Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Off :: Archiwum misji


Go down

Miejsce: Desperacja.
Czas: Teraz!
Nagroda: Demoniczne oczko.
Poziom: Średni/trudny.
MG: Siema, ziomy.  To ja, Wasza córka. |:

Spoiler:

To był piękny, bezchmurny dzień. Znaczy właściwie to były chmury, ale tylko troszkę. Taka tam biała wata cukrowa na horyzoncie. Brak zachmurzenia oczywiście nie oznacza, że jest upał. Wręcz przeciwnie! Taihen i Lux musieli odczuwać lekki dyskomfort z powodu zimnego  wiatru, który jak radosny psiak lizał im szorstkim językiem twarze i co jakiś czas wciskał lodowate pazury zza kołnierz.
Jestem dumna z tego porównania. Ale na mnie nie zwracajcie uwagi, jestem tylko anonimowym narratorem tej pełnej szaleństwa, wrzasku i dzbanków z krwią dziewic przygody. To właśnie Wy, Ferre de Lux oraz Shi Taihen (to brzmi bardzo poważnie) jesteście bohaterami. Gotowi, do startu... Start!
Zaczęło się jak tania komedia romantyczna. Była ona, piękna i powabna. Pracowała na cały etat jako najwyższa kapłanka w sekcie. No i był on - starszy niż wszechświat, przystojny, pełen godności Mr. Death. W wolnym czasie gra w golfa głowami wrogów.
Postanowili poznać się bliżej i utrzymywali kontakt listowny. Od listy do listu, połączyło ich coś więcej niż atrament. Oboje pożądali tego samego, czegoś... demonicznego.  Uznali, że to czas na spotkanie.
Pierwsza randka miała miejsce na pustyni przy starym dębie. Urocze, pełne romantyzmu miejsce. Serio, serio. Wszędzie piasek i trochę drewna. Idealne miejsce na piknik, nie?
No ale tutaj rzeczywistość już nieco odbiegała od typowego romansu.
"Było ciepłe lato, choć czasem padało, dużo wina się piło i mało się spało..."
"Była kijowa zima, no i czasem piździło, dużo krwi się piło i mało się modliło.."
W każdym razie wyruszyli po coś, co od dłuższego czasu pragnął mięć w swym czole oczodole Luxferre. Pewien artefakt bardzo zainteresował tego słodziaka,a dokładniej było to demoniczne oko. Owa chwalebna część ciała była swego rodzaju relikwią grupy ludzi, satanistów. A to zabawne, że Luxferre znaczy dokładnie "niosący światłość"! To się zdziwią wyznawcy tej sekty, oj zdziwią. W końcu nie codziennie sobie przychodzi samozwańczy szatan i chce odzyskać oko.
Oczekiwania:
- Luzik, ziom. Już wyjmujemy oczko ze słoika po ogórkach i Ci dajemy w podskokach. Kawki, herbatki dla pani Shi?
Rzeczywistość:
- ... a w ryj chcesz? >c
No, ale wracając do podróżującej dwójki...
Kroczyli przez monotonny krajobraz. Elegancka i wyprostowana Taihen z rudymi, falowanymi kosmykami okalającymi twarzyczkę wyglądała jak prawdziwa dama. Kumakatok szedł obok z dumnie podniesioną głową, przekonany o swojej wyższości nad innymi istotami. No niestety, nie tym razem.
Luxferre w bardzo malowniczy sposób potknął się o wystający kamień i wyrżnął o ziemię z głuchym łoskotem. Na szczęście nie ucierpiało nic poza urażoną dumą.
Całą powagę szlag trafił...
Na początku był piasek. Potem znowu piasek, potem trochę kamieni, a potem... O! To piasek! Dopiero po kilku godzinach żmudnej wędrówki nasza dwójka zobaczyła wbity w ziemię kawałek kija z czaszką, na której czole namalowany był pentagram. Kurczę! Czyżby niedaleko była jakaś fajna restauracja? A może to KFC? Nie! To kryjówka chorej sekty!
Trochę dalej Luxi i Branka zobaczyli opustoszałe na pierwszy rzut oka ruiny świątyni.
Czyżby to było tutaj?

// post wprowadzający. Rozmawiajcie ze sobą, jedzcie szczury i co tam chcecie robić. c: Akcja zaczyna się potem, hyhhyh <3
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Położył się na twardej, nieudeptanej ziemi, oparł o solidny trzon starego dębu i założył ręce za głowę, a ponieważ na nieboskłonie zawisła już dawno ciemna kotara nocy – niezrażony brakiem pluszowego misia, wtulał się w brudną, gniotącą przestrzeń. Sen szybko spłynął na zmęczony umysł i burzliwym nurtem porwał go w światy tak odległe, jak tylko odległa wydaje się perspektywa seksu analnego bez zabezpieczeń między uświęconym i dystyngowanym aniołem, a okrutną i wyrachowaną kapłanką krwiożerczej sekty.
Skrzydlaty obudził się w momencie, w którym wspomniany koszmar finiszował, a noc się już skończyła, ale jutrzenka nie zdążyła jeszcze na dobre rozgościć się we wszystkich zakamarkach zdechłego świata. Sylwetka śmierci otulana była tym mętnym, porannym światłem, a jego stalowe i zimne źrenice powoli oswajały się z atmosferą ospałej pory. Byłby to taki przyjemny ranek, gdyby nie dwa ujadające głosy w głowie – pomyślał, chociaż nie tylko to kwasiło jego nastrój. Wstał lewą nogą, ziewnął i impulsywnym ruchem rozprostował obolały kręgosłup. Coś w jego psychice drgnęło. Żelazna zwykle wola gięła się pod naporem rosnącego afektu.
To wcale nie był piękny, bezchmurny dzień. Piździło jak diabli, a prorokini się spóźniała. Wcisnął nos w wysoki kołnierz czarnego płaszcza i zerkał na tykające zaciekle wskazówki zegarka. Każda kolejna sekunda wypalała słomianą cierpliwość. A jeżeli go wystawiła? Jeżeli stał się ofiarą podłej manipulacji?! Te wszystkie napisane listy, te wszystkie rozerotyzowane słowa oraz zbereźne rysuneczki serduszek i trupich czaszek. Tkwił tak otępiały, ogarnięty idealizowanym, młodzieńczym etosem porzuconego przed pierwszą randką mężczyzny. Czym on teraz uleczy złamane serce? Piaskiem i drewnem? W sumie… trumnę na pocieszenie mógłby wydziergać, tylko kogo w niej umieści? Taihen?
Tak, to Taihen! Postać dziewczyny zamigotała na horyzoncie w samą porę, by oddzielić Luxa od myśli zagubionego nastolatka i napełnić go cierpkim zlepkiem niepokoju i duchowego napięcia. Korespondowali od miesięcy, ale co miał jej powiedzieć, gdy po raz pierwszy w locie zderzą się ich zaciekawione spojrzenia? Taka krucha i niepewna relacja wymagała zdolności lekceważenia sztucznie wymyślonych zasad i zdolności przystosowania się do dynamicznie zachodzących zmian, narzucanych przez rozpędzoną arytmię kontekstów.
Ich soczysta zażyłość dopiero teraz miała nabrać tempa.
Wziął głęboki wdech. Potem następny. Kilka uderzeń serca później był gotowy do konfrontacji. Chociaż „gotowy” to złe słowo. Był przygotowany, by teatralnie zadeklamować kwestię, którą przetrenował wielokrotnie we łbie. Dla pewności.
- Panienko Shi… - zaczął kurtuazyjnie, gdy znalazła się w zasięgu głosu. – W tej scenerii jesteś niczym chłodny żar szkarłatnego płomienia lub zajmująca pieszczota, albo nieprzyzwoity chaos wdzięków. Cieszę się bardzo, że mam przyjemność Cię poznać osobiście – ciągnął Ferre. – Niech wolno mi będzie wyrazić swoją wdzięczność i szacunek – wyszczerzył kły w grymasie dwornego afrontu, przeleciał dziewczynę zalotnym wzrokiem.  
Nic niezwykłego. Atramentem wypisywał bardziej kuriozalne brednie. Słowa te mogły być półświadomym uzewnętrznieniem zdegenerowanego charakteru, słodkim flircikiem bez zobowiązań, intymnymi scrabblami, czy nawet kuglarskim trikiem. Wiele by oddał, by wiedzieć, co na ich temat naprawdę sądzi ta mała fechmistrzyni.
Teraz przynajmniej miała niepodważalny dowód na to, że to z tym właśnie facetem łączyła ją od dawna namiętna sztuka epistolografii.
- Ruszamy? – zagadnął, chociaż nie znał kierunku. Zmierzał w miejsce niebezpieczne i zdradliwe za jeszcze bardziej niebezpieczną i zdradliwą kobietą. Nie musiał udawać, że się cieszy, bo ta wyprawa naprawdę napawała go nieoswojoną ekscytacją. Wystarczyło czekać, aż pęknie cienka błona zaufania, aż wyrośnie płodna i mściwa konsekwencja czynów. Do tego czasu byli sobie szczególnie bliscy.
- Młoda damo, jakkolwiek by to nie zabrzmiało – jesteś przy mnie bezwarunkowo bezpieczna, jednakże… czy rozsądnym było przychodzić tutaj bez żadnej eskorty? – zatroskał się mocno. Fałszywie, ale mocno.  

Stawiał krok za krokiem, ale nie był to krok niepewności, którym stąpa się wśród wrogów i zdrajców, nie był to również krok opiętnowany mroczną powagą żniwiarza. Może tkwiła w nim jakaś cząstka sceniczności, a może – z okowów pretensjonalności - wypływała ta niestłamszona jeszcze drobina anielskiej pokory. W każdym razie najtrafniej powiedzieć, że chód ten przypisany był nieformalnie do serwilistycznych spacerów wśród latających traw lub tańczących na wietrze liści, dlatego tak bardzo kontrastował ze skażonym piachem desperacji. W tym świecie – apokaliptycznym i smutnym – ciężko było znaleźć kogoś, kto tak frywolnie i beztrosko stawiałby kroki...

Lux! Uważaj na kam...

…ień zderzył się z butem zanim Nadzieja skończyła swoją kwestię, a głośny huk oznaczał, że Lux przegrał walkę z grawitacją i boleśnie zarył mordą w podłoże.
- P-proszę się nie martwić, nic mi nie jest! – żeby dodać dramatyzmu sprawie: wyartykułował posępne „ała” i uniósł przygnębione oczęta.
- Nie zwróciłem uwagi na pułapki, bo nie mogłem oderwać od Ciebie oczu. – wyjaśnił przeintelektualizowanym tonem. Pułapki? Zdziwił się sam sobie.
Przetarł dłonią zadrapany policzek, wstał, otrzepał ubrania i kontynuował marsz, tym razem trochę roztropniej.

- Tak się zastanawiam… - zaczął po dłuższej chwili milczenia. – Takie oko mogłyby być potężną bronią w odpowiednim oczodole… - luźno układał sylaby w prowokacyjną wiązankę i już miał włożyć metaforyczny kij w przysłowiowe mrowisko, gdy okazało się, że zamiast kija i mrowiska, jest kij z czaszką i ruiny. Pomysłowe.

- Panienko, proszę zaczekać… - bez zapowiedzi i bez skrępowania zrzucił z siebie płacz i zaczął odpinać guziki koszuli. „Zimno” – krótkie spostrzeżenie przemknęło synapsami.
Napiął plecy i skrzywił się z powodu nadchodzącej udręki. Trzask. Dumnie rozbrzmiał głośny chrupot łamanych kości. Tsss. Syknął, gdy stare, długie blizny zaczęły się otwierać. Skóra pękła.
Defekt ciała, choroba, której nie mógł się pozbyć. Cierpienie, do którego nie potrafił przywyknąć.
Tors w bolesnym przykurczu nie znajdował oparcia, dlatego oplótł ramionami żebra i przydusił je mocno. Pod łopatkami ściekały strumienie gęstej, czerwonej krwi. Potężna siła wypychała z ciała sczerniałe pióra. Powstrzymywał się, by nie wbić ostrych sztychów w otwarte rany. Bo swędziało. Narastał ból. Potworny, skręcający trzewia. Co trzeba zrobić, by przestał?
Stęknięcie. Charakterystyczne, duszące.
Kilkanaście trudnych momentów minęło zanim skrzydła wyszły w całości. Klapnął bezsilnie na powierzchnię zakrwawionej gleby i uśmiechnął się błogo do odczuwanej ulgi. Uczucie zimnego kompresu na rozpalonym czole albo smaku nikotyny po udanym seksie. Wyrwał jedno z piór.

- Dla mnie pióra są szczególnie ważne. – Dyszał ciężko. – Każdy anioł ma inne, są jak odciski palców albo kolory tęczówek. – Tłumaczył dźwięcznie, choć niegłośno, obracając dudkę w dłoni.
- Dając komuś pióro… to tak, jakbyśmy oddawali część siebie. Proszę, przyjmij je. Jako talizman protekcji. – wysunął dłoń.

Pan Śmierć mógłby zostać aktorem. Albo przynajmniej studentem jakiegoś technicznego kierunku. To byłoby zabawne. Może kiedyś spróbuje, gdy świat już wróci do normalności?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Po raz kolejny spojrzała na kartki rozsypane po pościeli. Znała je niemal na pamięć. Te najbardziej pomięte miały dla niej największą wartość, zawierały myśli, które uznała za błyskotliwe. Były tak inne od kurtuazyjnych komplementów, którymi zasypywano ją na co dzień. Żadnej sztampy, jedynie pięknie ujęta idea. Znała je na pamięć, miała nadzieję użyć ich podczas pierwszego spotkania. Żeby wiedział. Musiał zrozumieć to niecne zagranie z jej strony. Oczekiwała uśmiechu aprobaty zmieszanego ze zdziwieniem.
Niektóre listy już dawno wyblakły. W nich ukryto najwięcej aromatu. Nie miała pojęcia czy było to celowe, czy jedynie przypadkowe spotkanie papieru z ciałem Kumakatoka. Zapach był dla niej jasny jako koneserki. Z niczym by nie pomyliła woni skóry, męskiej, lekko przepoconej, lecz utrzymanej w czystości. Teraz także przytknęła jedną z kart do nosa i opadła na miękkie poduszki, pozwalając zmysłom się rozkoszować.
To był właśnie jej Depozytariusz Rozkoszy, a ona, biedna trzpiotka, płotka zatrzymana przed bifurkacją rzeki musiała dokonać wyboru. Mogła skoczyć na głęboką wodę lub popłynąć dalej spokojnym strumykiem. Spotkać się z nim, pokonując niepewności i lęki lub ukryć się za zasłoną nieśmiałości i napisać przepraszający list. Nie była jeszcze gotowa, wiedziała, że ją zrozumie. Nie byłby na tyle okrutny by wyśmiać jej lęki, być może czuł nawet to samo.
Przewróciła się na brzuch, wyciągając dłonie przed siebie. Jej służące zadbały o jej wygląd bardziej niż zazwyczaj. Czerwone migdały wyglądały pięknie, zgrywając się z utrefionymi lokami w nieco jaśniejszych barwach. Nawet Ao do tej pory jej takiej nie widział. Wystroiła się jak dla samego Boga, gdyby ich nie opuścił dawno temu. Musiała pokazać to piękno światu. Musiała iść.
Lecz co jeśli...
Desperacko spojrzała na przygotowany pergamin i pióro. To była jej ostatnia szansa. Obok peleryna czekała cierpliwie. Ty się boisz, mała fechmistrzyni? Rozmawiasz z duchami, a nie potrafisz spotkać się ze zwykłym korespondentem?
Złapała materiał i wyszła. I tak już była spóźniona.

Sylwetka na horyzoncie przyprawiła ją o zawroty głowy. Pod starym drzewem, jak w tej historii o Azalii i Szpaku-włóczędze. Tym razem jednak to nie ptak zasnął, by nie spotkać ponownie najpiękniejszego kwiatu, lecz to właśnie kwiat niesiony północnym wiatrem szedł na spotkanie ptaka. Bała się, że pomyli kroki w tym prostym dwutaktowym tańcu. Raz, dwa, prawa, lewa. Pięta, palce. Biodro, udo, łydka. Zwilżenie czerwonych warg i niepewne spojrzenie w twarz mężczyzny, którego jedynie sobie wyobrażała przez długi czas. Jeśli on pozwolił już ponieść się fantazji, zagłębiając się w najgłębsze tajniki ars amandi jakie znano od tysięcy lat, ona zobaczyła w nim coś, co zatrzymało ją na etosie dobrze wychowanej młodej damy, którą była jeszcze jakiś czas temu. Trema wyżerała ją od środka, gdy przystanęła naprzeciwko, nieznacznie przenosząc ciężar ciała na prawą nogę. Materiały jej ubrań ułożyły się posłusznie, zaznaczając lewe krągłości, niczym na najpiękniejszych płaskorzeźbach wykonanych przez Fidiasza. Ciało kobiety nijak pasowało do rumieńca, którym spłonęła po pierwszych słowach Ferre.
Niewinność jednak szybko zniknęła, niczym ulotny miraż po burzy piaskowej. Tam, gdzie przed chwilą stało dziecko, nagle pojawiła się prawdziwa Taihen, Prorokini i Branka Ao. Wystarczyło jej do tego uchwycenie jednego spojrzenia Depozytariusza i poczuła się naga. Nagość zaś była jej najwyśmienitszą zbroją.
- Panie Cù Sìth. - Uprzejme skinienie głową utworzyło lekki dystans, do którego podświadomie dążyła. - Och. Dobrze to wymawiam? Czytać to jedno, lecz układanie słów na wargach jest całkowicie inną, równie zajmującą sztuką.
Para zielonych ślepi błysnęła wyzywająco. Nie tylko słowa na wargach były sztuką w jej wykonaniu, ciężko było tego nie zauważyć. Dziecinne pragnienie zabłyśnięcia przed aniołem także gdzieś przeminęło, wszak miał czuć się olśniony samą jej obecnością. W końcu zgodziła się mu towarzyszyć w przygodzie równie niebezpiecznej co ekscytującej. Skinęła jedynie głową, postanawiając oszczędzać wdzięki na kolejny przypływ namiętności.
- Wiem, że nie pozwoliłby pan mnie skrzywdzić. Nie przyniosłoby to zysku żadnej ze stron – jakże śliskie były te słowa gdy w geście zaufania wsunęła dłoń pod jego ramię. I nawet odnalazła piękno w tym frywolnym spacerze, jakby byli jedynie dworską parą na brzegu stawu, a nie dwójką śmiałków, którzy musieli sprostać pułapkom takim jak groźny kamień.
- Och – wyrwało się z jej piersi, gdy męskie ramię uciekło spod jej drobnych palców. Już myślała, że pragnął uniknąć kontaktu fizycznego, gdy zauważyła, że piach okazał się dla niego godniejszą kochanką. Stłumiła chichot dłonią. - Ależ oczywiście.
Jakże naturalne wydało jej się przesunięcie dłonią po jego włosach gdy tak smutnie na nią spoglądał. Pieszczota na pocieszenie, zapowiedź tego, czego nigdy już mógł nie doświadczyć z jej strony. Zsunęła się po głowie przed jego twarz, oferując pomoc we wstaniu. Przez kilka następnych godzin będą partnerami.
I zapewne on o tym pomyślał. Strach przed kolejnym upadkiem pośród zrujnowanych budynków musiał go ogarnąć, skoro na sam ich widok skulił się. Ona zaś czekała wiernie, obserwując przemianę zachodzącą w jego ciele. Przemianę lub grę świateł i cieni na mięśniach, które prężyły się w przerażających spazmach bólu i rozpaczy. Jakby sam Ragnarok zawładnął ciałem Ferre, starając się je wyniszczyć od środka, zostawić ją samą na pastwę satanistów, od dawna pewnie ostrzących sobie kły na Prorokinię konkurencyjnej sekty.
- Przekląłbym ciebie i oddał ci duszę – pomruk. Anielskie pióro w jej dłoniach wydawało się takie kruche gdy je obserwowała uważnie, przesuwając jego końcem po bladym nadgarstku. Przez chwilę żyły wydały się bardziej błękitne. - Lecz teraz to ja strzegę tego pióra, więc czy to nie powinna być moja protekcja nad tobą?
Nigdy nie mówiła do niego na ty. W każdym liście był miłym panem, drogim, lecz nigdy nie powiedziała do niego ty. Porażka nad dystansem zasmakowała w jej ustach gorzką czekoladą, lecz nie dała tego po sobie poznać. Lotka została zatknięta za spinkę zbierającą rude loki na ciemieniu, dodając nieco kapryśności fryzurze.
- Takie oko mogłoby być potężną bronią – podjęła jego słowa po chwili. W jej wykonaniu nie były jednak lekkie, a tym bardziej frywolne. Ważyła je i mieliła z każdą wypowiedzianą głoską. Mimo to wargi rozciągały się w leniwym uśmiechu. - Dlatego wielu zaryzykuje życie by je ochronić. Przed panem. Gdy już tam wejdziemy.
Bo byli już niesamowicie blisko. Jedynie spektakl Ferre zatrzymał ich na dłuższą chwilę, pozostawiając ich w kałuży krwi, jego półnagiego, ją nieco... zmieszaną? Zaprawdę, konieczność tego zdarzenia nadal nie mieściła się w jej głowie, lecz nie miała zamiaru ogrywać losu już przy pierwszym rozdaniu kart.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wiatr zawył jak konający pies, gdy Taihen i Śmierć  dotarli do celu podróży. Jednak w chwili gdy Ferre postanowił ofiarować młodej fechmistrzyni swoje oddanie w postaci pióra - milczał. Milczał tak, jakby rozumiał fałszywy uśmiech Śmierci. Jakby chciał pomóc jego ofierze, ale nie wiedział jak. W końcu jest tylko wiatrem.  A może AŻ wiatrem? W końcu zmusza stuletnie drzewa do ukłonów, wgryza się w boki skarp i tworzy pustynie, zmieniając dotąd zielony krajobraz w monotonną pustkę z gdzieniegdzie próbującą desperacko przeżyć istotą. Co ja pieprzę... No nic.
Ileż może zrobić wszechmogący wiatr?
A jak dużo może poświęcić sam Śmierć, by dostać to, czego chce?
W oddali zachichotało jakieś stworzenie, tak jakby przeczuwając, co się może niedługo stać z dwoma towarzyszami. Być może wiedziało - w końcu stare ruiny cieszyły się ponurą okolicą w tej okolicy. Gdy ktoś nierozważnie zapuszczał się w te rejony, zawsze znikał. Nigdy nie został po nim najmniejszy ślad, choćby zagubiony kapelusz czy plama krwi. Mówiono, że stara świątynia jest przeklęta. Że w niej straszy. Czy to prawda? Kto wie. Ale każda legenda ma w sobie ziarnko prawdy...
A prawdą jest, że w nocy w okolicach świątyni ziemia świeci lekko na zielono.
Ruiny świątyni wyglądały dość majestatycznie.  Ogromne kolumny i rzeźbione wejście musiały kiedyś zachwycać wiernych. Mimo że teraz były zniszczone, odrapane i ugryzione zębem czasu, nadal miały swój urok. Wzbudzały grozę, ale i szacunek. Wokół z piasku wyrastały duże głazy, rzucone jakby przez wściekłego olbrzyma.
Między kolumnami mignęła czerwień. Po chwili drżący cień pojawił się za jednym z głazów i chwilę tak trwał, jakby się namyślając. Po kilku sekundach jednak zza kamienia wyszła ubrana w długą, czerwoną szatę. Młody, wyglądający na piętnaście lat chłopak z jasnymi jak włosa słomami podszedł powoli do Taihen i Kumakatoka. Zatrzymał się pięć metrów przed nimi, wpatrując się z bezbożną czcią w twarz mężczyzny. Usta miał lekko otwarte, a niebieskie oczy z nutką szaleństwa wędrowały przez chwilę to na Taihen, to na Śmierć.
Wiatr zawył, kując igłami zimna skórę pary.
- Panie... Pani... - wyszeptał z szacunkiem i padł na kolana. - Tak długo na Was czekaliśmy.. Jam jest sługa Wasz, Lilith i.. i P-panie.. Zaprowadzę Was do moich braci i sióstr. - wciąż na kolanach, czekał na odpowiedź.


// krótko bo krótko, no, na razie mało się dzieje, potem będzie ciekawiej! Huhu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pod magicznym płaszczem było jej wyjątkowo gorąco. Brosza spinająca go pod szyją ciężka, choć niepojęte sploty, które ją tworzyły były wyjątkowo filigranowe. Pięknie delikatne jak sama kobieta. Właśnie dlatego wdzięczna była każdemu podmuchowi wiatru, który mimo niesienia złośliwych ziarenek piasku prosto w twarze ludzkie, chłodził także i koił strzaskane nerwy. Wiatr potrafił ukołysać i pokochać.
A teraz milczał, jakby obserwował podniosłą scenę wręczania pióra. Może nie chciał ich rozpraszać, pozwolił rozkoszować jednym z najbardziej intymnych spotkań na jakie w tym momencie mogli sobie pozwolić. Dotyk lotki Kumakatoka i skóry Prorokini. Była to lekka pieszczota, jak cięcie zadane bronią jednosieczną. Słodko zakrzywione ostrze rozkoszy. Nie potrafiła tego zinterpretować w inny sposób. Nie zauważyła zagrożenia, choć znajdowało się przed nią, uśmiechając obłudnie. Wierzyła mu, bo czy osoba tak wykształcona, tak pięknie pisząca o świecie i uczuciach mogła być zła? Oczywiście że nie.
Pewnie dlatego jej myśli z łatwością prześlizgnęły się z postaci Luxferre na okoliczne ruiny, którym jeszcze nie zdążyła się przyjrzeć.
- Czyż to nie piękne? - szepnęła, gdyż majestat kolumn i głazów nie pozwalały jej podnieść głosu. Odruchowo dłonią poszukała ramienia Depozytariusza, lecz jedynie odnalazła powietrze igrające z jej palcami. Stał za daleko by mogła go teraz objąć, pozwolić gdy podtrzymał ją gdy zachwycała się urokiem tego miejsca, tak makabrycznego w swojej historii. Tak pięknego pod kątem architektonicznym. Niczym nawiedzona członkini nie sekty a cyganerii miała nieprzepartą chęć interpretować, analizować i porównywać ten pyszny koncert łuków i reliefów. Lecz niekoniecznie tego oczekiwał jej towarzysz, czy choćby istota, która tak bardzo odcinała się na tle szarości kamienia.
Spojrzała niepewnie na czerwoną sylwetkę, a jej dłoń odruchowo opadła na rękojeść rapiera, który postanowiła ze sobą zabrać na wyprawę. Na wszelki wypadek. Kosz zdobiony był setką małych listków wykutych w miękkim srebrze - prezent od jednego z wiernych zamieszkujących M3.
Młodzieniec nie wydawał się groźny, lecz czym są pozory jak nie ułudą nadającą temu światu kolorów? Powinna była już przy pierwszym jego słowie zadać śmiercionośny cios, unikając zapowiedzi tego, co za chwile ma ich spotkać. Ciekawość była jednak silniejsza. Wzrok młodzieńca, tak szalony w swoim rozbieganiu, zaintrygował ją na tyle by oszczędziła jego życie. Na razie.
Tylko na razie, ponieważ słowa, które wypowiedział, wywołały na jej plecach nieprzyjemne ciarki.
- Panie? - Spojrzała niepewnie na Ferre, jakby objawił jej się Bóg, Ao, ktokolwiek komu mógł być wierny młody mężczyzna spowity w czerwienie. Przecież to niemożliwe, chyba że Depozytariusz należał do jakiegoś dawnego ważnego rodu aniołów, któremu służyli ludźmi. Lecz czy nie powinno być na odwrót?
Jej wewnętrzny instynkt podpowiedział jej żeby grała swoją rolę, choć Lilith nie było imieniem, którego się tu dzisiaj spodziewała. Mimo tego skinęła głową, narzucając na twarz maskę powagi i autorytetu. W końcu i między swoimi była uznawana niemal za boginię.
Smukła jej dłoń znów spoczęła na ramieniu Kumakatoka. Jej spojrzenie, odrobinę zamglone, można było interpretować jako uwielbienie. Nawet czerwone wargi rozchyliły się lubieżnie gdy zastanawiała się nad odpowiednim doborem słów. Jaśniała. Tak być powinno.
- Panie - powtórzyła, tym razem z pewnością, zacierającą wszelką wątpliwość. - Czy mężczyzna ten, puch marny - ach, jak satysfakcjonująco rozbrzmiało to w jej ustach - może nas poprowadzić ku twym wyznawcom? Pozwolisz?
Nie do niej należała tu decyzja. Była jedynie uroczą ozdóbką. Zabaweczką w rękach Zła. Nawet nie mogła wiedzieć jak blisko była prawdy podczas tego przedstawienia.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

NACZELNIK MISJI
Przez brak aktywności w misji nakładam termin. Jeżeli do 25.11 do godziny 23:59 nie pojawi się odpis, temat trafi do archiwum.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach