrza. Za późno. Nie miał zamiaru wracać. Musiał oderwać się od swoich obowiązków, codzienności. Stęchłych, podziemnych nor, do których dolatywała wilgoć, zapach ziemi i brudu. Nienawistnych spojrzeń opatrywanych kundli, którym w ramach zadośćuczynienia za zmarnowany czas zafundował nadprogramową dawkę cierpień. Pustych ścian swojego zakwaterowania, w których się dusił. Pożółkłych kartkach książki, zapełniony przez wyblakły tusz. Wilczur miał rację - brakowało paru stron i bez nich nie mógł powrócić do jej lektury. Chciał wiedzieć, jak skończy się francuska opowieść, ale jeszcze bardziej nie chciał oglądać niepozbawionej trosk twarzy herszta. Przedawkował jego towarzystwo w zatęchłym, klaustrofobicznym pokoju. Rana zadana mu przez łaknące krwi zęby goiła się mozolnie, powoli. Była źle zszyta i ropiała. Jekyll nie miał wątpliwości, że pozostanie po niej brzydka blizna, upamiętniająca tamten wieczór.
  Zaczerpnął w usta suchego tlenu. Przyłożył do niej palce, wyczuwając jej chropowatą powierzchnie. Wzdrygnął się, ale przynajmniej wyszło mu to na dobre - wytrzeźwiał po pijanych nocach. Skronie przestały pulsować nieznośnym bólem, zniknęły śnice spod oczu i migreny. Przestało go ciągnąć do kieliszka. Obracał w dłoni jeden ze swoich skalpeli, od czasu do czasu tnąc nim powietrze. Wsłuchiwał się w świst temu towarzyszący, ale ten niemal zawsze zostawał zagłuszony przez uderzający w dach wiatr, który obejmował jego twarz i wkradał się pod fałdy ubrań. Był ociężały i duszny, niczym promienie słońca; ich ciężar jeszcze nie dawno spoczywał na skórze doktora, prześlizgując się po niej - jak nóż chirurgiczny po ciele pacjenta. Upał nieco zelżał; powoli nadchodził wieczór, a razem z nim zbawienny chłód. Od stania powoli zaczęły drętwieć mu nogi. Ugiął ją lekko w kolanach, ale nadal wodził spojrzeniem po niemal martwych ulicach, podeszwami butów dotykając krawędzi dachu. Spojrzał w dół. Mrówki - z tej perspektywy tym właśnie byli teraz dla niego mieszkańcy Desperacji. Czarnymi punktami na piaszczystym podłożu. Bezimiennymi i niemalże bezkształtnymi.
  Przymknął na chwilę oczy. Przez moment miał ochotę rozprostować ramiona i wykonać nimi parę okrążeń, ale zamarł bez ruchu, słysząc skrzypienie dachówek w rytym obcych kroków. Cisza została znieważona. Nie zareagował. Nasłuchiwał, czekał. Palce mocniej zacisnęły się na skalpelu. Po zarejestrowany obcej głosu, ugięte nogi dźwignęły z powrotem korpus swojego właściciela. Złapał w zęby dolną wargę, by stłumić w sobie śmiech, który chciał wydrzeć się z gardło po usłyszeniu słowo samobójstwo. Tylko raz myśli o takowym wypełniały jego umysł, ale wtedy był jeszcze człowiekiem i wydawało mu się wówczas, że całe zło świata zwaliło się na jego głowę; teraz wiedział, że miał po prostu dużo szczęścia, które roztrwonił budząc się w ożywionym przez wirusa ciele.
  — Cii... — Przyłożył palce do własnej wargi w geście uciszenia rozmówcy, jakby ten właśnie odwiódł go od tajnej misji, od której zależało życie doktora. Mężczyzna nie był w stanie go dostrzec. Nadal stał do niego odwrócony plecami i nie mógł wiedzieć, że Bernardyn nie znajdował oparcia w myśl o samobójstwie. Jego zielone ślepie mierzyły pogardliwie każdego Desperata, który akurat przechodził przez ulicę; nie posiadał w tym żadnego ukrytego motywu. Czasem przychodził w to miejsce w ramach relaksu, wiedząc, że niemal nikt tutaj nie zagląda  - lubił patrzeć na innych z góry, celebrować cisze, typować swoich nowych królików doświadczalnych. — Nie podchodź, bo skoczę  — dodał; zadbał, by w jego głosie pobrzmiewała nuta zdenerwowania tudzież rozgoryczenia, bo oto został przyłapany na gorącym uczynku, ale wiedział, że ramach odpowiedzi usłyszy słowo skacz. Sam w takim przypadku zaoferowałby dobrowolne oddanie się śmierci (medycynie) na stole operacyjnym. Nie był obdarzony współczuciem i od nikogo takowego nie oczekiwał.
  — Umrzemy razem? — Konspiracyjny szept wydobył się z jego gardła. Gdy padła owa propozycja, odwrócił głowę w kierunku źródła dźwięku. Usta Jekylla były wygięte w subtelnym, ni to uprzejmym, ni szyderczym uśmiechu, kiedy prześlizgnął toksycznym kolorem tęczówek po wydawać by się mogło obcej sylwetce. Przyjrzał się jej uważnie, a na jego oblicze zakradł się cień skrzętnie kamuflowanego zdziwienia. Wtem podmuch wiatru się zmógł. Kilka krótszych kosmyków umknęło spod silnego uścisku gumki, upadając wprost na lśniące od kropel potu policzki.
  — Rany się zagoiły? — Pytanie padło z jego ust, zanim zdążył odgonić od siebie wrażenie, że białowłosy mężczyzna był niegdyś jego pacjentem, a przecież nie miał pewności, czy nie wyrządził mu jakieś trwałych szkód psychicznych i fizycznych na rzecz swoich badań. Zerknął mu wprost w czerwone ślepia, nabierając pewności, gdy sięgnął pamięcią wstecz. Nie przypominał sobie jego imienia, ale kojarzył go jako jedną z prostytutek zatrudnionych u Lechera, a skoro pracował w jego przybytku, to Jekyll nie otworzył go, by zajrzeć co ma w środku.
  Uderzył skalpelem o wewnętrzną część dłoni. Poczuł się pewniej, ale nie na tyle, by odwrócić się do niego plecami. Wyciągnął w jego kierunku trzymany w dłoni skalpel. Żółta chusta z wizerunkiem bernardyna powiewała na wietrze związana wokół kościstego nadgarstka.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Pisanie 01.05.18 20:49  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
Kolejne sekundy mijały w akompaniamencie gwałtownie uderzającego serca Neely'ego, którego na szczęście nieznajomy nie był w stanie dosłyszeć — Kocur zadbał o utrzymanie zdrowego, bezpiecznego dystansu, w razie gdyby nagle miało się okazać, że jasne, związane włosy należą do jakiegoś furiata, próbującego skrywać swoje paskudne oblicze. Yukimura był gotowy się bronić — napięte mięśnie, lekko ugięte nogi i czujne spojrzenie uparcie wodzące po szczupłej sylwetce desperata miały pozwolić mu na jak najszybszą reakcję, odparcie ewentualnego ataku i sprawną ucieczkę. Tak się przedstawiał pierwotny plan.
Szkarłatne oczyska dość szybko dostrzegły przedmiot, który nieznajomy trzymał w dłoni — wyglądem przypominał prosty scyzoryk lub inne ostrze, aczkolwiek tego Neely nie mógł być pewny. Właśnie wtedy w głowie Wymordowanego pojawiła się myśl, która pełniła rolę czerwonej, migającej lampki, mającej ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Zacisnął dłoń w pięść, wzroku nawet na sekundę nie oderwał od szczupłych pleców długowłosego.
Względna cisza parokrotnie była zakłócana przez świst wiatru lub dźwięki bawiących się w hotelowym barze desperatów. Nobuyuki nasłuchiwał, delikatnie poruszając uszami, gdy tylko rejestrował jakiś mocniejszy dźwięk. Otworzył szerzej oczy w momencie, w którym usłyszał szept jasnowłosego. Nawilżył usta językiem, odruchowo kładąc dłoń na obolałej szyi — powolnymi ruchami masował jasną skórę, zaczepiając kciukiem o okolice przy grdyce. Przełknął dość głośno ślinę — niemal wyczuł pod palcami gulę, która przeszła przez jego gardło. Zaatakował go ból — taki, jakby coś od wewnątrz rozrywało mu krtań. Mimowolnie wykrzywił usta, próbując ignorować dyskomfort i poprzedzający go dreszcz.
I znowu nastała cisza, jakby całe otoczenie na chwilę zatrzymało się w miejscu, jakby wskazówki zegara odliczającego czas stanęły w miejscu. Dość szybko jednak stan ten został przerwany — mocniejszy podmuch powietrza zachwiał sylwetką Neely'ego, który od razu napiął mięśnie nóg, utrzymując ciało w pionie. Słyszał nieprzyjemny dźwięk drewnianego, poruszającego się na wietrze szyldu.
„Nie podchodź, bo skoczę.”
Wargi zadrżały mu niespokojnie — usta wkrótce ułożyły się w delikatny, nieco wymuszony uśmiech. Zmrużone ślepia ponownie uważnie zlustrowały sylwetkę nieznajomego — od stóp, po sam czubek jasnej głowy.
Może właśnie o to mu chodziło? Żeby skoczył. Z łatwością mógł mu w tym nawet pomóc — desperat nawet nie zdążyłby zareagować. Mógł po prostu z impetem pchnąć go w te jego chuderlawe plecy, spychając go z dachu. Ale nie miał zamiaru tego robić, choć nieczyste zagrania zdecydowanie wpasowywały się w jego gusta. Więc czemu?
Bo był ciekawy dalszego rozwoju wydarzeń — jak widz, któremu z trudem udaje się wysiedzieć w miejscu tuż przed rozpoczęciem ekscytującego spektaklu. Uparcie wpatrywał się w sylwetkę rysującą się na tle pustynnego krajobrazu, a w odpowiedzi na kwestię mężczyzny jedynie głośno westchnął, szurając podeszwą buta, którym odrzucił na bok kawałek dachówki, na którą wcześniej nastąpił. Zdawać by się mogło, że Yukimura postąpił krok do przodu. Jeden, mały krok.
Kolejny szept.
„Umrzemy razem?”
Fuknął pod nosem, jakby usłyszał naprawdę zabawny żart.
Sekundy później jego rubinowe ślepia zabłyszczały, zdradzając podekscytowanie, które objęło ciało Kocura. Dokładnie przyglądał się swojemu rozmówcy, ale kąciki jego ust uniosły się ku górze dopiero w momencie, w którym ujrzał twarz jasnowłosego. Twarz, którą doskonale pamiętał.
Wspomnienia napływały bardzo szybko — pojawiały się jak błysk uderzającego w ziemię pioruna, ale znikały równie szybko. Neely pamiętał tego mężczyznę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Przepełnione trucizną spojrzenie o toksycznym zabarwieniu zapadły mu w pamięć. Wszystko pamiętał, choć czasami (ze względu na trudną przeszłość) wolał nie wracać do tych wspomnień. Niektóre rozdziały należało prędko zamykać, by móc cieszyć się otwarciem nowych etapów życia.
Jasne usta uformowały bezpieczny, aczkolwiek szczery uśmiech, który nieśmiało odsłaniał przydługie kły.
Doktorek... — wyszeptał spokojnie, mrużąc oczy, jakby chciał się upewnić czy mężczyzna, którego widzi jest naprawdę tym samym medykiem, który kiedyś się nim zajmował. Co prawda nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale sytuacja, w której dane im było się spotkać była doprawdy zabawna i niecodzienna.
„Rany się zagoiły?”
Wargi w całości odsłoniły białe, mocne zębiska.
Ktoś mi kiedyś mówił, że każda, nawet najbardziej paskudna rana potrafi się zagoić — odparł, momentalnie przypominając sobie o bliźnie, którą nosił w okolicach lędźwi. To był jedna z tych okropnych ran. Pamiętał ten ostry ból i obfite krwawienie, nie zapomniał również o tym, jak cięcie cholernie źle się goiło. Ale to wszystko minęło, teraz została po tym wstrętna skaza.
Skalpel — teraz widział dokładniej przedmiot, który wypatrzył już wcześniej.
Powinienem podnieść dłonie w obronnym geście? — zapytał z rozbawieniem, robiąc śmiały krok wprzód. Celowo szurnął podeszwą o podłoże, jakby chciał wszystkim oznajmić, że idzie. Powolnie zrobił kolejny krok, wpatrując się w oczy Doktorka. Dopiero gdy na chwilę oderwał od nich wzrok, to dostrzegł żółtą chustę z psim wizerunkiem. Mogłoby się zdawać, że czerwień jego tęczówek wyostrzyła się, nabrała intensywności. Zaśmiał się, stając w miejscu.
Kolor szczyn nie pasuje do Twoich ślepi, Doktorze — powiedział, jakby zauważył jakieś naprawdę liczący się szczegół. — Jak myślisz... tak czysto hipotetycznie oczywiście... Ile procent szans na przeżycie miałby ktoś, kto zdecydowałby się stąd skoczyć?
Dłonie luźno włożył do kieszeni.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.05.18 22:50  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
Doktorek...
  — Właśnie postawiłeś dobrą diagnozę — pochwalił go Jekyll, ale w jego głosie pobrzmiewał typowy dla niego sarkazm z dodatkiem uczuciowego marazmu. — Nie chcesz się przekwalifikować z zawodu dziwki — urwał na chwilę, przypominając sobie, że znajdujący się przed nim pacjent przestał nim być, kiedy ulotnił się w niewyjaśnionych dla doktora okolicznościach z przybytku Lecheraczymkolwiek teraz się zajmujesz — poprawił się prędko — na profesje lekarza? — W zielonych ślepiach pojawił się niewytłumaczalny, niebezpieczny błysk. Nadal kpił, jak zawsze, ale mógł to nazwać uprzejmą złośliwością. Nigdy nie był osobą szczególnie wylewną, więc nie miał zamiaru eksponować swojego zadowolenia, który nim zawładnęło na widok Kuweciarza. Dawno przyczepił mu etykietę martwy, w końcu jego eks-pracodowca nie akceptował ucieczek. Przynajmniej w czysto hipotetycznym wymiarze.
  — Kłamał. Niektóre z nich doprowadzając do amputacji albo też śmierci — zapewnił i wtem zwrócił uwagę, że głos, którym posługiwał się Kocur, był zachrypnięty, jakby cierpiał na zapalenie migdałów albo inną chorobę, gwarantującą chrypę. Zjechał spojrzeniem niżej, dostrzegając na bladej skórze wyraźnie odznaczające śnice. Ślady po przyduszeniu. — Życie nadal cię nie oszczędza — ocenił krótko, podziwiając dzieło silnych palców, które postawiły na powierzchni ciała mężczyzny sine smugi. Chciał przyjrzeć się nowym znamionom rozsypanym na jego powierzchni, ale nie zaproponował mu konsultacji medycznej. Nie po to wymknął się z kryjówki, by znów zagłębić się w ludzkiej anatomii. Kot nie był żadnym odkrywczą mieszanką genów, więc ową przyjemność mógł sobie zostawić na później.
  Ostrze skalpela zabłyszczało w świetle dogasającego słońce - wtedy toteż został zauważony. Doktor rozluźnił z niego silny uścisk, który sprawił, że pobielały knykcie, ale nadal mierzył w nań, podskórnie wyczuwając, że będzie musiał go użyć, nawet jeśli w przykrej ostateczności.  
  — Masz do tego pełne prawo, jeśli czujesz zagrożenie — zapewnił. Przejechał ostrzem w powietrzu, jakby chciał nakreślić mu, że nie żartuje. Ostatecznie nieoczekiwany ruch powietrza podrażnił kawałek twarzy Kocura, ale po chwili stało się jasne, że nie czuł, skoro się zbliżył, a rozbawienie nie było jedynie toczą się w tej chwili grą pozorów. —  Tak, nie pasuje – och, teraz żałuje, że nie uzbroiłem się w naklejki typu  „jesteś dzielnym pacjentem”, zasłużyłbyś na przynajmniej dwie sztuki za te błyskotliwie uwagi, ale nie zapominaj, że każdy żywy organizm ulega mechanizmowi mikcji. To proces od nas niezależny, więc czy nam się podoba, czy też nie, szczyny towarzyszą nam na każdym kroku. — Wzruszył ramionami, by podkreślić swój lekceważący stosunek do poruszanego przez Kocura tematu, mimo iż zdawał sobie sprawę, że kolor szczyn był aluzją do uwiązanej na nadgarstku chusty, a nie fizjologii w tym kontekście ograniczonej do opróżnienia zapełnionego pęcherza. Niby powinien unieść się w tym momencie dumą charakterystyczną dla psiej sfory i wybić  mu z głowy takie niepochlebne komentarze chociażby dzierżącym w dłoni ostrzem skalpela, ale był z natury odporny na takowe zaczepki. Żółta arafatka z wizerunkiem bernardyna zdradzała jego przynależność do gangu, utożsamiała go z nim, ale nadal była zaledwie kawałkiem tkaniny; mogła się z łatwością podrzeć. Kto nie umiał złapać języka zębami i ugryźć się w niego w odpowiedniej chwili po usłyszeniu takiej niezbyt udanej próby prowokacji, najczęściej zapewniał sobie miejsce na kozetce w odległej części skalnych nor, skazany na łaskę Bernardynów, w tym głównie Jekylla. — Masz alergię na ten kolor? — zapytał, udając krótkotrwałą zadumą. By to zademonstrować przeniósł wzrok z czerwonych ślepi na kawałek lekkiego jak piórko materiału. Złapał w palce skrawek żółtego materiału, który trzepotała na wietrze jak flaga niezwyciężonego kraju, a po chwili ją wypuścił, niepozbywszy się jej. — Mogę ją zdjąć i schować do kieszeni, jeśli aż tak bardzo ci przeszkadza  — podsunął, a po wypowiedzeniu tych kilku z pozoru nic nieznaczących słów na jego ustach ukształtował się ni to drwiący, ni to rozbawiony uśmiech. Robił to celowo. Drażnił go, prowokował, sprawdzał. Dla rozrywki.
  Uśmiech z popękanych przez suchość warg nie zelżał, gdy odwdzięczył mu się tym samym - zminimalizował dzielący ich dystans, w międzyczasie oblizując spierzchnięte wargi koniuszkiem języka. W ramach potwierdzenia swoich pacyficznych intencji, przestał wreszcie celować skalpelem w skąpaną w zachodzącym słońcu sylwetkę. Opuścił dłoń, nadal ściskając go w palcach, profilaktycznie.
  — Z medycznego punktu widzenia niewiele większe niż wypicie arszeniku, ale z dzisiejszymi usprawnieniami organizmów Wymordowanych w postaci szybszych zdolności regeneracyjnych, czy nadludzkiej wytrzymałości, szanse się zwiększają, powiedzmy do czterdziestu procent — udzielił mu wreszcie w miarę wyczerpującej odpowiedzi na postawione pytanie, które padło z jego zachrypniętego gardła. Człowiek nie miał szansy z przepaścią, a jeśli nawet – zagwarantowałby sobie stałe kalectwo i dysfunkcje wiele organów. Doktor też nie mieścił się w tych czterdziestu procentach. —  Jak mniemam, gdybyś to ty targnął się na swoje życie, przeżyłbyś, dzięki elastycznym kościom i kociej umiejętności upadania na cztery łapy. Być może towarzyszyłyby temu stłuczenia i niegroźne złamania, ale to tylko być może. Rozumiesz, prawda? Teoria, tylko teoria, którą można przetestować w praktyce, ale do tego potrzebne są dobre chęci i odwaga — dorzucił, a do tonu jego głosu wkradło się nagłe ożywienie. Poznał niektóre właściwości ciała stojącego przed nim Wymordowanego. Rzucił mu trochę wyzywające, trochę zachęcające spojrzenie. Skocz — mówiło, szeptało bezgłośnie niczym wąż-kusiciel do pierwszych ludzi w raju według mitologii chrześcijańskiej. Jekyll był egoistycznego zdania, że posiadał więcej uroku osobistego niż diabeł zaklęty w obślizgłym ciele gada. Potrafił omamić równie umiejętnie.
Do it, Feline!
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.05.18 18:49  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
„Właśnie postawiłeś dobrą diagnozę.”
Zmrużył oczy, jakby chciał chronić wzrok przed szkodliwym działaniem słońca, choć w rzeczywistości chciał tylko lepiej skupić się na swoim rozmówcy. Przyglądał mu się wnikliwie z czujnym błyskiem w ślepiach — patrzył na lekarza, którego wprawne dłonie niegdyś zakładały mu opatrunki na rękach i nogach, wręcz wydawało mu się, że znowu czuje bandaż zaciskający się wokół prawego uda.
Zadziwiające, że ludzie, którzy występują w moim życiu epizodycznie wciąż potrafią przywoływać tak silne wspomnienia.
Odruchowo ułożył otwartą dłoń na swojej nodze, wyszukując palcami miejsce niegdyś skażone raną. Pomasował je powolnie, próbując nie skupiać się na napływających wspomnieniach, które chciał mieć już za sobą. Odważnie wpatrywał się w jadowicie zielone ślepia Doktorka, wsłuchując się jednocześnie w jego dalsze słowa.
„(...) z zawodu dziwki...”
Zacisnął usta — przez chwilę mógł wyglądać jak ktoś, kto napotkał swojego największego wroga, ale z jakiegoś ważnego powstrzymuje się przed bezpośrednim atakiem. Miał ochotę poprawić medyka, ale dość szybko okazało się, że mężczyzna sam zauważył swój błąd i swoimi kolejnymi słowami uspokoił kocura, który bił się z myślami.
Ja miałbym przekwalifikować się na lekarza? — zapytał z udawanym zdziwieniem, a w rzeczywistości z trudem powstrzymywał się przed wybuchnięciem śmiechem. Wizja kota w fartuchu, które ukształtowała się w jego głowie była doprawdy zabawna. Zadowolenie kamuflowało również ból gardła, który wciąż uciążliwie o sobie przypominał. — I pewnie wszystko miałoby się odbyć pod czujnym okiem specjalisty? Twoim okiem? Wybacz, ale nie ciągnie mnie do tego. Desperacja jest pełna niewdzięczników — Ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej. Jak się bawisz w psiarni? Pewnie masz ręce pełne roboty. Wypruwasz z siebie flaki, leczysz tych wszystkich popaprańców i co potem? Zapewne żadnego z nich nie stać na to, by Ci podziękować za ciężką pracę. Marnujesz się. I marniejesz, chyba schudłeś, bo zapamiętałem Cię bardziej pulchnego.
Nie wiedział czemu, ale powstrzymywał się przed użyciem dobitniejszych słów podczas opisywania tego, jak widział całą sytuację. Być może czuł przez Jekyllem jakiś dziwny respekt. Z drugiej strony... Doktorek należał do organizacji, do której Neely przez laty pałał coraz większą nienawiścią, a momentami nawet obrzydzeniem. Udawało mu się jednak odpychać niechęć na dalszy plan, choć podskórnie wciąż ją czuł i zapewne wystarczyłaby iskra, by negatywne odczucia przeważyły te pozytywne, wywołując wybuch.
„Niektóre z nich doprowadzając do amputacji albo też śmierci.”
Skinął łbem.
W tych czasach powinniśmy się obawiać nawet najdrobniejszych ran, prawda? Bez leków i opatrunków ciężko jest sobie poradzić. Albo zostają paskudne blizny, albo wdaje się zakażenie i umierasz w męczarniach — Uśmiechnął się delikatnie, choć jego jasne usta prędko wykrzywiły się w momencie, w którym zakaszlał przeraźliwie, czując nieprzyjemne drapanie w gardle. Zaraz po tym wziął głęboki wdech, jakby przyszykowywał się do wejścia do wody.
„Życie nadal cię nie oszczędza.”
A kogo oszczędza? — po zadanym pytanie zamilkł na kilka sekund. — Ciebie? — dopowiedział nieco drwiącym głosem. Zrobił to oczywiście celowo, zerkając w te jego intensywnie zabarwione oczy. Na chwilę zapomniał nawet o ostrzu, na którym skupił się dopiero, gdy zabłyszczało krótkotrwale, gdy medyk obracał je w dłoni.
Nie czuł się zagrożony, aczkolwiek starał się być maksymalnie ostrożnym — niby żartował, rzucał nieco kąśliwymi tekstami, ale uważnie mu się przyglądał, w razie gdyby zdecydował się użyć skalpela. O ile dobrze pamiętał, to Doktorek był niezwykle inteligentnym i chytrym wymordowanym — nawet w jego ślepiach czaiła się jakaś dziwaczna mądrość, ale również coś, na co trzeba było uważać.
Chrząknął, masując palcami szyję.
Próbujesz mi przez to powiedzieć, że chusta była innego koloru, ale na nią naszczałeś i teraz dumnie nosisz ją na nadgarstku? — zapytał całkiem poważnie, decydując się na chwilę ciszy. — Ale nie oceniam — wychrypiał, a wiatr przemknął po jego ciele, wprawiając w ruch włosy i ubrania. Kotowaty szybkim ruchem doprowadził zabłąkane kosmyki do porządku, a następnie zdecydowanym ruchem strzepał kurz ze spodni.
Mikcja? Tak powiedział?
Neely nigdy wcześniej nie spotkał się z tym słowem i choć początkowo nie znał jego znaczenia, to szybko udało mu się połączyć fakty, dzięki czemu ustalił, że termin ten tyczy się oddawania moczu. Wyczytał to z kontekstu, ale gdyby Doktorek użył tego słowa niespodziewanie, to Yukimura musiałby udawać, że wie o czym mowa. Szczęście, że udało się tego uniknąć.
„Masz alergię na ten kolor?”
Milczał, ale odpowiedź na zadane pytanie miał wciąż w głowie.
Mam alergię na tych, którzy go noszą.
Wbił wzrok w chustę — przyglądał się jak wiatr wprawia w ruch kawałek żółtego materiału.
„Mogę ją zdjąć i schować (...)”
Ponownie napotkał jego wzrok.
Rób co chcesz — powiedział obojętnie, bo chciał żeby to od samego Jekylla zależało to, co zrobi. Istniała możliwość, że Neely od dłuższego wpatrywania się we wrogie barwy zrobiłby się niespokojny i drażliwy — co byłoby następstwem podjętej przez medyka decyzji. To on sam odpowiadał za swój los. Rozmowa mogła przebiegać sprawnie i bez wybuchów, ale każdy czyn i słowo potrafiły ją odmienić, zmienić zwykłą pogawędkę w coś większego, często niekoniecznie lepszego.
Dłoń dzierżąca ostrze wkrótce opadła swobodnie, a odległość między mężczyznami zmniejszyła się jeszcze bardziej. Wymienili się krzywymi uśmiechami.
To prawie połowa — sztuczny entuzjazm wydobył się z jego zachrypniętego gardła. Specjalnie nie powiedział nic więcej, jakby usunął się w cień, żeby dać Jekyllowi te kilka minut na wykazanie się medyczną wiedzą. Doskonale wiedział, że to nie koniec jego rozważań.
„(...) można przetestować w praktyce, ale do tego potrzebne są dobre chęci i odwaga.”
Albo pomoc osób trzecich — dopowiedział z uśmiechem, który niemalże natychmiastowo zniknął z jego twarzy. — Podjudzasz mnie do czegoś? Hm... skoro wiemy, że ja mógłbym przeżyć, to może lepiej byłoby sprawdzić czy Ty zdołasz wykorzystać swoje czterdzieści procent?
Po swoich słowach zrobił stanowczy krok do przodu, kątem oka zerkając na skalpel, który doktor wciąż trzymał w dłoni.
Nie miał zamiaru go przestraszyć — rozpoczął ryzykowną grę, która miała mu nieco umilić najbliższy czas.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 30.05.18 3:48  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
Czujnym.
  Splunął na dźwięk tego słowa, a palce mimowolnie powędrowały w kierunku uszkodzonego barku. Włożył je pod materiał kurtki i przejechał nimi po chropowatej strukturze blizny, wyraźnie wyczuwając nań pod opuszkami. Po chwili wycofał dłoń i w celu zatuszowania tego gestu, odgarnął przyklejone do spoconej twarzy kosmyki. Zaczesał je wprawnym ruchem dłoni za ucho; mimo ciasnego kucyka, parę niesfornych kosmyków zdołało się uwolnić, wpadając prosto do wspomnianych przez Kocura oczu.
  — Pod moim okiem? Hm? — Zastanowił się przez chwilę, jakby pochylał się nad problemem wymagającym głębszej analizy i rozbudowanej motoryki działania, a przecież odpowiedź cisnęła się na usta sama – zawierała w sobie sarkazm i typową dla posiadacza ego rozmiaru muru chińskiego aroganckie. Nie stanowił dobrego materiału na nauczyciela, a smarkula, którą szkolił do roli lekarza, była tego namacalnym dowodem. Mimo iż udało mu się wpoić jej podstawową wiedzę z zakresu medycyny, nie raz doprowadził ją do płaczu – czasem z bezsilności, czasem złości.
Chcesz mnie znienawidzić, kocurze? - razem z chaotycznym pytaniem ukształtowanym w myślach, pojawiła się także zmarszczka mimiczna na nosie. Na chwilę zapomniał, że najprawdopodobniej już się nim stał. Przyczyniła się do tego żółta chusta, z którą niemal nigdy się nie rozstawał.
  Zacmokał z udawanym niezadowoleniem na ustach, jakby Kuweciarz podważył jego umiejętności albo wręcz je obrażał.
  — Szkoda. — Wyciągnął w kierunku Feline dłoń, a po chwili, przecinając nią powietrze parę centymetrów przed twarzą drugiego Wymordowanego, zacisnął ją w pieść. Następnie wyrzucił wyimaginowany przedmiot, który rzekomo uchwycił i zdławił sobie śmiech. Wdzięczność – przetwarzał stwierdzenie, chcąc przypomnieć sobie definicje ówże słowa, które brzmiało tak obco, jak pojęcie normalności. — Gdybym traktował wdzięczność jak walutę, już dawno poszedłbym z torbami —  rzekł w końcu. Desperacja i wdzięczności - te słowa nawet koło siebie nie stały, a jeśli stały - ich zbliżenie było pozorne, rządzące się zasadę "dasz palec, zabiorą całą rękę". Imadło strachu lub konspiracji. Sam bywał wdzięczny wtedy, kiedy coś chciał, nigdy nie okazywał jej bezinteresownie, w imię górnolotnych zasad dobrego wychowania, przez pryzmat tak wypada, Jek, tak zostałeś kiedyś wychowany, bo kiedyś to słowo-klucz. Gdyby Halliwell spojrzał w lustro oczami Jekylla, zdałby sobie sprawę, że został całkowicie skonsumowany przez nowe zasady, zasady braku równości, gdzie dyskryminacja i selekcja naturalna obściskiwały się jak skazani na wieloletnią rozłąkę kochankowie. Nie oczekiwał, że ktokolwiek będzie przejawiał więcej wyczucia, a dziękuję nie sprawiało, że robiło mu się ciepło na sercu. Nie zapełniało żołądka, nie zapewniało dachu nad głową i umownego bezpieczeństwa przed tymi, z którym miał na pieńku, tymi, którzy nie mogli go dosięgnąć w skalnych tunelach. Nie było w stanie wynagrodzić nieprzespanych nocy, krwi na rękach, a nawet zmarnowanego czasu, kiedy okazywało się, że nie może kogoś uratować, a zamiast tego, przedłużał jego cierpienie. Słowo dziękuję zostało zastąpione bólem w oczach pacjentów, agonalnym jękami, przyśpieszonymi oddechami, prostymi, bawiącymi go pytaniami. Minutami, kiedy to on sprawował władze i oszukiwał śmierć, zwalniając jej proces lub  degradując ją do roli niewolnika medycyny. Przez jego ręce przewijało się wiele ludzkich i mniej ludzkich żyć, był ich panem na okres medycznej kuracji. Wtedy też mógł bez skrupułów obserwować słabość wyeksponowaną na skrępowanych przez lęk twarzach. Chwilę, w których oddychał pełną piersią i cieszył się z życia.
Dlatego jeszcze żyje -  tym optymistycznym akcentem skomentował we własnej jaźni dalszą część wypowiedzi rozmówcy, ale jednocześnie pokiwał głową, chociaż nie zgadzał się w tej kwestii z nim w stuprocentach. Leki i bandaże to tylko kropla w morzu potrzeb. Zaplecze medyczne było najważniejszym czynnikiem opowiadającym się za przetrwanie. Rozwój medycyny na przestrzeni wieków za tym poświadczał – gdy świat stoczyła się w przepaść cywilizacyjną, to tylko dzięki niej ludzkość nie wyginęła, strawiona przez wirus X i inne choroby znane światu. W pierwszych latach po wybuchu apokalipsy nawet przeziębienie stanowiło realne zagrożenia dla organizmu. Nie zdążył podzielić się swoimi fanatycznymi spostrzeżeniami z właścicielem białych włosów, bo otóż ten borykał się z własnymi komplikacjami zdrowotnymi, który przez wzgląd na zboczenie zawodowe Bernardyna znalazły się w kręgu zainteresowań doktora.
   — Ktoś chciał cię udusić?
  Głos doktora był słodki jak miód, kiedy kaszel opuścił gardło mężczyzny. Postąpił krok do przodu, wbijając wścibskie spojrzenie w sine ślady odznaczające się wyraźnie na białej karnacji. Fascynacja nimi została podkreślona przez uśmiech, który ukształtował się na wilgotnych od języka ustach. Sięgnął palcami do obcej szyi, muskając nimi skrawka skóry, ale w porę wycofał dłoń. Schował ją do głębokiej kieszeni, by nie kusić losu i złapał w zęby dolną wargę, wypuszczając ze świstem powietrze.
   — Och, myślałem, że osobnicy twojego pokroju mają wybitny zmysł węchu. — Skrzywił się teatralnie, jakby ktoś podstawił mu pod nos śmierdzącą potrawę skonstruowaną z nielubianych przez niego składników. — Pewnie masz katar. — Ponownie zaatakował supeł, by rozwiązać chustę z nadgarstka. — Czujesz zapach uryny? — zapytał niby to skonfundowany, przybliżając mu materiał niemal pod sam nos, ale zaraz go zabrał i sam powąchał. — Ja nie. — Wcisnął ją do kieszeni. — Nie chciałbym, żeby taka błahostka wpłynęła na naszą relacje. — Wzruszył ramionami.
  To tylko kawałek szmaty.
  Wiedział, że takie sformułowanie nie przypadłoby do gustu większości członków gangu i postawiłoby go w złym świetle, w świetle zdrajcy. Pamiętał, jak zagregował Wilczur, kiedy chciał się jej pozbyć w klaustrofobicznej norze. Zabawne, że skrawek materiału pozostawił po sobie takie intensywne wrażenie. Mocniejsze niż śmierć Gavrana, niż zdrada Hyde’a, niż cokolwiek, co powinno posiadać w tamtej chwili większy priorytet. A Kocur był taki sam. Przejmował się przedmiotem, przedmiotem, który mógłby spłonąć w dwie minuty. Śmiechu warte.
  Wyjął rękę z kieszeni. Całkiem słusznie – jak się po chwili okazało.  
  — Ależ skąd! — zapewnił tonem niewiniątka, choć podskórnie wiedział, że Feline nie nabierze się na ówże trik. Sam zapewne wielokrotnie z niego korzystał, by nakłonić upatrzonych oponentów do określonych zachowań. W końcu niegdyś był dziwką. Posługiwał się swoim urokiem osobistym i kokieteryjnym spojrzeniem, by zapewnić sobie przychylność. — Chciałem poczytać, ale skoro nawet dach nie jest w stanie zapewnić mi chwili spokoju — wykonał kolejny krok do przodu, niemal w tym samym momencie co mężczyzna; przejechał palcami po skrawku materiału bluzy — to muszę wziąć sprawy w swoje ręce i sobie go zagwarantować na własny rachunek. — Ostatnia część wypowiedzi została niemal wyszeptana wprost w kocie ucho. Nie musiał nawet uginać karku, by umożliwić sobie do niego dostęp – ich wzrost był prawie taki sam. Ułożył dłoń na ramieniu, wyczuwając pod materiałem mięśnie. Szczwany uśmiech wykrzywił jego usta. — A więc zmieniła się twoja anatomia, spryciarzu — wydał werdykt, jakby zależało mu na jej ocenie. Próba zmiany tematu. Miał nadzieje, że zręczna i skuteczna. Nie chciał z nim walczyć o to, kto jako pierwszy zostanie zepchnięty z poluzowanych, zakurzonych dachówek. Mierzył siły na zamiary.

                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Pisanie 11.09.18 20:47  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
Wnikliwie przyglądał się doktorkowi, zupełnie jakby po jego splunięciu miało wydarzyć się coś jeszcze, jakby z jego ust miało paść jakieś dość ważne zdanie, które powinien zapamiętać. Na szczęście Neely miał niebywałą zdolność przytaczania usłyszanych słów oraz wykorzystywania ich na swoją korzyść. Zdawać by się mogło, że był w stanie wyłuskać coś z każdej rozmowy — coś, co później mógł wykorzystać w najbardziej egoistyczny sposób. To był jego sposób na radzenie sobie w tym plugawym świecie — często odrobina sprytu okazywała się dużo skuteczniejsza niż pięści, zwłaszcza podczas spotkań z osobami pokroju bernardyna.
„Pod moim okiem?”
Miał powtórzyć? Nie zamierzał tego robić.
Kiwnął delikatnie łbem.
Z przyjemnością przyglądał się chwilowemu zamyśleniu rozmówcy — zastanawiał się jakie myśli czają się w jego głowie, choć doskonale wiedział, że ma do czynienia z osobą złożoną, a nie jednym z bezmózgich desperatów. Może właśnie dlatego patrzył na niego z lekkim uśmiechem na twarzy. Uważał go za godnego rozmówcę, choć jednocześnie trudno było mu ignorować fakt, że doktor postanowił zasilić szeregi szczeniaków desperacji, a to go z minuty na minutę drażniło coraz bardziej.
„Szkoda.”
Spojrzał mu w oczy, jakby miał z nich wyczytać szczere, skrywane przez Jekylla intencje. Uśmiechnął się przy tym delikatnie, a podmuch wiatru zaatakował go w głowę, wprawiając jasne włosy w chaotyczny ruch. Na chwilę przymknął nawet oczy, gdy drobinki piachu przeleciały mu przed twarzą, a część z nich odbiła się od lekko zaczerwienionych policzków.
Byłbym niewdzięcznym uczniem — powiedział szczerze, unosząc łeb nieco ku górze. Chwilę wpatrywał się w niebo, jakby chciał ocenić zmiany pogodowe, których był świadkiem. Szybko jednak wzrok skupił na dłoni blondyna, która znalazła się niebezpiecznie blisko. W pierwszej chwili miał ochotę ją złapać lub uniknąć nadchodzącego ciosu, ale stał posłusznie w miejscu mrużąc czerwone ślepia. Uderzenie nie nadeszło, zamiast niego został uraczony dziwnym gestem, któremu nie poświęcił nawet chwili. — Racja, w wielu przypadkach wdzięczność ma krótki termin ważności — odparł, uśmiechając się nieco złośliwie, jakby mówił dokładnie o ich sytuacji, o tym, że kiedyś był wdzięczny, ale te czasy już minęły, a z tytułowej wdzięczności nie pozostało nic, bo została zastąpiona czymś zupełnie nowym. Ale czy tak właśnie w rzeczywistości było?
Odchrząknął, przypominając sobie o sińcach, które nosił na szyi. Nadal czuł ból — nie taki jak wcześniej, ale nadal. Momentami zdarzało mu się o nim zapominać — spotkanie z Jekyllem było na swój sposób emocjonujące. a przynajmniej na tyle, by Neely wciąż nie myślał o swoim zachrypniętym głosie i dyskomforcie jaki wciąż odczuwał.
Chwila ciszy pozwoliła mu zebrać myśli, rozwinąć w głowie odpowiednią strategię działania i zastanowić się nad sposobem wprowadzenia jej w życie. Doskonale wiedział, że doktorek jest cwany — musiał jedynie go przechytrzyć i nie dać się stłamsić. Chciał wybadać grunt, dowiedzieć się jak daleko może się posunąć bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. Właściwie to nie wiedział jeszcze czy chce zielonookiemu zaszkodzić czy po prostu z nim porozmawiać, ale uznał, że wszystko jeszcze się okaże — to nie zależało tylko od niego. Naturalnym byłoby gdyby stanął z przedstawicielem znielubionej organizacji twarzą w twarz, ale może to nie było jedyne wyjście? Przecież oboje mogli wyjść bez szwanku, kiedyś udało im się przeprowadzić kilka rozmów podczas których nie skakali sobie do gardeł — teraz wszystko mogło potoczyć się podobnie. Mogło, ale nie musiało.
„Ktoś chciał cię udusić?”
Prychnął przeciągle, co w połączeniu z jego chrypką zabrzmiało co najmniej dziwnie. Zaraz po tym jego drżące usta uformowały pewny uśmiech, oczy również zdawały się być pełne pewności.
Próbował. Na próbie się skończyło — Mimowolnie sięgnął palcami szyi, czując pod opuszkami palców strukturę krwiaków. Chwilę potem wyciągnął nieco przed siebie prawą dłoń i otworzył ją. Przyglądał się jej, powolnie ją zamknął i spojrzał na pięść, jakby sugerował, że tego, który próbował go udusić, samodzielnie powstrzymał tą właśnie dłonią, co oczywiście nie było prawdą, ale o tym nikt nie musiał wiedzieć. Pozwolił się dotknąć, widząc uśmiech doktora i jego zainteresowanie fioletowymi śladami. — I co, pewnie Twoje zręczne dłonie chciałyby mi ulżyć? — zapytał poruszając sugestywnie brwiami i przy okazji lustrując bernardyna od stóp po samą głowę. — Pomógłbyś mi jak za dawnych lat?
„(...) osobnicy twojego pokroju mają wybitny zmysł węchu.”
Bo mają — odpowiedział sprawnie, nie ciągnąc dalej tematu szczyn i ignorując chustę, która na kilka sekund mignęła mu przed nosem. Zainteresowało go jednak to, że blondyn tak szybko zgodził się zdjąć symbol gangu — może jednak nie był aż tak bardzo zżyty z kundlami. Lepiej dla niego.
„Nie chciałbym, żeby taka błahostka wpłynęła na naszą relacje.”
Żółć źle się kojarzy, niektórzy uważają ten kolor za symbol zdrady, fałszu i bezwstydności. Gdzieś kiedyś słyszałem, że Judasza zawsze malowano w żółtych szatach — podzielił się zasłyszaną kiedyś ciekawostką, choć nie był nawet pewny jej autentyczności. W rzeczywistości oczywiście chusta doktorka nieco go irytowała i drażniła, ale nie musiał o tym mówić wprost, bo to było raczej widoczne — głównie na jego drżących wargach i w przymrużonych ślepiach.
„Ależ skąd!”
Zmierzył go spojrzeniem. Obserwował go, gdy zmniejszał dystans. Patrzył na niego tak, jakby wyczekiwał podstępu, który miał mu zostać zaraz zaprezentowany. Był gotowy odpłacić się tym samym.
Wyszeptane słowa wywołały uśmiech na twarzy kocura. Ciepły oddech Jekylla załaskotał jego zwierzęce ucho, a ręka ułożona na ramieniu zmusiła mięśnie do spięcia się.
Syknął, jakby próbował zaśmiać się przez zaciśnięte zęby. Szybkim ruchem zrzucił dłoń mężczyzny z własnego ramienia, zbliżając się do niego na tyle, że prawie nadepnął mu na palce u stóp. Uniósł dłoń, kładąc ją z boku szyi bernardyna i częściowo na jego obojczyku. Pazury niemalże automatycznie wbiły się w ubranie, które chroniło medyka. Przybliżył twarz tak, że ich nosy prawie się zetknęły.
Nie próbuj ze mną pogrywać, bo dołożę wszelkich starań byś spadł, nawet jeśli miałbym spieprzyć się razem z Tobą. Pamiętasz kto ma więcej procent szans na przetrwanie?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 14.09.18 2:14  •  Dach budynku  - Page 2 Empty Re: Dach budynku
„I co, pewnie Twoje zręczne dłonie chciałyby mi ulżyć?”
Jasne. Z przyjemnością zakleszczyłyby się na twojej szyi, pogłębiając sinienie skóry i z gracją odbierając ci resztki tchu w płucach.
  Oczy Jekylla zabłyszczały, jak niedawno skąpane w słońcu ostrze skalpela, ale nie podzielił się ze swoimi odczuciami na głos. Przerwał kontakt dłoni z jego skórą, woląc trzymać ją przy sobie. Ledwo się wstrzymywał przed unieszkodliwieniem jego oddechu, a przecież wszystkie narządy (krtań) miał w zasięgu ręki. Mógł to zrobić. Patrzeć, jak na wpoły czerwony, na wpoły siny na twarzy Feline szamota się, walcząc o każde, nawet płytkie zaczerpnięciu oddechu. Krystalizacja tej wizji nie była ucieleśnieniem marzeń. Wolał, aby ten znalazł się na jego stole operacyjnym i zasilił szereg królik doświadczalnych. Wówczas miałby z niego więcej pożytku, ale jak na razie – JAK NA RAZIE – ówże myśli musiały pozostać w sferze marzeń.
  „Pomógłbyś mi jak za dawnych lat?”
  — Pewnie. Jestem lekarzem — udzielił mu szybkiej, treściwej odpowiedzi, chociaż nie tlił się w nim taki zamiar, bo wiedział, że Kocur nie odda się w z r ę c z n e dłonie, a przynajmniej nie w pełni władz umysłowych. Nie był taki jak dawniej. Nabyte doświadczenie ukształtowało go. Stał się kimś kompletnym, świadomym. Zmiany były widoczne gołym okiem. Uległość przekształciła się w ostrożność. Strach został zastąpiony przez pewność siebie. Nie był już kimś, kogo można było rozstawić po kątach. — Ale czy ty byłbyś w stanie mi zaufać jak za dawnych lat? — Odbił pałeczkę. Wiedział, że nie. Bo miał uraz do DOGS, a Jekyll był zadeklarowanym członkiem ówże gangu. I zobaczył ją. Zobaczył chustę w żółtym kolorze, a przecież żółty to symbol zdrady, fałszu i bezwstydności.
  B E Z W S T Y D N O Ś C I.
  Pokręcił głową w akcie rozbawienia i musiał dołożyć wszelkich starań, by nie wybuchnąć niekontrolowanym, ledwo powstrzymywanym śmiechem.
  — Mam przeczucie – wyprowadzać mnie z błędu, jeśli się mylę - że jesteś ostatnią osobą, która może oczerniać bezwstydność. Te słowo wręcz idealnie definiuje gówno, w którym siedziałeś po same uszy, nie uważasz?  — zainteresował się tonem podszytym złośliwością. Wiedział, że stąpa po cienkim lodzie, ale nie mógł się powstrzymać. Podejrzewał, że Kocur nie był nawet w stanie zliczyć przed iloma mężczyznami rozkładał nogi, ani tym bardziej ile penisów miał w ustach. Jedno było pewne - przez jego przesiąknięte potem łóżko przewinęło się wielu klientów burdelu, a takowi robili z nim co tylko chcieli. On miał tylko prawo jęczeć i słuchać ich poleceń, a także - czasem - przyjmować na siebie ich chore fantazje i - rzadziej - choroby weneryczne. — Psychologia kolorów rzecze, że nadmiar barwy żółtej w otoczeniu u niektórych osób może wywołać dyskomfort, gdyż jest utożsamiona z zaburzeniami psychicznymi i szaleństwem — dodał po chwili takim tonem, jakby chciał zasugerować, Feline, że nie ma wszystkie klepek pod sufitem na swoim miejscu, ale posiadał oczywiście wystarczająco dużo taktu, by nie uformować tego pytania w bardziej czytelny sposób. Wierzył w bystrość jego umysłu. Był jedną z nielicznych osób, z którymi lubił zamieniać słowo lub dwa (czasem wymiany zdań przedłużały się do późnej nocy, pod warunkiem, że akurat nikt nie chciał, by to Kocur rozgrzał go w nocy) , podczas  swojego krótkiego epizodu w burdelu. I gdyby nie ucieczka Kocura, najprawdopodobniej nadal utrzymywaliby w miarę ciepłe stosunki, ale teraz sytuacja prezentowała się inaczej. Feline chciał za wszelką cenę udowodnić doktorowi, że ten jest czymś gorszym, tylko dlatego, że w jego posiadaniu znalazł się żółty skrawek materiału. Niedorzeczność tego stwierdzenia godziła Jekylla prosto w układ pokarmowy i rozniecało nieprzyjemne ssanie żołądka.  
  Czując na powierzchni swojej skóry twarde, ostre paznokcie, ani drgnął. Nie ruszył się nawet o krok, chociaż niedawno zszyty obojczyk nie był na ten dotyk do końcu obojętny. Począł mrowieć, tym samym przypominając doktorowi o swojej tymczasowej dysfunkcji. Ciepły oddech Kota podrażnił skórę, łaskocząc nań w odsłoniętą szyję.
  Toksyczne ślepia wpatrywały się w Feline; tańczyły w nich niedopalone iskierki rozbawienia. Jakby groźba, która padła, nie była wystarczającą motywacją, by zaprzestać prób zamącenia mu w umyśle. Złapał w wolną rękę  szczupły nadgarstek i zamknął go w mocnym uścisku. Wyczuł pod opuszkami lekko przyśpieszone tętno. On naprawdę sądzi, że chcesz mu wywinąć jakiś numer, Jekyll, parsknął w myślach. W drugiej dłoni, w imię profilaktyki, nadal dzierżył skalpel Nie zawahałby się go użyć.
  — Wolałbym nie odgrywać z tobą sceny rodem z Titanica — rzucił w ramach zapewnienia, że nic nie kombinuje, chociaż wątpił, czy Kocur zrozumie porównanie, którym go uraczył. Raczej nie wyglądał na kogoś, kto przyglądał się kinematografii z dawnych epok, ale nie miał zamiaru wyświadczać mu przysługi i wyjaśniać znaczenia tych słów. Otóż miał lepsze rzeczy do roboty. Wolał złapać z nim kontakt wzrokowy i wpatrywać się uporczywie w czerwone tęczówki. Uścisk jego palców się rozluźnił.  — Puść mnie, a obiecuję, że włos ci z głowy nie spadnie.
  Dobroduszny uśmiech wykrzywił jego wargi. Zdradzał jedynie pewność siebie. Zachowywał się tak, jakby miał władzę nad sytuacją, ale wcale jej nie posiadał. Kocur z łatwością połamałby mu kości, spychając z dachu, a Jekyllowi nie w głowie była śmierć. Chciał tylko jak każdy, n o r m a l ny człowiek
  (Nie jesteś już człowiekiem. Kiedy to do ciebie wreszcie dotrze, Jekyll?)
  odpocząć po ciężkim dniu. Zrelaksować się przy treści czytanej książki z dala od istot żywych. Usadawiając się na niewygodnej powierzchni dachu, nie sądził, że ktoś wpadnie na ten sam pomysł i  poczuje głęboką potrzebę odizolowania się od społeczeństwa. Zabrudzona, rozgrzana dachówka gwarantowała takową możliwość. Była właściwie - przynajmniej według doktora - jedynym miejscem, gdzie mógł zebrać myśli i zastanowić się co dalej. Ostoją, prawdziwą ostoją, ale straciła bezpowrotnie swoją funkcje, gdy został nakryty na gorącym uczynku.
  Głębokie westchnienie wydostało się spomiędzy jego warg.
  — Chcesz ujrzeć we mnie wroga, Feline?
On juz dostrzega w tobie wroga. - odezwał się widmowy, odrobinę ironiczny głos w jego głowie. I wówczas poczuł ciężar schowanej w kieszeni chusty. Jakby trzymał tam kamień, a nie kawałek materiału. Nie rozumiał, dlaczego to ona stała się z wolna jabłkiem niezgody między nimi.
  Powstrzymał się do uśmiechu, gdy wreszcie przyszło zrozumienie, gdzie wpojono Feline nienawiść do koloru żółtego. CATS. Za tym wszystkim musiało stać te cholerne CATS.
  Palce mocniej zacisnęły się na skalpelu.
  Najwidoczniej żaden z nich nie miał nic więcej do powiedzenia i Neely dał temu świadectwo, gdy skierował swój krok ku wyjściu. Jekyll nie przeszkadzał mu przy wykonywaniu tej czynności. Śledził każdy jego ruch, jakby w obawie, że kocur się rozmyśli, ale do tego również nie doszło.
  Właściciel żółtej chusty odetchnął, chociaż znikająca w dachowym oknie sylwetka nie dała mu ku temu żadnego powodu. Otóż na jego drodze pojawiła się kolejna, niezbyt przychylna mu osoba, mogąca w przyszłości napytać mu biedy. Odczekał kilka minut - może pięć, może dziesięć i podszedł w ślad z byłem pacjentem, chociaż nadal ściskał w dłoni skalpel. Na wszelki wypadek, gdyby dachowiec jednak nie poczuł spełnienia ich krótką pogawędką, postanawiając się za niego zaczaić w ciemnym kącie strychu, ale chyba nic takiego nie przyszło mu do głowy, a nawet jeśli - nie wtoczył tej myśli w czyn.
  Po upływie kolejnych paru minut Bernardyn zostawił budynek Czarnej Melancholii zza plecami i wiedział, że nigdy tam nie wróci.  Musiał znaleźć nową kryjówkę, która zapewni mu chociaż odrobinę prywatności. I to postanowił uczynić.


_zt + Neely
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 2 z 2 Previous  1, 2
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach