Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Archiwum misji


Go down

UCZESTNICY: Blaidd, Chashka i Kite
POZIOM TRUDNOŚCI: Myślę, że z Waszymi umiejkami, to średni z odchyłami na trudny. (Śmieć zawsze wchodzi w grę)
LOKALIZACJA: Piękne tereny Edenu, gdzieś na wiosnę xD
CELE: Zdobycie śledzion ryjowca, płatków altei, czerejki pospolitej + randomowo dodatkowe.


Proszę o opis ekwipunku w pierwszym poście.(Podstawowe rzeczy potrzebne do przeżycia w podróży uważam za oczywiste, ale możecie wymienić wszystko, co macie.)



Gdzie indziej szukać dorodnych roślinek jak nie na soczystych, zielonych terenach Edenu? Tylko aby tam dotrzeć i odetchnąć świeżym powietrzem, trzeba przemierzyć pełne piachu, pyłu i brudu tereny Desperacji, a te nie są gościnne. Wam jednak bez większych przeszkód udało się przetrwać. Nie jesteście przecież żółtodziobami i pokonaliście trudy związane z przeżyciem za granicami Miasta.
Musieliście poczuć ulgę, kiedy w końcu po pięciu dniach podróży w pełnym słońcu, smagani wiatrem i niesionym przezeń piaskiem, dotarliście na skraj urodzajnych ziem. Przed waszymi oczami jałowe pustkowia zmieniły się w prawdziwie edeński obraz. Tak zielonej trawy nie widzieliście już od dawna. Była nienaturalnie jaskrawa, albo może to wasze oczy nieprzyzwyczajone do takiego widoku odbierały to w ten sposób? A może też, to zasługa ostrych promieni słońca, które nawet tu paliło wam karki? Nieważne, najważniejsze, że dotarliście bezpiecznie do celu. Przed wami rozciągały się łagodne wzgórza porośnięte zielenią i upstrzone obficie wieloma kolorami zakwitłych niedawno kwiatów, nad którymi krążyły barwne motyle. W oddali stały drzewa kołysane podmuchami wiatru, tutaj przesyconego słodyczą mnogich. Gdzieś daleko na horyzoncie słabo majaczył ciemniejszy pasek na tle nieba, zdając się niknąć gdzieś w bezkresnym błękicie - Babel. Łagodne podmuchy, które omiatały wam twarze, niosły ze sobą przyjemny chłód i obietnicę wilgoci. Spieczone wargi i wysuszona skóra aż prosiły się o odrobinę wytchnienia w cieniu jednego z oddalonych drzew. Jednak to miejsce, choć niewątpliwie piękne, również potrafiło zaskoczyć brutalnością, tym łatwiej, że sielankowy obraz usypiał czujność.
Na razie nie widzieliście nic niepokojącego. Wokół panował idylliczny nastrój, a granie świerszczy i świergot ptaków przyjemnie koiły napięcie po trudnej podróży, choć to przecież wcale nie jej koniec. To zaledwie początek.


Ostatnio zmieniony przez Ergomion dnia 22.04.16 13:06, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jeśli wcześniej ktoś raczyłby dumnego Rosjanina uświadomić, że wkrótce na jego drodze stanie większe wyzwanie niż niańczenie eksperymentu, karmienie żółwia i niezdrowe zainteresowanie pewnym tępym Desperatem to pewnie nie dałby tym słowom wiary. Był wojskowym lekarzem – nie cudotwórcą, nie podróżnikiem, nie zdobywcą nieznanego i na pewno nie zielarzem. W przypadku tego ostatniego Dr Ilya Antonowicz Morozov odnajdywał się znacznie lepiej, ale tworzenie i testowanie na sobie – po godzinach pracy – specyfików własnej roboty nie było czymś, czym zwykł się chwalić. Ot, dążył do odnalezienia skutecznego lekarstwa na wirusa X, który co rusz zbierał swoje żniwo, powiększając liczbę ofiar. Rola niańki zdecydowanie wykraczała poza zakres kompetencji rosyjskiego lekarza. Padło jednak na niego i cóż mógł począć z tym fantem? Nie odmawiał wykonywania rozkazów, choć zdarzało się, że stawiał jawny opór, gdy ktoś wciskał zbyt długi nochal w nieswoje sprawy lub ośmielił się zlekceważyć jego lekarskie kompetencje. Ta sprawa jednak nie była tak wyjątkowym przypadkiem, by rzucił „nie” i wyszedł, jak gdyby nigdy nic. Bywał bezczelny to prawda, ale Morozov dawał jasno do zrozumienia, że w sprawach typowo medycznych wszyscy są zdani na jego łaskę.
S.SPEC nieumyślnie podjęło bardzo złą decyzję. Wciskanie mu Kite’a w ramach wychowania było co najmniej nierozważne, ale niebiescy nie mogli mieć pojęcia o tym, że to posunięcie jest igraniem z losem. Nie mieli nawet pojęcia o tym, że Dr Morozov był nosicielem – sam doskonale to zatuszował, a jego nieskalana opinia dawała mu powszechne zaufanie. Nałogowa sterylność i dokładność golibrody nie wynika tylko z wykonywanego fachu, a umyślnego niedopuszczenia do sytuacji, by ktokolwiek skończył jako kolejna potencjalna ofiara rozwoju wirusa X. Morozov nie popełniał błędów. Nigdy. W przypadku Kite… Ech, pozostało mu tylko pocieszanie się myślą, że niby jakieś doświadczenie w ujarzmianiu i temperowaniu ludzi już miał. Nie, żeby chodziło o specyficzną japońską shlyukhę, która na dobre wryła się w jego pamięć i za każdym pierdolonym razem łapał się na tym, że nie umiał się jej skutecznie pozbyć z odmętów własnego umysłu, ależ skąd! Na pewno chodzi o kogoś innego... Mhm, na pewno. Zajmowanie się Kitem, bo i sam Dr nigdy nie używał nazwy eksperymentalnego numeru seryjnego widniejącego na karku chłopaczka, na którego swoją drogą Ilya przewracał tylko wymownie oczami. Nie traktował go z lekceważeniem jak zwykłej zabawki w rękach S.SPEC. Poza tym jak na razie nie sprawował się najgorzej i wyglądało, że zaprzyjaźnił się z żółwiem Dr Morozova. Właściciel Kido podszedł jednak do tej znajomości swoich pupili dość sceptycznie. Dumny Rosjanin nie lubił się dzielić. Niczym i już tym bardziej nikim ku woli jasności. Z czasem będzie patrzył na to przychylniej, ale jeszcze jest na to za wcześnie. Tak samo jak to, żeby Kite od razu w pełni słuchał się Morozova i na nim polegał. Choć bez wątpienia okaże się przydatny do dodatkowych badań nad wirusem X.
Kiedy do Morozova dotarł rozkaz dotyczący zastępstwa w misji, której przewodził jeden z generałów, o którym rosyjski lekarz jedynie słyszał – był w trakcie zmieniania opatrunków jednego z żołnierzy i ogólnej oceny stanu gojenia. Co oczywiste – nie odmówił, a przyjął to jasno do wiadomości. Następnie nakazał całkiem beznamiętnym tonem zbierać się temu małemu słoneczku, bo nie było nawet najmniejszych szans, aby zostawił go tutaj i tym samym spuścił z oka. To była szansa dla Kido-żółwia, aby Kite-słoneczko zabrał łapska i dał mu święty spokój do jasnej cholery. Dr znał doskonale akta  o wyjątkowej nadwrażliwości swojego podopiecznego na promienie słoneczne – ironia losu, czyż nie? To właśnie w obowiązku Morozova było zabezpieczyć się na wypadek skutków ubocznych nasłonecznienia, gdyby rozgrzane desperackie promienie zbyt chętnie wyciągnęły do niego swe długie, natarczywe paluchy.
Podróż do Edenu wiodła jedynie przez nieznający litości bezkres Desperacji. Niezmiennie przed siebie, choćby otoczenie wydawało się ciągle takie same, jakby krążyli dokoła. W palący dzień lub zimną noc – przy jednym i drugim wariancie niezbyt dobrze, ale próżno liczyć wyrwane ze szponów Desperacji złotego środka. Mimo wszystko Rosjanin stale musiał być czujny i uważny w razie konieczności opatrzenia ran czy chociażby zajęciem się poparzeniami. Rozżarzone piaski, napastliwie unoszone przez nagłe powiewy wiatru i wzbijające się w powietrze – drażniące oczy, nadgorliwe słońce wiszące nad głową i ogromne, nocne spadki temperatury potrafiły dać w kość. Wycieńczająca przeprawa wiązała się ściśle z okolicznościową irytacją, frustracją, siarczystymi przekleństwami i wyzwiskami, które co rusz sypały się z ust lekarza po rosyjsku. Błogosławieni ci, którzy tego języka nie znają – nie mieli pojęcia jaką skrywa za sobą moc i jak błoga jest ich niewiedza.
Warunki ciężkie i męczące do tego stopnia, że kiedy Morozov oślepiony skutecznie jaskrawym słońcem dostrzegł pierwszą zbyt jasną roślinność jak na jego otępione tymczasowo zmysły, miał nieodparte wrażenie, że to fatamorgana albo zwyczajnie miał przywidzenia od zbyt długiego zgrzania organizmu. Zapewne dlatego złapał za kołnierz Kite, wymuszając na nim mimo wszystko ostrożność, tak jakby w ogóle było to konieczne. Teraz Dr doceniał dlaczego nie wziął ze sobą Kido. Taa, dla samego Ilyi Antonowicza Morozova wystawienie się na długotrwałe nasłonecznienie przy naturalnie podniesionej temperaturze ciała z racji bycia nosicielem wirusa X istną katorgą. Powietrze duszne i gęste, wciągane do płuc wydawało się jeszcze bardziej suche. Z każdym kolejnym krokiem i coraz śmielszym otoczeniu wiosennych roślin Morozov uświadamiał sobie, że jednak im się udało. Jakoś.
Idylliczny widok, świeże i przesycone słodyczą kwiatów powietrze, zielona, typowo wiosenna roślinność tworzyły niezwykle kojącą aurę po całej pięciodniowej przeprawie. Morozov powoli lewą ręką ściągnął z głowy coś na wzór turbanu, który stworzył niedługo po tym jak nachalna Desperacja notorycznie zsuwała mu z głowy kaptur. Jasne włosy rosyjskiego lekarza z Szóstki żyły własnym życiem. Prawie tak samo jak piasek, który się w nich usadowił. W zasadzie nie oszukujmy się – wszędzie czuł ten piach, ale chyba przez ten czas zdążył do tego przywyknąć. Zaadaptować się do tego stopnia, że było mu wszystko jedno. Nie przejawiał zatem typowego dla cywilów Trójki odruchu natychmiastowego pozbycia się obcych obiektów w czasie krótszym niż strącenie jakiegoś paskudnego robala z czyjegoś ramienia. Wciągnął głęboko powietrze do płuc, mając takie dziwne wrażenie, że właśnie wylazł z piekarnika. Znane gorąco nie było już tak silnie odczuwalne w okolicach karku, bo i teren uległ zupełnej zmianie.
Udało nam się przedostać z przeklętej Desperacji do cholernego Edenu, otlichno – stwierdził markotnie Dr Morozov dostatecznie głośno, by zostać zrozumianym nie tylko przez Kite, ale i samego generała, który przewodził całej tej wyprawie. Mówiąc to Dr powoli puszczał kołnierz słoneczka, tak jakby powoli zwracał mu tym samym wolność. – Tylko ostrożnie, Rebenoku, nie zrób niczego głupiego, bo nie tkniesz mojego żółwia. – dodał już ciszej do swojego pupila.
Zrzucił z ramion plecak, który również był cały ustrojony w drobinki piasku. Strzepał je niedbale, by następnie wsadzić do wnętrza materiał, z którego stworzył względny turban dzięki czemu dumny Rosjanin nie nażarł się tego obrzydliwego piachu. W środku plecaka znajdowały się nie tylko leki, środki odkażające, bandaże, igły różnego rodzaju, trzy albo nawet i cztery pary rękawiczek – przezorny zawsze ubezpieczony, ostatnia butelka wody, której na dnie zostało już zbyt wiele, maści i inne produkty przeznaczone głównie dla słoneczka – przy Morozovie Kite nie mógł się swoimi prochami objadać do woli.
Kiedy zarzucił zapięty plecak na ramię posłał uważne spojrzenie generałowi, którego mimowolnie zmierzył z zainteresowaniem od góry do dołu. Przechylił nieco głowę w bok i od niechcenia przeczesując jasne włosy, pozbywając się gdzieniegdzie zebranej po drodze ilości piachu.
Co teraz, generale? – powiedział Dr Morozov, a w jego głosie pobrzmiało rosyjskie akcentowanie japońskich słów. Pierwszy raz od kilku dni na twarzy Morozova zagościł typowy dla niego kącikowy, nieco cwaniacki uśmieszek.

___________________
русский | 日本の



Ostatnio zmieniony przez Chashka dnia 15.05.16 21:51, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

To nie tak miało wyglądać, zupełnie nie tak. Blaidd przygotowywał się do tej wyprawy już jakiś czas, wszystko miał wstępnie opracowane. Sam wybrał sobie podkomendnego, który miał wyruszyć razem z nim. Arata był dobrym lekarzem, doskonale znał się na ziołach i potrafił je przetwarzać. Niestety, los chciał, że plany generała gwałtownie się zmieniły dwa dni przed wyruszeniem. Przede wszystkim Yakuya się wykruszył, zamiast niego do misji został skierowany inny medyk - Morozov. Już kiedy czytał nazwisko, Jiro doszedł do wniosku, że ma wyjątkowe... szczęście... do ludzi z europejskim pochodzeniem, szczególnie tych ,,szeleszczących''. Nie, żeby akurat to mu przeszkadzało. Gorzej, że Morozov znał się na roślinach w stopniu najwyżej podstawowym. Ale i to byłoby do przeżycia, gdyby na dokładkę nie postanowił ciągnąć za sobą jednego z eksperymentów S.SPEC - Kite. Próba wyperswadowania mu tego po dobroci nie powiodła się, a po tej rozmowie postanowił nie korzystać ze swojego stanowiska i nie rozkazywać. Pozostało się z tym pogodzić. Oczywiście po ustaleniu, że jeśli Kite narazi powodzenie misji, to Blaidd osobiście go odstrzeli.

Wyruszyli planowo. Generał z zaskakującym zadowoleniem przyjął pierwszy wdech gorącego, suchego powietrza Desperacji. Zdawał sobie sprawę z ryzyka i zachowywał czujność, ale opuszczał M3 już tyle razy, że poza murami czuł się PRAWIE jak u siebie. Nie pozwalał jednak zwieść się temu uczuciu. Za utratę ostrożności można tu było zapłacić kalectwem lub śmiercią. A przynajmniej zdartą przez wiatr i piasek skórą. Przy tym wszystkim Jiro, oprócz na siebie, musiał po części uważać również na swoich towarzyszy. Desperacja, wnioskując z akt, nie była dla wojskowego lekarza żadną nowością. Blaidd przyzwyczaił się już jednak do obserwowania członków swojej grupy. Zresztą tylko to mógł robić. Nawet jeśli chcieliby o czymkolwiek rozmawiać, regularne burze piaskowe praktycznie to uniemożliwiały - a w innych wszyscy byli zbyt zmęczeni, aby tracić siły na pogaduchy. Pod koniec drogi Redfern już wyraźnie odczuwał jej trudy. Z tym większym zadowoleniem przyjął zmianę klimatu i otoczenia. Szczęśliwie dotarli bez problemów.
- Chwila przerwy. Sprawdź sprzęt i idziemy dalej. - zakomenderował. Sięgnął po bukłak i upił łyk wody, po czym rozejrzał się z uwagą. Okolica wydawała się spokojna. Mimo tego nasłuchiwał dłuższą chwilę, nim usiadł i zaczął przeglądać to, co niósł przez całą Desperacje. Najpierw przegląd tego co oczywiste jak lekki koc, prowiant i inne rzeczy niezbędne w podróży. Przy okazji szybko przeliczył ilość zapasów na kolejne dni, które spędzi w drodze. Następnie specjalne pojemniki na zdobyte składniki lekarstw - wszystkie w idealnym stanie. Potem własny ubiór, z którego należało wytrzepać namiar piachu. Na koniec najważniejsze czyli broń - w jego przypadku był to nieodłączny czarny nóż Ka-Bar, załadowany pistolet 10-cio strzałowy i dwa zapasowe magazynki. Oraz snajperka z lunetą i tłumikiem, wraz z zapasowymi nabojami (ich ilość zostawiam do decyzji MG). Szczególnie karabin obejrzał z wyjątkową uwagą, chociaż na czas marszu przez pustkowia był dobrze zabezpieczony. Teraz Blaidd wyciągnął go z pokrowca, obejrzał z uwagą, aby następnie ponownie zawiesić na ramieniu. Z tą bronią, jako były strzelec wyborowy i Eliminator, czuł się najpewniej. Na koniec jeszcze odruchowo poklepał się po kieszeniach, w poszukiwaniu papierosów, po czym westchnął z niejaką udręką. Oczywiście ich nie wziął - palenie w Desperacji lub tutaj byłoby głupotą, która mogłaby ściągnąć na nich kłopoty. Co nie zmieniało faktu, że cholernie chciało mu się palić.
Podniósł się, lekko poirytowany. Zaraz jednak się ogarnął i kolejny raz rzucił okiem na najbliższe otoczenie. - Jeśli wszystko w porządku, to ruszamy. Godzina jeszcze młoda, jeśli dobrze pójdzie to może uda nam się znaleźć potrzebne zielska przed wieczorem. - powiedział, po czym ruszył przed siebie. - Nie traćcie czujności. Tu tylko wygląda, że jest ładnie i miło. - dodał. Potem zaczął rozglądać się za potrzebnymi roślinami.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Parodniowe paradowanie w towarzystwie nasłonecznionego klimatu Desperacji dla sztucznego organizmu nigdy nie było sprawą łatwą, a po części nawet niewskazaną. W końcu sposób jego działania nierzadko był po prostu szybki i rozgrywał się pod osłonną nocy, a nie w ostrym świetle dnia, które źle wpływało na jego fizjonomię, ale też nieznacznie dotykało samej psychiki. Naturalnie podniesiona temperatura ciała spowodowana przez jedną z podstawowych części składowych jego organizmu w charakterze znienawidzonego przez wielu wirusa X w kontakcie ze słońcem sprawiała, że ciepło skutecznie utrudniało funkcjonalność p04, odbierając częściowo zdolność do oddychania. Dorzucić do pakietu piasek, który - mimo iż odsłoniętą, narażoną na kontakt z szkodliwą kąpielą słoneczną skórę ciasno obwiązano bandażami (w tym układzie pełniącymi rolę zbroi, która miała chronić mniej lub bardziej skutecznie nabytą przez eksperymenty drażliwość przed szkodliwymi promieniami UV) - wkradał się do nosa, uszu i ust, zaglądał w intensywnie niebieski ślepia, zaburzając skutecznie pracę zmysłów, wprawiał w stan dyskomfortu tak wielkiego, że Kite zgrzytał zębami, ogarnięty niezidentyfikowanym uczuciem będącym na pograniczu frustracji a chęci zniszczenia wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu spojrzenia, stąd też pojawiło się wytłumaczalna chęć zabarwienia ubrań generała na odcień krwi. Ręce aż go świerzbiły, by sięgnąć po jeden z noży i wbić go generałowi w plecy w ramach zaspokojenia swojej żądzy, ostatecznie jednak ograniczył się do zbędnego minimum, dbając o to, by nie utracić kontroli, choć główne skrzypce odgrywały w tej materii prochy, tym razem umiejętnie dawkowane przez wojskowego medyka, który profilaktycznie skonfiskował mu wszystkie ampułki. Omiótł zniecierpliwionym spojrzeniem kark generała; wojskowy wysunął się pewnie na przód, kontrolując przebieg wędrówki jak rasowy nawigator, acz zabawka w ręku wojska doszła koniec końców do konkluzji, że Blaidd najprościej świecie stracił orientacje w terenie i zgubił drogę, wszak na pustynnym terenie wszystko wyglądało niemal identycznie, a jednymi znakami charakterystycznymi mogły być gdzieniegdzie widoczne skały. Ich bytowanie na tym mało charakternym obszarze było jednak tak rzadkie, że prawie niedostrzegalne, co automatycznie skreślało je z bycia dobrym szlakiem turystycznym.
Sam eksperyment poniekąd czuł się jak na wakacjach, bo nigdy nie przypuszczał, że będzie poszukiwał zielsk z leczniczymi właściwościami, na które wojsko miało wyraźny deficyt. Na co dzień zajmował się czymś zgoła innym, co czasem wykraczało poza rozumowanie przeciętnego obywatela Miasta 3, a dla p04 stało się codziennością. Po pewnym czasie zaczął traktować to jako rutynę, mimo iż nadal tliła się w nim sztucznie wszczepiona paleta emocji, której pole było ograniczone do zbędnego minimum możliwości. Kite nie mógł pochwalić się bogatą ekspresją. Była wyposażona w wybrane wzorce zachowań, dzięki czemu były łatwo czytelne i sprawiały, że przy ewentualnych komplikacjach, interwencja przebiegała prawie bezboleśnie dla otoczenia.
Kiedy jego oczy ostatecznie skonfrontowały się z jaskrawym, wyróżniającym się punktem i jednocześnie niebywale rzadkim widokiem na bezkresach Desperacji, czy nawet w sztucznie stworzonym mieście, gdzie na dobrą sprawę wszystko było wyimaginowane, chciał tam pobiec, ale skutecznie powstrzymany przez Doktora, zamarł prawie w bezruchu ze zrezygnowaniem wydmuchując powietrze z płuc. Kiedy padła wzmianka o zwierzątku Morozova, Kite nadymał policzki niczym zawodowy chomik; wyglądał teraz jak naburmuszone dziecko, któremu zabrano w ramach szlabanu ulubioną zabawkę.
Nie powinien zostawać sam — wymamrotał, dzieląc się ze swoim opiekunem jakże błyskotliwą anegdotą na tyle cicho, by nie mogła zostać zarejestrowana przez generała i spuścił wzrok na swoje wysokie buty, które skutecznie chroniły stopy przez nagrzanym do granic możliwości piaskiem. Gdyby mógł, wydostałby się z tego pozornie silnego uścisku Doktora, demonstrując przy okazji swoją niewidoczną na pierwszy rzut oka siłę, ale w ostateczności poczekał aż ten przestanie afiszować się ze swoją dominacją i go wypuści. Mimo iż Morozov nie osiągnął jeszcze sukcesu w dziedzinie oswajania go, posiadał ku temu pewne predyspozycje, których zabrakło wcześniejszym kandydatom stojącym w kolejce do zaszczytnego tytułu bycia autorytetem dla nieokrzesanego obiektu badań. Szacunek do Doktora nadal był kwestią sporną, acz nie dało się ukryć, że pojawiła się między nimi pewna więź, zależność, która nie była koniecznie spowodowana przez Kido, acz on też miał tu swój niemały udział. Zdobył sympatię czwartego prototypu, sprawiając iż ten coraz częściej odwiedzał utrzymany w sterylnych warunkach gabinet Rosjanina do obrzydzenia przypominający laboratoria.
Słowa generała zostały wyparte ze świadomości Kite'a przeobrażając się w dźwięk podobny do szelestu, który towarzyszył liściom w kontakcie z wiatrem. Zbyt zaoferowany tym, że coś właśnie wpełzło na nogawkę jego spodni, poświęcił całkowitą uwagę żyjątku. Przyjrzał mu się uważnie z wyraźnym zainteresowaniem. Stwór do złudzenia przypominał węża, acz branie jego rasy za pewniak nie rokowało dobrze na przyszłość misji, w końcu nie od dziś wiadomo, że postępująca mutacja działa cuda na organizmy. Po rozluźnieniu uścisku, Kite kucnął, by lepiej przyjrzeć się gadowi, a na jego usta wkradł się uśmiech, świadczącym o tym, że właśnie znalazł tymczasowo zastępstwo, które miało mu wynagrodzić brak żółwia w najbliższym otoczeniu. Szturchnął stworka rączką trzymanego w dłoni parasola; wąż w ramach obrony syknął i rzucił się do dłoni prototypu, jednakże jego staranie spaliły na panewce, kiedy druga ręka eksperymentu wyposażona w nieco przedłużone paznokcie imitujące małe ostrza przebiły gada na wylot, by zaraz rozszarpać go na dwie części. Wstał, by zmiażdżyć truchło czubkiem butów.
Stwarzał potencjalne zagrożenie — rzucił niedbale, zerkając kątem oka na Doktora, choć sam nie kwapił się, by sprawdzić swój ekwipunek. Skromny asortyment Kite'a sprowadzał się do zakresu jego własnych umiejętności, dwóch noży, parasola, na którym zacisnęło się pięć spoconych placów i plecaka, w którym znajdowała się wydzielona dla niego porcja żywności w zestawie z paroma butelkami wody opróżnianymi w dość ekspresowym tempie oraz porcja świeżych bandaży. Jako że cechowała go niska tolerancja w stosunku do broni palnej, nie miał zamiaru jej stosować, choć rozkazy były jasne i czytelne. Na szczęście jednak nikt o zdrowych zmysłach nie dałby Kite'owi naładowanej broni do ręki, wiedząc dobrze, jak może się to skończyć, gdy tego znów ogarnie nieważkość.
Poluzował nieco opatrunek, który przylegał, niemal przyklejając się do jego twarzy i poprawił bagaż na plecach, rzucając zniecierpliwione spojrzenie ni to Rosjaninowi, ni to Japończykowi, choć tego drugiego traktował z pewną powierzchownością; w oczach Kite’a generał Blaidd pełnił na tej misji rolę powietrza, czegoś co stanowiło jej stały element i gwarantowało wzrost szans przeżycia, ale nie wymagało zbyt wielkiej uwagi. Brak respektu do mężczyzny potęgowało te uczucie, w końcu nie zademonstrował nic, co mogło sprawić, by eksperyment mógł poczuć w stosunku do niego chociażby nutkę sympatii.
Możemy ruszać, Doktorze — zwrócił się do Rosjanina, a na wąskie wargi wkradł się beztroski uśmiech, który był całkowitym zaprzeczeniem wypowiedzianych przez generała słów. Rozszerzyły się odrobinę, gdy ciekawe świata kocie ślepia p04 rozglądnęły się dookoła, poznając wcześniej niespotykany sielankowy klimat, który był nieodłączonym elementem Edenu. Ten niepokojący uśmiech był najprawdopodobniej jedyną oznaką, która mogłaby ewentualnie świadczyć o tym, że Kite'a jest oczarowany nowym miejscem. Odkąd ich nogi znalazły się poza murami, zdecydował, że sam nie będzie szukał roślin. Zajmie się ochroną Morozova przed ewentualnym zagrożeniem, gdy ten odda się pracy, acz obawa, że jego poziom niecierpliwości przekroczy normę, była nieznośna, toteż miał nadzieję, że wcześniejszy brak komplikacji był alegorią przysłowiowej ciszy przed burzą, a czające się niebezpieczeństwo wynagrodzi im ich wysiłek i w końcu dopomnij się o swoje. Wyszczerzy kły, by złapać podróżników w pułapkę strachu i niepewności, zmusi do wykazania się umiejętnościami bojowymi.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zatrzymaliście się na granicy. Twarze i karki mieliście spieczone od słońca, a usta wysuszone od pustynnego wiatru. W pyle zebranym z drogi i całym tym pisaku wyglądaliście jak prawdziwi pustynni podróżnicy. Cóż, teraz czekało was wytarzanie się w trawie i zamoczenie butów na podmokłych terenach. No i masa ugryzień komarów.
Po zdjęciu z pleców ciężaru bagaży poczuliście na przemoczonych od potu koszulkach powiew rześkiego powietrza. W zależności od upodobań mogło być to przyjemne, lub odwrotnie. Irytować i wzmagać chęć założenia plecaka z powrotem.
Wszystkie rzeczy, które mieliście ze sobą były na swoim miejscu, zapakowane i zabezpieczone. Część wojskowego, niezniszczalnego jedzenia wciąż kryła się w foliach i puszkach zapewniając was, że nie będziecie musieli trudzić się polowaniem by nie paść z głodu. Blaidd nie zgubił po drodze naboi, wciąż miał ich tyle ile zabrał z Miasta, trzydzieści do pistoletu i w sumie dziesięć do snajperki. Po pięć w magazynku. (Nie napisałeś jaki to model snajperki, więc założyłem najbardziej prawdopodobny). Pan Morozov również znalazł w swoim plecaku to, co powinien. Niestety wszelkie maści straciły swoją konsystencję stając się tłustymi płynami. Kite zaś odkrył pod pudełkiem z żywnością jeszcze jedną, nienaruszoną butelkę wody.
Za waszymi plecami wciąż rozpościerał się pustynni krajobraz, zaś po lewej i po prawej pas nieco pożółkłej zieleni obficie poprzetykała czerwień maków i fiolet chabrów. Słodki, łąkowy zapach i zmęczenie podróżą zachęcały, by po prostu legnąć w trawie, niczym się nie przejmować i patrzeć na leniwie przepływające po lazurowym niebie chmury, ale jak słusznie zauważył generał, było jeszcze wcześnie, ledwie minęło południe, więc na odpoczynek i znalezienie bezpiecznego miejsca na nocleg mieliście sporo czasu.
Oddalone od was o jakieś kilkadziesiąt kroków wgłąb terenów Edenu, kołysały się na wietrze żółte kwiaty nawłoci, tworząc sięgający Kite niemal do brody kwiatowy zagajnik. Swoją drogą łatwo można było się w nim ukryć o ile nie przeszkadzało komuś towarzystwo różnych żyjątek. A skoro o żyjątkach mowa. Kite dzielnie idąc przez wysoką trawę poczuł, że swędzi go dłoń. Właściwie pewnie by się nie przejął gdyby odruchowo się nie podrapał i nie poczuł na skórze wilgoci oraz wyraźnych wybrzuszeń. Wokół paznokci i na części wewnętrznej dłoni porobiły mu się paskudne purchle wypełnione przezroczystym, żółtym płynem, zupełnie jak po oparzeniu. Jednak nie piekło, a z każdą chwilą coraz bardziej swędziało. No i wyglądało zdecydowanie nieciekawie. Najwidoczniej maleńkie żyjątko, które Kite rozciął pazurami, w ostatnim akcie obrony postanowiło mu zaszkodzić. Pech chciał, ze trafił mu się mały, trujący gad.
Blaidd, który jako jako jedyny zaczął zwracać większą uwagę na rosnące wokół trawy i kwiaty nie dostrzegł wokół nic, co przypominałoby mu któreś z poszukiwanych roślin, ale w oddali, wzdłuż granicy Edenu z Desperacją widać było przecież kwiaty maków i nieco mniejszą ilość chabrów. Wystawiały swoje płatki w kierunku słońca pustyni. Tu na obrzeżach rosły rośliny, które nie potrzebowały zbyt dużej ilości wilgoci, zaś krzaki czarejki rosły jedynie na bardzo wilgotnym terenie. Alteę prawdopodobnie dużo łatwiej będzie znaleźć w nieco soczystszej trawie, czyli również gdzieś dalej w głębi ziem Edenu. Nie pozostawało więc nic innego jak tylko ruszyć dalej. No chyba, że przejęliście się stanem drapiącego się Kite.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Morozov jakby zapobiegawczo wyciągnął jedną parę białych, nitrylowych rękawiczek, które prawie, że odruchowo wsunął niedbałym ruchem do jednej z kieszeni ciemno-piaskowych spodni, zważywszy na okoliczności. Zrobił to niemalże tak samo jak zwykł robić to w swoim gabinecie. Wcześniej w trakcie podróży – na bezkresach Desperacji jakiekolwiek zranienia wydawały się Rosjaninowi o wiele bardziej przewidywalne niż tutaj. Nie da się bowiem ukryć, że na pustynnym terenie mieszkaniec Szóstki przebywał dostatecznie długo i nader często w trakcie samych misji, żeby mniej więcej wiedzieć czego się spodziewać. Tereny poza Trójką i Szóstką były sobie wbrew wszelkim pozorom bliskie zarówno niezbyt łaskawym otoczeniem, jak i suchym powietrzem.
Wśród otaczającej go zewsząd zdradliwej zieleni Dr Morozov nie potrafił przewidzieć wszystkich, ba!, zapewne co najmniej połowy możliwych zagrożeń. Wyjątkowo go to irytowało, dlatego też w swoim typowo medycznym wyposażeniu uwzględnił wszystko co wpadło mu do ręki przy zgarnianiu tego do wnętrza plecaka, nie bacząc na fakt, że w praktyce mogą okazać się zbędne. Morozov jako zdeklarowany od dawien dawna ateista nie wierzył w cuda, a i nie był dostatecznie naiwny, by zawierzyć, że temperatury Desperacji oszczędzą przygotowane w Trójce maści przeznaczone w głównej mierze na oparzenia słoneczne. Zabrane ze względu na Kite’a i jego nadwrażliwość na promienie słoneczne, ale w praktyce mogły okazać się przydatne dla każdego uczestnika wyprawy. Mogły to kluczowe słowo. Teraz ukryte za dokładnie przytwierdzonymi wieczkami – w takim, a nie innym stanie były bezużyteczne.
Nie od dziś wiadomo, że znacznie efektywniej pracuje się w przystępniejszych warunkach. Jednak te ostatnie były sprawą względną – jeśli do wszystkiego można było przywyknąć to adaptacja do Desperacji i jej humorzastości była również kwestią czasu. Morozov w gruncie rzeczy mógłby się do niej przyzwyczaić, jakby nie spojrzeć. Nie było mu jednak w żadnym razie zbyt śpieszno do tak radykalnych decyzji. Hue, w zasadzie dumny Rosjanin nie zamierzał niczego zmieniać w tej materii. Po tym wszystkim – nie zamierzał się na marne poświęcać. Wystarczającym poświęceniem z jego strony było pozostanie w Trójce i zrezygnowanie z możliwości na powrót do Szóstki. W sprawie samej misji – mieli pewną jej część już za sobą. Tylko teoretycznie, gdyż odnalezienie niezbędnych dla wojska roślin było ich rzeczywistym celem. Niby nie wydawało się to jakoś szczególnie wymagające zadanie, ale Morozov za zlekceważenie takiego życiodajnego otoczenia z iście dziecinną naiwnością mógłby takowego debila w najlżejszej wersji wyśmiać. W końcu tacy jako pierwsi ładują się w niebezpieczeństwo, kończąc marnie jednorazową przygodę tego typu, wąchając kwiatki od spodu. Niech im Eden, tudzież Desperacja lekką będzie – w zależności jak daleko zabrnęli, licząc na łut szczęścia.
Piękne, idylliczne tereny zielonego Edenu były jak na oko Rosjanina widokiem niezwykle złudnym niczym trująca roślina przyciągająca niepotykaną intensywnością barw, ale okazująca się w ostatecznym rozrachunku wyjątkowo przebiegłym drapieżnikiem wyczekującym jedynie odpowiedniego momentu. Rześki, chłodny wietrzyk w styczności z rozgrzaną od słońca skórą i w bezpośrednim zetknięciu z przyklejoną do ciała odzieżą przyniósł w przypadku Rosjanina odruchowe wzdrygnięcie się. Morozov nie mógł tego zaliczyć do listy najprzyjemniejszych doznań, czego uwiecznieniem był momentalnie wymalowany na twarzy grymas niezadowolenia.
Ze względu na miejsce, którego pewnym być nie mógł jedynym rozsądnym podejściem było opanowanie i pełna ostrożność. Nie bez powodu nakazał swojemu Promyczkowi, aby nie robił niczego głupiego... Kite jako podopieczny Dr Morozova musiał mieć na uwadze jego stosunkowo niską tolerancję na nie respektowanie swojej osoby – wypowiedziane słowa do uroczego Rebenoka uznał zatem za jedyne ostrzeżenie jakim go podczas trwania całej wyprawy uraczy. Rosjanin był w końcu dostatecznie nieobliczalny, by stanowić zagrożenie dla tego, kto będzie na tyle głupi, by go zlekceważyć.
Ale został sam i tak musiało być, vy ponimayete? Wolę mieć żywego żółwia niż takiego sprażonego na słońcu. – burknął Dr z udawaną obojętnością, bo tylko osoba, która znała dokładnie jego podejście i przywiązanie do żółwia imieniem Kido, miała rzeczywistą świadomość, że wybrał względnie mniejsze zło. Nie, żeby planował tak długą rozłąkę, ale nie powierzał zwierzątka dźwigającego twardą skorupę byle komu. Kido-żołw był jego oczkiem w głowie, a i swoją drogą komuś zawdzięczał swoje imię.
Przyglądał się dłuższą chwilę dość sceptycznie i krytycznie zarazem poczynaniom Kite’a, a także uśmierceniu edenowego żyjątka. Czy było to idiotyczne? Oczywiście, że tak. Sam Morozov był wówczas jeszcze pochylony nad otworzonym niedawno plecakiem i jego zawartością.
Żebym to ja czasem nie pokazał ci czym jest prawdziwe potencjalne zagrożenie, skarbeńku – prychnął pogardliwie Rosjanin i pokręcił głową. Dr podarował sobie w tym miejscu dodatkowy komentarz, uznając że jego spojrzenie było wystarczające w tym zakresie. Po ponownym sprawdzeniu tego co znajduje się w środku – zapiął plecak.
Wciąż się nie podnosząc zmierzwił sobie jasne włosy, z których nagromadzony piach Desperacji posypał się nieprzyjemną chmurką kurzu. W rzeczy samej piach po całej tej przeprawie nie robił mu już większej różnicy, więc oszczędził sobie dalszych prób pozbycia się go. Jeśli pomyśleć, że droga powrotna będzie wiodła przez tę samą pustynię to nie było sensu się tym zajmować, a marnowanie czasu na tego typu głupoty było zwyczajnie niewskazane. Wyprostował się niedługo potem, zarzucając plecak na jedno ramię i w następstwie zatrzymując na dłuższy moment spojrzenie na jaskrawej, oślepiającej plamie na niebie. Jej fikcyjna, imitacja nad sklepieniem Trójki nie była w porównaniu do oryginału żadną konkurencją.
Po sprawdzeniu wyposażenia – według pierwotnego planu – mieli ruszyć naprzód w poszukiwaniu ziół, które były właściwą częścią ich misji, kiedy usłyszał słowa Rebenoka jedynie skinął głową. Morozov nie zamierzał ingerować w przewodnictwo całej ekspedycji – raz nie było mu to do szczęścia w ogóle potrzebne, a dwa doskonale wiedział, że walka o dominację i przywództwo było po prostu jawną głupotą. To, że Kite respektował i liczył się ze słowami Rosjanina było czymś zupełnie innym. Słoneczko zostało mu przydzielone odgórnie, a on czasem miał wrażenie, że jakiś imbecyl pomylił go z niańką. Oczywiście, że na początku działało mu to na nerwy, ale jednak pojawiła się między nimi pewna więź, której sam Dr nie zamierzał w żaden sposób nazywać, by tym samym nie zamknąć jej w żadnych ramach znaczeniowych. Traktował na pewno o wiele lepiej „eksperyment” jak zwykli go nazywać, niż naukowcy w tych zatęchłych laboratoriach, gdzie jedynym widzem wszelkich przedstawień mogły być ciekawskie szczury. Teraz przechodziło to do lamusa, kiedy wtórowały takiemu kretynowi rosyjskie przekleństwa przeplecione misternie z tymi japońskimi, ostatecznie zamykając mu nimi mordę.
Mimo, że Morozov tolerował obecność Kite'a nie oznaczało to w żadnym razie, że na wszystko mu pozwala, a gdzie tam! Będąc pod pełną władzą lekarza wojskowego wypadało brać pod uwagę jego nieobliczalne usposobienie. Należało liczyć się również z tym, że dziwne drapanie nie umknie Morozovowi. Zmarszczył brwi, z początku nie łącząc ze sobą faktów i myśląc, że to tylko owady. Wolałby, żeby to były one, naprawdę. Do Rosjanina dotarło całkiem szybko, że takie zbiegi okoliczności po prostu nie istnieją. Niedługo potem jego ręka zacisnęła się w żelaznym uścisku na przegubie Promyczka, unosząc go nieco ku górze, by uważniej się temu przyjrzeć.
Szlag, by jasny trafił w tego lekceważącego, małego gnojka. Zachciało im się niańki, popaprańcy. – mruknął pod nosem z pogardą, której nie mógł tak dobitnie wyrazić żaden inny język, którym Ilya Antonowicz Morozov się posługiwał. Rosjanin zmarszczył nos w akcie jawnej frustracji i irytacja zalała go nową falą. To mogło zatem skutkować brutalnością w skutkach. A przecież mówił mu, aby nie robił niczego głupiego, czyż nie? Nie ma się zatem czemu dziwić, że Kite w ramach reprymendy został zdzielony w głowę. – Shlyukha, teraz może nareszcie dotrze do ciebie fakt, że kazałem nie robić ci niczego głupiego – warknął, nie kryjąc swojej złości względem tego, bądź co bądź, uroczego dziaciaka, ale któż mógł go wychować należycie jeśli nie Dr? Cóż, chyba sam Kite nie dawał nawet takich szans żadnym oddychającym jednostkom. – Mam nadzieję, że zakaz dotykania, opiekowania i karmienia mojego żółwia aż do odwołania będzie zapewne wystarczająco wysoką karą. W nagrodę po powrocie do Trójki pozwolę sobie pokazać ci czym jest prawdziwa dyscyplina, jeśli masz jeszcze czelność lekceważyć co do ciebie powiedziałem. – dodał zimnym niczym syberyjskie mrozy głosem. Przez cały ten czas wpatrywał się w Promyczka przenikliwym, może nieco świdrującym spojrzeniem. Oj, zapewne przydał się Promyczkowi ten równie chłodny prysznic. Morozov co wypada zaznaczyć – nie baczył zbytnio na reakcję generała, który przewodził tej wyprawie. Cóż, lepiej dla niego, aby nie mieszał się w wychowywanie Kite'a. Dr nie dzielił się nikim i niczym, więc przekroczenie tej granicy było tożsame z masą krwi i przenikliwym bólem.
Po rozładowaniu nagromadzonej złości i ukazaniu swojego wyjątkowo podniesionego jak na ten moment ciśnienia – Morozov zgodnie z planem przeszedł do dokładniejszej oceny obrażeń, o ile tak można, by to w ogóle nazwać. Jeśli za pęcherze skórne odpowiadała tamta mała, pozornie nieszkodliwa zaraza* to był to głośny rechot karmy, ale i zarazem jasny znak na to, że organizm podjął się próby należytej reakcji. Same wykwity na dłoni wzniesione nad powierzchnią skóry – oddzielały bowiem zewnętrzną warstwę skóry od głębiej leżących tkanek płynem surowiczym. Płyn ten jak powszechnie wiadomo przenika do uszkodzonego lub zakażonego obszaru pod powierzchnią skóry, tworząc tym samym swoistą poduszeczkę ochronną. To dopiero pod nią powstaje nowa, nieuszkodzona skóra. W przypadku Kite’a, co Morozov zdążył zauważyć występował objaw swędzenia takowego naskórka, stąd droga do ewentualnej infekcji czy obecności bakterii nie była aż taka daleka. Sięgnął dostatecznie brutalnie do wyposażenia Kite'a, by przejąć jedną z napoczętych butelek wody z ekwipunku Słoneczka. W pierwszej kolejności przemył swoje ręce, tylko na moment puszczając przegub chłopca. Marzenie o tym, że uzyska jednak wolność było w tym przypadku niezwykle złudne. Niedługo potem przemył dokładnie dłoń Kite'a. Co kluczowe nie sięgał po rękawiczki – nie było tutaj krwawiących ran, a i sam nie był zbytnio narażony na jakiekolwiek zakażenie. Warunki Edenu nie były zbyt sterylne jak na gust Morozova, dlatego Dr nie zamierzał usuwać pęcherzy – nie w tych cholernie niepewnych okolicznościach, zamiast tego wstępnie postanowił zmniejszyć narażenie na drobnoustroje, owijając dłoń Kite’a bandażem, który wydobył z do połowy otwartego szybkim ruchem plecaka. Nie, żeby uważał objawy swędzenia za miłe i znośne, ale odgrodzenie ich od ewentualnego zakażenia było niezbędne. (Miejsce na uszczegółowienie w kwestii stworka i ewentualnego leczenia).



___________________
Русский | 日本の





//Wybaczcie, że tyle trwało moje ogarnianie, ale wypadało się należycie dokształcić z zakresu trujących i jadowitych zwierząt, radzenia sobie z ukąszeniami, jak i z samym zdobyciem wiedzy z zakresu leczenia.

* Trujący czy jadowity (bez uściślenia nie mogę pokusić się o żaden dokładny opis)? Chodziło o wydzielanie trucizny czy jadu? To akurat spora różnica i w związku z tym wskazane byłoby dodatkowe sprecyzowanie, żeby móc określić leczenie i uzupełnić ten wpis o należyte szczegóły, o które na ten moment pokusić się nie mogę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Spoiler:

NACZELNIK MISJI
W związku z powyższą informacją (w spoilerze), która widniała w ogłoszeniach forum od dwóch tygodni i niezastosowania się do ultimatum, zamykam misję i przenoszę do archiwum. Jeżeli będziecie chcieli ją kontynuować - zgłoście się do mnie na PW.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach