Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down


    Czas: Dwadzieścia lat wcześniej. Sonny - 15 lat, Vidan - 7 lat
    Miejsce: Rezydencja Hawkinsów
    Postaci: Sonny, Vidan


A wszystko zaczęło się od wigilii. Piętnastoletni Howard leżał na plecach pod ogromną choinką, postawioną pośrodku salonu i z uniesionymi wysoko przed siebie rękami przyglądał się wnętrzu kieszonkowego zegarka, który ostatnio stał się ofiarą jego eksperymentów z sokiem porzeczkowym i płynem do naczyń. Części mechanizmu które jeszcze chwilę wcześniej rozkręcił na drobne części  leżały porozsypywane na wypolerowanym brązowym dębowym parkiecie niczym miny na polu bojowym.  W tle leciał dźwięk włączonego telewizora, w którym jakiś chór kobiet śpiewał świąteczne piosenki i kolędy. Howard przewrócił głowę na bok i swoimi brązowymi oczami spojrzał w kierunku wiszącego zegara, tuż nad kominkiem. Była godzina szesnasta, a ojca jeszcze nie było, zresztą jak co roku.  Tata wyjeżdżał bardzo często i rzadko przebywał w domu, a jeśli zostawał na dłużej to każdy, wręcz namacalnie był świadom jego obecności.
Nagle rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Howard poderwał się momentalnie, jakby właśnie miałby być nakryty na czymś, za co musiałby dostać kare. Odrzucił rozkręcony zegarek na podłogę i ruszył w stronę przedpokoju, przystając w progu i przyglądając się ojcu.
Wesołych Świąt — odparł niepewnym głosem, czując, iż trzeba coś do rodziciela powiedzieć.
Śnieg za postacią wysokiego mężczyzny wsypał się częściowo na wycieraczkę na dźwięk mocno zamykanych drzwi. Ojciec spojrzał na Howarda ciężkim spojrzeniem. Nie odezwał się do momentu aż nie zaczął się śmiać. Okropnie. Szyderczo. Howard od razu pożałował, że  w ogóle się odezwał i, że w ogóle czekał na ojca, a nie zajął miejsca w swoim pokoju, kryjąc się przed jego bezczelnym spojrzeniem. Sonny nienawidził go. Miał go za wyrachowanego zimnego łajdaka, ignorującego swoich synów, nawet teraz, nawet w wigilię. Czego jednak miałby się dziwić, każdy rok wyglądał podobnie. Howard nie poruszył się jednak. Czuł, jakby ojciec wyśmiewał go po prostu za to, że w ogóle jest dzieckiem, że czekał na święta, że liczy na życzliwość świata. W swoich oczekiwaniach był tak naiwny i żałosny.
Twarz Howarda od razu stała się  zimna i bez emocji, wewnętrznie czuł jakby miał się zapaść pod ziemię. Zapomniał, że przy ojcu miał być twardy i bezwzględny. Tego go właśnie uczył, to wpajał mu katując go treningami. Zapomniał.
Jadę do waszej mamy — oznajmił wycierając usta wierzchem zamarzniętej doni przestając się już śmiać. — Zabieram Ralpha, nie widział się ostatnio z matką, bo spędził w szpitalu dwa miesiące, jeśli pamiętasz. - dodał by wyprzedzić kolejny nie potrzebny komentarz, ze strony Howarda. — Jedzenie jest w lodówce, trochę w  zamrażalce. Będziemy w kontakcie.
Howard nie zdążył nawet nic powiedzieć. Drzwi na nowo otwarły się szeroko pozwalając by zimny wietrzny wiatr zawiał prosto w twarz najstarszego z braci. Musiał zmrużyć powieki, a głuchy trzask drzwi, spowodował, ze jego serce drgnęło niespokojnie. Czy on był świadom, że zostawia GO samego z jego najmłodszym bratem? Najmłodszym bratem. Cisza. Pustka. A gdzieś w tle leciały przytłumione dźwięki  świątecznych piosenek i kolęd...
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wigilia dzień, który powinien być szczęśliwy. Właśnie – powinien. Ich święta nigdy nie były idealne, jednak mama zawsze trzymała je w kupie.  Ojciec upijał się zaraz po uroczystej wieczerzy świętując na swój sposób, a oni zostawali sami z całym bajzlem. Może to i lepiej. Nikt nie marudził, nie narzekał. Wszystko odbywało się w ciszy i dziwnej harmonii, która panowała, kiedy tylko ojciec zasypiał głębokim snem po kilku szklankach burbonu. Matka od zawsze robiła dobrą minę do złej gry, nie chcąc mimo wszystko psuć atmosfery, którą z trudem ratowała. Chciała, aby jej chłopcy mieli chociaż trochę frajdy z świąt.
Vidan średnio lubił święta zaważając na wszelkie okoliczności jakie widywał przed, w trakcie i po świętach. Bardziej cieszył się na mróz i skrzypiący pod butami śnieg.
Oczywiście, teraz kiedy drzwi zamknęły się za ojcem, odczuwał wyraźny niepokój, który towarzyszył mu odkąd tylko zabrali mamę do szpitala. Martwił się o nią. A nikt z dorosłych nie chciał mu powiedzieć, co tak naprawdę jest jej.  Przecież to on miał dziś jechać z tatą do szpitala, a pojechał Ralph. Czemu akurat Ralph? Teraz musiał siedzieć z marudnym Howardem. I ta informacja dotarła do niego w momencie, kiedy usłyszał oddające się głosy ojca i starszego brata. Zszedł cicho schodami, które chyba jako jedyne pod jego ciężarem nie wydawały z siebie lamentów pełnych żalu, jak pod innymi domownikami. Cóż się dziwić. Był jeszcze ośmioletnim chłopcem, który ważył tyle co piórko.
Zaszedł od tyłu Howarda, stając na palcach blisko okna i wpatrywał się w nie, jakby miał nadzieję dojrzeć za nim domowników. Jednak nic z tego. Nikogo nie było. Jedynie jakieś dzieciaki, które darły się w niebogłosy. Splótł palce i ułożył policzek na wierzchu swoich dłoni, obserwując zmieniający się co chwilę obraz.
-  Ciekawe czy spadnie śnieg – mruknął z dziecięcą naiwnością, informując tym samym brata, że jest tuż obok i ma się wziąć w garść. Wiedział, że Howard nie jest wniebowzięty z faktu, że musi się nim zajmować. Nigdy nie był. Zresztą robił to tak rzadko, że najmłodszy Hawkins zapomniał, jaki jest jego najstarszy z braci.
Wydął usta w dzióbek, odgarniając swoje gęste włosy z twarzy. Vidan chyba z nich wszystkich najbardziej przypomniał matkę. Zwłaszcza teraz, jako dziecko, które nie miało kompletnie zarysowanych męskich rysów.
Westchnął ciężko, niczym cierpiennik. Tak, jakby to on miał się zajmować jakimś dzieciakiem, a nie Sonny. Zniecierpliwiony wypatrywał Ralpha, który w końcu obiecał mu, że zabierze go na bunkry. Te legendarne bunkry, na których tyle się działo! Szybko jednak zrozumiał, że w szpitalu posiedzą o wiele dłużej niż mogłoby się wydawać. Zapewne aż się nie ściemni, a on nie będzie musiał iść spać. Odszedł od okna mijając Howarda i wracając obrażony do swojego pokoju na piętrze. Dłubał coś w drewnie, sam nie bardzo wiedząc jeszcze co chce stworzyć. Mama ciągle mu jęczała nad uchem, żeby uważał, żeby był ostrożny. Ale co miał on sobie zrobić dłutem? Auć. Wbił je sobie w rękę, gdyż mu zjechało. Zmrużył oczy, jakby ostrzegał martwy przedmiot przed swoim gniewem, jednak nic w tym kierunku nawet nie zrobił. Vidan, jak na ośmiolatka zachowywał się bardzo dojrzale, lecz jak to dziecko często zdarzały mu się szaleńcze porywy i bywał naprawdę nieznośny oraz upierdliwy. Najgorzej miał się Ralph, na którym wiecznie wisiał i zawracał mu tyłek. Howard często znikał z domu, dlatego też pozostał mu tylko drugi brat, który wbrew wszystkie całkiem nieźle znosił jego towarzystwo.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Howard patrzał na zamknięte drzwi, jak wrośnięty w ziemię. Nie poruszył się nawet o krok, stał tak myśląc. Czując jak ciepło panujące w domu na nowo ociepla jego policzki, które przez tą krótką chwile zdążyły poczuć chłód panujący na zewnątrz. Ojciec był grubą szychą i wszyscy o tym dobrze wiedzieli. Należał do jednych z członków Gwardii. Kiedy jeszcze mama była w domu i nie zachorowała, przy każdej możliwej okazji: przy śniadaniu, obiedzie, kolacji, przy oglądaniu filmów czy nawet wspólnych wyjściach  rozmawiało się wyłącznie o  polityce. Howard jako najstarszy był za każdym razem gnębiony opowiadaniem o wojnie i o czekającym ich kataklizmie. Kto by się spodziewał, że można zanudzić dzieciaka opowieściami o wojnie? Pamiętał, że jako mały chłopiec mając gdzieś niespełna osiem lat, ojciec równo z dzwonem kościelnym o poranku zrywał go z łóżka. Ćwiczenia były obowiązkowe, szybkie mycie, a zaraz potem owsianka z masłem i sok pomarańczowy na śniadanie. Przed dziesiątym rokiem życia przeszedł chyba z milion mil. Zawsze zastanawiał się co kryje się za tą maską bezwzględnego tępiciela. Widział potęgę intelektu swojego ojca i z czasem zaczął zauważać, że on sam posiada podobne predyspozycje. Za pięć miesięcy miał zdawać egzamin, kończąc kolejną szkołę, a potem wybrać się na zajęcia pod kierunkiem wojskowym, jak wspominał wcześniej mu ojciec. On dokładnie wiedział, czego potrzebuje - wmawiał sobie.
Teraz właściwie mógłby zaszyć się w swoim pokoju i zając się zaległymi zadaniami z matematyki. Ale gdy tylko usłyszał ciche plaskanie nagich stóp po nagrzanych panelach, odruchowo obrócił głowę w bok i z obojętnym wyrazem twarzy spojrzał na sylwetkę młodszego brata wiszącą na parapecie i wpatrującą się w granatowe niebo.  Vidan miał już siedem lat, a mimo to wciąż wyglądał na niecałe pięć. Bujne włosy pokrywały jego młodzieńczą buźkę, stwarzając przez moment, obraz uroczego dziecka, oazy spokoju i czegokolwiek innego.  Warga Howarda drgnęła nieznacznie i wykrzywiła się w grymasie, gdy tylko usłyszał jego piskliwy dziecinny głosik. Był jego utrapieniem od kiedy tylko pamięta. Wścibski, gadający niejadek. Za każdym razem gdy siedział zamknięty w swoim pokoju i próbował w spokoju skupić się na swoich "tajnych" eksperymentach, słyszał jak Ralph podsycał tylko tą małą gnidę do dalszego rabanu.  
Gdy tylko młodszy brat odszedł z obrażoną miną ukazując całym sobą niezadowolenie wynikające z faktu iż oboje zostali sami, nie musiał się domyślać dokąd pójdzie. Robił tak za każdym razem kiedy coś nie szło po jego myśli. Zamykał się w pokoju i dłubał coś w drewnie, jednak co go to interesowało.
Howard poszedł do kuchni i spojrzał na stół stojący pod ścianą. Nikt nie go nie rozstawił, nikt nie upiekł indyka, nikt nie śpiewał, tak jak dawniej bywało podczas świąt. Spojrzał okratkiem w kierunku wiszącego telewizora w którym właśnie przypadkowi sobie ludzie łamali się opłatkiem i życzyli sobie wszystkiego najlepszego. Zimne oczy Howarda śledziły tą niedorzeczność. Sięgnął impulsywnie po pilot i wyłączył ekran, pogrążając tym samym całą rezydencję w ciszy. Oparł dłonie na stole i skierował wzrok w kierunku okna zastanawiając się. Z kobaltowego nieba powoli zaczął sypać śnieg, a Howard w ciszy przyglądał się kolejnym płatkom przyklejającym się do parapetu.  Całkiem niedaleko z paru domów wydobywało się ciepłe światło. Widział sylwetki dzieci które właśnie rozpakowywały swoje prezenty, dorosłych tarmoszących ich włosy. Obrócił wzrok i spojrzał na stojącą w kącie lodówkę. Zawiesił na niej dłuższą chwilę wzrok by dopiero po jakimś czasie podejść bliżej. Popatrzał na niższy poziom, bo właśnie tam rozwieszone były rysunki Vidana, choć niektóre należały również do Ralpha. Zwęził źrenice przyglądając się fioletowemu słoniowi narysowanemu kredką świecową oraz pomarańczowej żabie. Chociaż jego wzrok przykuł obrazek przedstawiający tereny  całkiem niedaleko od nich, które od razu rozpoznał. To Ralph rysował Vidanowi magiczne miejsce w które mieli się udać. Pamiętał jak pewnego dnia mijał ich niczym cień, kiedy oni razem położeni na podłodze kreślili kolejne linie na białym papierze. Zamyślił się i wyprostował.

Drzwi pokoju Vidana otwarły się powoli, z lekkim skrzypnięciem, a postać stojąca w wejściu stała nieruchomo niczym nocna zmora.
Chodź, coś ci pokaże — odezwała się niewysoka, szczupła; o czarnych, krótkich, zaczesanych w tył włosach postać. — Może być niebezpiecznie — dodała by zachęcić siedmiolatka.
W progu stał Howard z lekkim, przejmującym uśmiechem na twarzy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Siedział w swoim pokoju, który wydawał mu się jeszcze bardziej przygnębiający niż zwykle. Panująca cisza, brak świątecznych zapachów i nucenia mamy w kuchni powodowały w nim przygnębienie. Ale czego się dziwić, był tylko dzieckiem, które z przyklejoną twarzą do szyby wbrew pozorom wyczekiwało świąt, z którymi wiązało się chociażby jedno z wyżej wymienionych rzeczy. Święta zawsze kojarzyły mu się z matką. A ona była bardzo wierząca i tę wiarę próbowała zaszczepić w swoich synach. Najlepiej wychodziło jej z Vidanem, który niczym gąbka wodę chłonął wszelką wiedzę i przyjmował ją z niemałym zaciekawieniem. Gorzej było z tymi starszymi, którzy potakiwali głowami niczym te osiołki betlejemskie. Jednak teraz nie było nic. Ojciec wyszedł o dziwno trzeźwy, gdyż prowadził i ani razu nie wspomniał o polityce. To bywało naprawdę dziwne. Vidan niewiele rozumiał o czym on w ogóle mówi, jednak z tego co się przysłuchiwał tata musiał być kimś ważnym. Przynajmniej odnosił takie wrażenie.
Westchnął ciężko ponownie, wbijając dłuto głęboko w drewno i tam je zostawiając. Podszedł do swojego biurka, które stało blisko okna i wdrapał się na nie. Siadł na blacie po turecku wyglądając za okno i obserwując spadający z nieba śnieg. Wyglądało to tak, jakby białe płatki delikatnie otulały pobliskie drzewa, krzaki i dachy do snu. Osiedle spustoszało i wszędzie panowała wigilijna cisza. Całkowicie inne miejsce. Wręcz nie do poznania.
Nie wiedział ile tak tam siedział, najwidoczniej sporo, bo usłyszał jedynie skrzypnięcie drzwi. Marudny Sonny – tak go często potajemnie nazywali z Ralphem, kiedy nie chciał się z nimi bawić. A nie chciał zawsze. I faktycznie przez pewien okres czasu Ralph napuszczał siedmiolatka na Howarda, jednak ten skutecznie odprawiał go (za każdym razem) z kwitkiem. W końcu Vidan pojął, że brat nie ma ochoty mieć z nim nic do czynienie i to, że drugi specjalnie go napuszcza i więcej nie dał się wpędzić w kanał. Od tamtego czasu Howard miał od najmłodszego brata spokój. Nie wchodzili w sobie w paradę oraz rzadko ze sobą spędzali czas. Jedynie podczas obiadów, kiedy ojciec zarządzał wspólne jedzenie posiłków, mieli okazję pobyć naprawdę razem. Lecz wtedy nikt nie zwracał na siebie uwagi. W jej centrum znajdywał się pan-ważny, który z zażartym tchem opowiadał o zbliżającej się katastrofie, którą najwidoczniej wywróżył z kart bądź fusów. Nie rozumiał skąd u niego to całe podniecenie czy powaga – jednak sprawa widocznie była ważna. Tak przynajmniej mówił tata.
Siedział spokojnie, nawet nie ruszając się, kiedy usłyszał znajomy głos. Dopiero druga część zdania wzbudziła w nim jakiekolwiek zainteresowanie, którego nie chciał od razu pokazywać. Odwrócił głowę i jedyną oznaką, że Sonny trafił w sedno były mocno błyszczące niebieskie oczy, który wpatrywały się w niego w niczym superbohatera. Zeskoczył mało elegancko z biurka.
- Co? – zapytał, zbliżając się do brata i mocno zadzierając głowę do góry. Vidan faktycznie był knypkiem i wyglądał na góra pięć lat. Wiecznie roztrzepane, gęste brązowe włosy i te intensywne niebieskie oczy, które potrafiłyby stopić nawet górę lodową. Miał w sobie nieodparty urok, którym rozbrajał najgorsze hetery w bibliotekach i ładne dziewczęta, które nagle interesowały się Ralphem, kiedy ten pojawiał się gdzieś z Vidanem. Oczywiście, chłopiec wiedział, że robi za przynętę, ale zawsze dobrze na tym wychodził. W końcu darmowe napoje i lody piechotą nie chodzą, a emocjonalny szantaż, że wszystko powie mamie zawsze skutkował. Trudno było mu się oprzeć, gdyż poza wrodzonym wdziękiem posiadał niesamowitą inteligencję i bystrość, która pozwalała mu osiągać to co chciał. Podobno wszyscy Hawkinsowie mieli to po ojcu.
- Gdzie idziemy? – zapytał, jednak przeczuwał, że brat i tak nie zamierza mu zdradzić sekretu, dlatego też jak najszybciej poczłapał go szafy wyciągając grube ubrania, gdyby nagle mieli wyjść na dwór i w razie, gdyby Howard miał się nagle rozmyślić. Musiał być szybszy niż on. W końcu mu obiecał!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wydedukuj — z nieodpartym zainteresowaniem obserwował poczynania młodego Hawkinsa, dokładnie tak jakby robił to po raz pierwszy. Przyglądał się jak kolejne ciuchy z jego szafki lądują na podłodze.
Lubił go sprawdzać i testować, czuł dziwną satysfakcję płynącą z zadawania mu pytań na które w następnych chwilach miał uzyskać odpowiedzieć, nawet kiedy  było to ewidentnie przesycone czysta złośliwością. A zawsze było. Nie umiał uwierzyć, że los sprawił, że oboje zostali sami sobie. Tylko oni nikt więcej.  I czemu teraz to robił? Czemu przyszedł bezceremonialnie pod jego drzwi i wyciąga go gdziekolwiek? Odpowiedź była prosta. Z nudów.  Nie wyobrażał sobie siedzenie w domu w tej żałosnej ciszy, która pochłaniała teraz każdą cząstkę ścian. Zresztą musiał coś sprawdzić, a zostawić młodego Vidana samego w domu byłoby chyba najgłupsza rzeczą jaką mógł zrobić. Jak niemal każdy bachorowaty, młodszy brat, Vidan był nieznośny.  W jego mniemaniu był to urodzony manipulant, aktor i kłamca. Z łatwością potrafił owinąć sobie dookoła palca niemal wszystkich dorosłych, no może poza ojcem, ale z pewnością wynikało to z tego, że  rzadko bywał w domu.  Howard był wręcz pewny, że po przyjeździe Ralpha jak i głowy rodziny pobiegłby i poskarżył go, za co Howard miałby, kolokwialnie mówiąc, przerąbane. W końcu ojciec nigdy mu nie odpuszczał.
Potrzebuje rady — skwitował krótko nie odrywając od niego wzroku. — Tak, nie przesłyszałeś się — dodał pospiesznie nim młodszy brat mógłby obdarzyć go jakimkolwiek dziwnym spojrzeniem. — Za pięć minut przy furtce!
Oznajmił krótko, a chwilę potem było słychać tylko dźwięk zbiegających stóp po  stopniach skrzeczących schodów. W końcu musiał się ubrać i zabrać potrzebne rzeczy. Nie tak wyobrażał sobie dzisiejszy dzień, jednak jak widać los miewał naprawdę ironiczne poczucie humoru.  Jednak co mu tam, pomyślał, że będzie to doby test. Mogłoby być nawet całkiem ciekawie. Sięgnął po swoją czarną, zimową kurtkę wiszącą w przedpokoju. Zarzucił ją na swoje szczupłe ramiona zapinając zamek aż pod szyje. Wsunął stopy w wysokie, ocieplane, czarne buty, by chwilę potem zawinąć na szyi granatowo-czarny szalik. Dotknął się po kieszeniach kurtki sprawdzając jej zawartość i uśmiechną się do siebie. Był podekscytowany, zresztą jak za każdym razem. Otworzył drzwi i szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz, prosto na skąpany w śniegu podjazd.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Wpatrywał się w niego dłuższą chwilę, spijając z jego warg każde słowo, jakby stanowiło swoistą zagadkę. Nawet te najprostsze i najwięcej wskazujące. Vidan doskonale zdawał sobie sprawę, że Howard z ojcem ma najwięcej wspólnego. Obaj uwielbiali tresować ludzi, doprowadzać ich na skraj rozpaczy i znęcać się psychicznie. To powodowało, że byli silniejsi i odczuwali nad innymi władzę. Siedmiolatek nie miał jednak na tyle świadomości, aby wiedzieć, że właśnie stał się podmiotem manipulowania swojego brata. Zawsze ostrożny, szybko wpadł zastawioną przez niego pułapkę. Czemu? Z jednego ważne powodu. Sonny nigdy mu nic nie proponował, rzadko kiedy rozmawiał i zwracał na niego uwagę. Ta okazja była chyba najlepszym prezentem, jaki mógł dostać w te przeklęte święta. No, może poza śniegiem, który coraz większa intensywnością zaczął spadać na ziemie, zakrywając coraz więcej drzew i dachów.
- Radę? – powtórzył za nim, mimo iż Howard zdążył mu to wyjaśnić. Spojrzał na niego wielkimi błyszczącymi oczyma, nie mogąc uwierzyć, że starszy brat potrzebuje jego rady. JEGO. I tylko jego. Podniecenie w nim wrzało. Pospiesznie zaczął wciągać na siebie rajstopki i potem spodnie. Grube swetry, te które mama zawsze mu szykowała, kiedy szedł bawić się z kolegami na dwór i te same buty, jakie zakładał idąc z Ralphem na spacery. Zbiegł na dół do przedpokoju. Obwiązał się szalikiem nie mogąc nawet ruszyć szyją, miał ją tak opatuloną, jakby posiadał kołnierz ortopedyczny. Do tego gruba wełniana czapa i rękawiczki.
Wybiegł z domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Z daleka dojrzał Sonny’ego. Z uśmiechem na ustach pokonywał dzielącą ich odległość. A im bardziej się zbliżał tym starał się opanować radość, aby Howard nie rozmyślił się związku z tą t-a-j-e-m-n-i-c-ą. Często odnosił wrażenie, że większy brat nie lubi odczuwać szczęścia czy radości. Zawsze był smutny i posępny, jakby ciągle coś go dręczyło. Nie bardzo rozumiał co z nim jest nie tak, bo nigdy nie chciał z nim rozmawiać, ale zawsze w jego towarzystwie obawiał się odczuwać coś pozytywnego, tak jakby starszego Hawkinsa dusił nadmiar radości. Dlatego też stając tuż koło niego był poważny. Spojrzał na brata wyczekującym wzrokiem.
- Jestem gotów – powiedział niczym na porannym apelu we wojsku. Brakowało tylko salutowania.
Wsunął mocno dłonie do kieszeń kurtki, czekając aż ten leniwiec poprowadzi go w super-tajne-miejsce i tam pokaże mu super-tajne-rzeczy. Miał nadzieję, że ten go nie buja, bo by się mocno rozczarował. Tak się ucieszył się, że w końcu wyjdą gdzieś razem. Nawet jeśli Howard z miną męczennika musiał ciągnąć za sobą kilku kilogramowy bagaż, który człapał za nim uparcie wpatrując się w jego plecy i wiercąc w nich wzrokiem dziurę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Howard przyglądał się  podbiegającej w jego stronę małej, niedźwiedziej postaci. Był tak opatulony szalikiem, że aż powstrzymywane prychnięcie rozbawienia wydobyło się z ust Howarda.  Od samego początku wiedział, że Vidan nie był głupim dzieckiem, chłonął wiedze i istotne elementy, które miały mu życie ułatwić. Matka za każdym razem ubierała go w ten sam sposób, ten sam schemat, który mały Vidan powtarzał, bo rozumował. To dlatego Howard różnił się od Ralpha. Gdy tamten bawił się z Vidanem, wygłupiał się, Howard traktował go niemal jak dorosłego. Tak było i teraz. Zlustrował go wzrokiem, a na ustach pojawił się ten firmowy, pełny satysfakcji uśmieszek.
 Chodź — rzucił od razu widząc gotowość młodszego brata, po czym przeszedł przez furtkę i zamknął ją za nimi. Szybkim krokiem skierował się w stronę gęstwin kilkadziesiąt metrów od ich domu. Śnieg sięgał mu  ponad dwa  centymetry od kostki. Zaspy utrudniały ich kroki, a wiejący zimny wiatr serwujący raz po raz kolejną dawkę padającego śniegu prosto w twarz był dość irytujący.
Howard obrócił głowę w bok by kątem oka spojrzeć za siebie i sprawdzić czy mały Vidan za nim w ogóle idzie.
Nadążasz? — rzucił ochryple, kiedy obydwoje przekroczyli granice gęstwin, które przerodziły się w szeregi nierówno ułożonych drzew.  
Znajdowali się w lesie, w lesie przez który Howard chciał tak po prostu przejść taszcząc za sobą siedmioletniego brata.  Nie odczuwał odpowiedzialności zabierając go tu ze sobą, nie czuł jej nawet kiedy ojciec zakomunikował mu, że wyjeżdża. Nigdy nie czuł odpowiedzialności. Z czym to się w ogóle je?, zapytałby. Zrobiło się automatycznie nieco suchej. Tutaj zaspy nie były tak wielkie. Korony drzew były niczym parasole, które ograniczały wpadające płatki śniegu do samego serca lasu, choć mimo to pokryte liście i iglaki drzew rozświetlały białym puchem ciemną, dość przerażającą okolice.
Słyszałeś kiedyś pewną legendę? — nagły poważny głos Howarda wyrwał się spomiędzy otaczającej ich ciszy. Kątem oka spojrzał za siebie czując narastające podniecenie i ekscytacje. To było zabawne jak sam potrafił szybko doprowadzić się  do takiego stanu opowiadając coś, tak jego zdaniem, przejmującego. —  O czarnym, piekielnym psie?
Pod ich butami co chwila poskrzypiał ugniatający się śnieg jak i zaległa zamrożona ściółka. Howard szedł pewnym siebie krokiem z rękoma w kieszeniach. Jego twarz w  cieniach lasu wydawała się naprawdę przerażająca, a jego spojrzenie i wyraz twarzy był tylko tego przykładem.
Wielu uważa, że ten pies to czarna bestia z czerwonymi ślepiami. — powiedział niskim tonem, a cień niewidocznego uśmiechu spowijał jego usta. —   Wiele osób opisywało go na różne sposoby ale jedno się zgadza. To omen, osoba, która widziała wielkiego, czarnego psa musiała się przygotować na to, że ona lub ktoś jej bliski w krótkim czasie pożegna się z życiem. - Odparł patrząc przed siebie  rozglądając się okratkiem na boki. Przystanął i obrócił się w stronę Vidana. —  I jestem pewny, że on tu jest.
Ciemne, brązowe oczy Howarda przypominały teraz kolor czarnego węgla. Było w nich widać rozbawienie jak i narastającą z każdą chwilą ekscytacje. Być może sprawiało mu przyjemność straszenie młodszego brata i opowiadanie mu tego wszystkiego w otulonych mrokiem gęstwinach, choć widać było, że nie mógł się powstrzymać, ta informacja była zbyt wielka by mógł milczeć przez kolejny długi czas ich przechadzki.  Dopiero  spoglądając w bok, zauważył kończące się wysokie drzewa i  zamrożone krzaki, za którymi kilkadziesiąt metrów dalej w dół rozciągało się dość duże, zamrożone na kość jezioro.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Człapał. Nagle stanął przed bratem, gapiąc się uparcie i pociągając nosem.
- No idę! – powiedział oburzony, człapiąc zaraz dalej za nim. Howard robił to chyba specjalnie. Nadał szybkiego kroku, aby go zgubić i potem wmówić rodzicom, że porwał go niedźwiedź bądź jakiś inny stwór. O nie! Nie da mu się zgubić! Będzie musiał go odstawić do domu, czy mu się to podoba czy nie! I nie zajmie jego super-pro-tajnego pokoju, w którym aż roiło się od skarbów, które najpewniej chciał mu ukraść Sonny. Z pełną determinacją ruszył szybciej, niemal za nim biegnąc.
- Oczywiście! – rzucił głośno, aby zagłuszyć coraz to głośniej stawiane kroki. Dobiegł do niego niemal się z nim zrównując. Ciężko sapnął, bo Howard wyciągał te długaśne nogi przez siebie niczym szczudła. Przyjrzał się kątem oka swojemu bratu. Rzadko, kiedy przyglądał mu się dłużej. Bał się, że nagle zmieni się w olbrzymią jaszczurkę, która wysunie ten swój wstrętny język i zasyczy. Kiedy szedł tak spokojnie i nie otwierał ust, wydawał się bardziej przystępny niż kiedy się odzywał. Ciemne oczy i starannie ułożone włosy na bok dawały na pierwszy rzut oka obraz młodego dyktatora, który zmęczony jest pełnieniem władzy. Odpowiedzialnością, która była zbyt wysoka, a cena jeszcze większa. Jednak Howardowi do dyktatora było bardzo daleko. Więc czemu wyglądał jakby cierpiał? Nie musiał nic mówić, aby dziecięce oczy dostrzegły widoczne sińce pod oczami i ten lekko widoczny grymas na ustach jakby właśnie zjadł cytrynę. Młody Vidan zmrużył oczy mając nadzieję, że brat nie widzi tego, że bacznie jest obserwowany. W końcu mocno naciągnięta czapka, przysłaniała mu znaczną część oczu. Dopiero po chwili poprawił ją sobie, spoglądając przed siebie.
- O piekielnym psie? – powtórzył za nim, tajniacko rozglądając się na boki, jakby wzrokiem szukał obiektu. Kiedy tylko Sonny przystanął opowiadając mu do końca tą przerażającą legendę przeszły go dreszcze. Głupi Sonny!
Mimo to Vidan nawet nie drgnął o milimetr. Wpatrywał się w niego spokojnym wzrokiem, mimo to czując na karku czyjeś spojrzenie. Czyżby to ten pies?! A może mu się zdaje, wyobraźnia płata figle.

A co jeśli Howard miał rację i ta bestia się gdzieś w zaroślach skradała, czając na nich?! A co jeśli, ten durny Sonny, chciał go rzucić mu na pożarcie?! Mama będzie zła!
Przełknął gorączkowo ślinę, sądząc, że jego brat to chory psychopata, który zamierza pozbyć się zwłok na odludziu. Tak, Vidan interesował się rożnymi sprawami. Zwłaszcza tymi, o których opowiadał ojciec, który miał tendencję do wdawania się w zbyt istotne szczegóły. To, że znaleźli martwe ciało, to, że było poszatkowane niczym kapusta czy nadgryzione. To były fascynujące sprawy! A teraz prawdopodobnie miał się stać głównym obiektem!
Odetchnął dopiero z ulgą, kiedy najstarszy z braci się odsunął. Poszedł za nim naiwnie sądząc, że tylko sobie głupio żartował. Nagle jego oczom ukazało się wielkie, zamrożone na kość jezioro. Idealne! Oczy na nowo mu rozbłysły ogniem piekielnym i trącił Howarda, przebiegając obok niego.
- Łaaa! – zawołał, biegnąc wprost do jeziora. Oczywiście zamierzał się poślizgać i pojeździć na zamrożonym lodzie. I nic go nie powstrzyma! Nawet ten durny pies.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Kiedy tylko młodszy brat rozejrzał się w ten infantylny sposób szukając jakiś śladów postaci która miałaby się gdzieś dookoła nich kryć, kąciki warg Howarda automatycznie uniosły się w górę.  Czuł dominacje nad swoim bratem i to w tej chorej sytuacji chyba najbardziej go kręciło. Wiedział, że jak posłuszne dziecko łyknie tą opowiastkę, którą oczywiście sam wyczytał kilka dni temu w gazetach przychodzących do ich domu. Jednak nim jakikolwiek z domowników zorientował się o nowej podrzuconej prasie, ślad po niej ginął jak po statkach niknących w Trójkącie Bermudzkim. Sonny był dzieckiem, które interesowało się wszystkim, czytał od deski do deski, chłonąc interesujące go fakty. Sam nie wierzył w tą całą historyjkę, czarny pies, na dodatek wielki, miałby bez sensu wałęsać się po tych terenach? Z pewnością zostałby zauważony... ale przecież, jak go zauważali to ginęli, no tak, jak mógł pominąć ten jakże istotny fakt. Mimo wszystko zamierzał to zbadać.
Z zamyśleń wyrwał go dźwięk uradowanego głosu młodszego brata, który błysnął przez moment swoim szczerbatym, siedmioletnim uśmiechem i niczym pocisk, sunął po zboczu na którym stali i biegł w stronę zamarzniętego jeziora. Howard na chwilę drgnął machinalnie, a w gardle utkwiło mu wykrzykiwane, ostrzegawcze imię brata, które w ostateczności zostało połknięte i strawione. W takich chwilach zastanawiał się czemu nie zrobiono mu testu na ADHD.  Sonny stracił poczucie czasu, nie był nawet pewien jak daleko zaszli i ile im to zeszło. Przybliżył się ostrożnym krokiem do krawędzi, spoglądając z niesmakiem  jak młodszy brat wbiega na tafle jeziora. Wiatr stał się już  ostrzejszy, zimniejszy, błyskawicznie pozbawił jego twarzy czucia. Wsuwając dłonie w kieszenie ruszył w dół, czując, że lada moment może zjechać w ekspresowym tempie na sam dól jeśli zrobi jakiś niewłaściwy ruch. Kolejny zimny powiew wiatru zmusił go do przymknięcia oczu. Wziął głęboki wdech nosem i wypuścił go ustami patrząc jak gorąco wydobywające się z jego ust w postaci pary unosi się i znika w otaczających go ciemnościach. Uniósł na chwilę wzrok i ujrzał miliard, lodowatych iskier w mroku wieczornego nieba.  Śnieg przestał padać, a w ogół rozlegała się cisza, kompletna, sekretna cisza. Była tu moc, o tak, czuł ją doskonale. Stopy automatycznie zdawały się znajdować bezpieczne miejsca bez żadnego wysiłku z jego strony. Poślizgnął się tylko raz: prawy but przebił się przez cienka warstwę lodu i zanurzył w dziwnej, oślizgłej, stojącej wodzie, kiedy wchodził za Vidanem na zamarzniętą tafle jeziora. Zamarł, jego tęczówki automatycznie w podejrzliwy sposób zwęziły się.
Hej knypku! — zawołał go stojąc w miejscu tuż przy wejściu na duże, skostniałe "lodowisko". Brat był znacznie dalej od niego. —  Musisz to zobaczyć.
Z niewiadomych przyczyn ostatnie wypowiedziane zdanie z ust Howarda zabrzmiało bardzo zachęcająco, chyba nawet bardziej niżby chciał. Kiedy wyjął mokrego buta wraz z przemoczoną stopą, przykucnął. Właściwie nawet nie przejął się tym, że przed chwilą trzymał nogę w czymś naprawdę obrzydliwym, w końcu u nie jednego dzieciaka wywołałoby to nagły atak paniki. Howard wydawał się być na to najwidoczniej odporny. Przesunął palcem po kruchym lodzie, który pod lekkim naciskiem jego szczupłych palców rozlatywał się na małe, wręcz mikroskopijne cząsteczki i wpadał do wytopionej dziury. Właśnie dziura. To ona tak go zainteresowała. Howard pospiesznie wyciągnął latarkę, która trzymał w kieszeni kurtki i poświecił nią by bardziej przyjrzeć się  temu co chciał zobaczyć.
Coś tu mamy — podniósł głowę  spoglądając w ciemnościach na Vidana z wyraźnym niepokojącym uśmiechem na twarzy. Za każdym razem w jego wydaniu uśmiech ten wyglądał tak samo. Dziwnie, przejmujący i niebezpieczny. — Pamiętasz jak wspominałem, ze potrzebuje twojej rady? — odparł by znowu utkwić  wzrok w czymś przypominającym wdrążenie w lodzie. Położył dłoń pozbawioną rękawiczki na miejscu tuż obok, które nie zostało naruszone. Nacisnął szczupłą, kościstą ręka na lód ale nie pękał jak miejsce tuż obok. Po chwili zastanowienia zerknął okratkiem na Vidana i zaczął z poważnym głosem: — Na co ci to wygląda? — zapytał, chociaż on już znał odpowiedź — To jest wielkie. Tak, to ślad, przyjrzyj się. — polecił niczym nauczyciel, nalegający na pokazanie Kambodży na mapie świata.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

A co miał nie łyknąć! Miał tylko siedem lat! To Howard w chory sposób traktował go jak dorosłego, równego sobie, oczekując od niego całkowitego panowania nad swoimi emocjami i odruchami. Tylko pieprzony Antychryst był wstanie z poważną miną przebrnąć przez życie. On i Sonny. Oczywiście. Ale jakże trzeba był skrajne pozbawionym wyobraźni i odpowiedzialności, aby zabierać swojego małego brata do cholernego lasu, gdzie czai się zagrożenie, a potem nagle go nim straszyć. Howard najwidoczniej już od czesnych lat młodości miał nierówno pod sufitem, skoro on w swoim zachowaniu nie widział niczego niestosownego.
Na szczęście Vidan szybko zapomniał o durnych pomysłach starszego brata, uznając to po prostu za kolejny „nieśmieszny” żart swojego głupiego brata. Sonny nawet najzabawniejszy żart by spalił, robiąc z niego niesmaczny suchar. Tak mówił Ralph. Więc musiało być prawdą.
Zbiegł po stromym zboczu, prawie się wypierdzielając o pierwszy lepszy wystający kamień i nie tocząc się niczym kula śnieżna. Faktycznie poza domem miał niespożyte pokłady energii, które tylko w zaciszu czterech ścian nagle ustawały, milkły. Najwidoczniej spowodowane to było obecnością ojca, który swoim surowym wzrokiem przyprawiał go o dreszcze. Dlatego Ralph zawsze zabierał go na dwór, ze sobą. Tam mógł się wyszaleć i pobyć dzieckiem. Wrzeszczącym, drącym się o napój i brudnym jak noc.
Szurał butami po zamarzniętym jeziorze, starając się jako tako utrzymać równowagę. Zaśmiał się i spojrzał na Howarda, machając do niego i wskazując, aby też spróbował. Ale widocznie brat wolał coś innego. Obrażony na początku zignorował jego pierwsze słowa. Nie miał najmniejszej ochoty podchodzić do niego i sprawdzać w jakiej padlinie grzebie. Obawiał się, że Sonny mógł znaleźć jakąś zamarzniętą kupę i myśleć, że odnalazł najprawdziwsze szczątki „legendarnego” psa. No tak. Pośrednio to mogło się zgadzać. Tyle, że ten pies wydalił TO z siebie, a jego brat pewnie sądził, że odkrył Amerikę i w tym grzebie. Przewrócił oczami, widząc jak ten nie odpuszcza. Niezadowolony poruszał butami, jadąc w jego stronę niczym na skazanie widocznie nie mając ochoty bawić się w durne eksperymenty. Zbliżył się i zerknął na znalezisko z góry.
- Zobaczyć? Znalazłeś kupę i starasz się określić jej wydalenie z organizmu? – zapytał z pełną powagą i ironią w głosie. Widoczna zmiana osobowości i zachowania. Kompletnie inny obraz siedmiolatka niż jaki prezentował parę chwil temu. Chyba wahania nastrojów mieli rodzinne, albo po prostu zryte berety.
- To nie są żadne zwłoki, których zgon możesz określić na podstawie różnych czynników. Takich jak temperatura, otoczenie czy grubość tkanki tłuszczowej – mruknął średnio zainteresowany odkryciem brata. Zerknął w bok, czekając aż temu minie fascynacja nudnym odkryciem.
Coś zaszeleściło. Nagle zauważył za krzakami jakich ruch. Zwęził oczy i zesztywniał.
- Howard… – szepnął cicho, jakby nagle zdał sobie sprawę, że musi być cicho. - Tam w krzakach! Siedzi! – powiedział cofając się w tył.
Nie chciał umrzeć. To pewnie ten durny pies! Durny Sonny! Przez niego umrą, a mama zrobiła pyszną lazanie! I nigdy jej już nie zje. Cofał się pospiesznie, chcąc być jak najdalej od krawędzi jeziora. Pod nogami coś chrupnęło. Nie myślał skąd dochodził ten dźwięk. Liczyło się to, że w krzakach widział jakieś ślepia, które nagle znikły mu z oczu. Czyżby legenda była prawdziwa? I miał umrzeć?
Stanął. Zatrzymał się. Zaczął głośno oddychać, patrząc w dal i dopiero później na brata. Niczego nie było. Może mu się tylko przewidziało i nie potrzebnie panikował. Z podobnym nastawieniem zrobił krok w przód, wiedząc, że Sonny teraz nie da mu żyć. Durny, co on sobie wyobrażał. Nadąsany na własny strach szedł i wtedy poczuł kolejne chrupnięcie. Tym razem zerknął w dół, wbijając spojrzenie w pękający pod jego ciężarem cieńszy lód. To trwało ułamki sekund. Nagle stojąca postać na środku jeziora zniknęła pod powierzchnią, zatapiając się w lodowatej wodzie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Sonny  gwałtownie uniósł głowę słysząc tą irracjonalną wypowiedź brata. W tej jednej chwili zwątpił w jakikolwiek jego intelekt. Po kim on to ma, przeszło mu nawet przez myśl, ale nie zastanawiał się nad tym długo, od razu zamierzał wygłosić swój monolog:
To ślad łapy, rozumiesz? Łapy, psiej łapy— syknął wzburzony jego brakiem zainteresowania. Podniósł się i wstał ze skwaszoną miną. — Tylko ta jest o wiele większa. Przebiła lód, albo go... stopiła...
Gwałtownie zastygł w miejscu. Jego głos rozchodzący się echem dopiero w tym momencie uzmysłowił go o słowach jakie zdołał wypuścić ze swoich ust. Stopiła. No tak musiała stopić lód, gdyż ślad był tylko jeden. Płonąca łapa  musiała wkroczyć na twardy gruby lód, a po przebiciu się przez lodowaty kryształ wpadła do oślizgłej wody, która spowodowała gwałtowne ugaszenie ognia. Dlatego był tylko jeden ślad. To dlatego!  Howard w trwaniu tej  narastającej ciszy machinalnie uśmiechnął się, uśmiechnął z pełną fascynacją i satysfakcją. Udało się. Boże był taki wniebowzięty. Ten dowód był dla niego niczym patyczek po lodzie z wygrawerowanym napisem "Lodożerco WYGRAŁEŚ BIG MILK'a".  Wszystko dookoła nagle straciło sens. Zapomniał, że przywlókł tu Vidana, zapomniał, że znajdują się w środku opuszczonego, przeciągniętego ciemnością lasu, zapomniał nawet o samym sobie. Bardziej interesował go wiatr, nurt powierza napędzający ze wszystkich stron, który unosił mu włosy z czoła i znad uszu. Ledwie wyrwał się z zamyśleń gdy młodszy brat zawołał go po imieniu. Zmarszczył nos, chcąc zakomunikować mu, że najlepiej by się już nawet nie odzywał, ale  kolejne słowa zadziały na niego niczym kubeł zimnej wody. Obrócił się pospiesznie patrząc w ciemne, zakamarki lasu. Niebo zasunęła świeża warstwa chmur i zerwał  zachodni wiatr. Howard stał na skaju zamrożonego jeziora, przekrzywiając głowę. Jego wargi były ściągnięte w napiętym grymasie.
Co się...
Momentalnie  ucichł, rozglądając się niespokojnie po zboczach z których jeszcze chwilę temu zbiegali. I wtedy usłyszał trzask miażdżonych krzaków i łamanych, zamarzniętych gałęzi. Coś się tam poruszyło - coś dużego. Machinalnie jego ciało zrobiło krok w tył, choć sam nawet nie był tego świadom. Z początku dźwięki wydawały się odległe, jednak chwilę potem bardzo bliskie. Oddalały się i złowieszczo zbliżały ku nim. Na czole Sonnego pojawiły się kropelki potu, poruszył palcami ręki w której trzymał latarkę. Jego dłonie zwilgotniały. Czuł, że latarka lada moment wyślizgnie mu się z dłoni. W tym momencie usłyszał gwałtowny trzask, zdziwiło go, że nie dochodził  z gęstwin na które uparcie wpatrywał swoje ślepia. To było z tyłu, gdzieś za jego plecami. Gwałtownie obrócił się w stronę huku. Przez chwilę wszystko wyglądało normalnie, ale dopiero po sekundzie zauważył balansującą na lodowatej wodzie, oderwaną krę. Otworzył przerażony oczy i  rozdziawił usta. Ta sekund była chyba jego najdłuższą w życiu. Oniemiał. W tej jednej chwili zapomniał o psie. Nie myślał już nawet o nim. Teraz nie wiedział nawet, o czym dokładnie myśli. Czas się zatrzymał.
Przed oczami Howarda  pojawił się  obraz padającego śniegu. Wielkie zaspy przed ich domem i  ta niepewność. Howard pamiętał doskonale dzień, w którym przywieziono Vidana ze szpitala. Z idealnie kobaltowego, styczniowego nieba padał gęsty, puchaty śnieg i cała rezydencja była pogrążona w dziwnej, pełnej napięcia ciszy. Kiedy mama  weszła tylko do przedpokoju i nie zdejmując płaszcza, pokazał stojącemu w kącie Howardowi mały, opatulony szczelnie kocykami tobołek, zamarł. Tobołek miał duże, niebieskawe oczy i jeden  przyklapnięty, ciemny kosmyk na łysawej łepetynie.
Będziesz o niego dbać, jesteś jego starszym bratem — zakomunikowała Howardowi kiedy tylko zauważyła grymas i niezadowolenie na jego młodej buźce. To brzmiało jak wyrok.
Nic nie będę! — fuknął się ośmiolatek. Doskonale pamiętał, jak go nie lubił, jak chciał  się go pozbyć dokładnie jak wcześniej Ralpha.
Howard!
Od tej właśnie pory Vidan miał być nieodłączną częścią życia Howarda Hawkinsa. Na dobre i na złe.

Vidan! — krzyk Howarda chyba nigdy nie był tak pełen niepokoju jak teraz. Rzucił się w stronę pęknięcia, dłońmi łapiąc za krawędzie pękniętego lodu i z zagubieniem błądził wzorkiem po czarnej jak smoła wodzie. Wydawało mu się, że wszystkie stawy w jego ciele zamarzły. Zrzucił z siebie pospiesznie kurtkę, która z nieładem upadła tuż za nim. Nie zawahał się, wskoczył do lodowatej wody. Nie nawiedził wody. Boże, jak on jej nie nawiedził! Otworzył oczy, które w jednej chwili zaszczycały go po wykonaniu tej gwałtownej czynności. Wszędzie dookoła trwała ciemność, wpadł w panikę. Stracił orientację jak głęboko się znajduję, pospiesznie zaczął machać rękoma na boki. Myślał, że umiera. Że oboje tu umrą w tak żałosny sposób. Coś kopnęło go w rękę. Gwałtownie złapał niezidentyfikowane ciało i szarpnął je w swoją stronę. Spojrzał w górę. Widział gwiazdy. Czuł jak z natłoku adrenaliny, zaczyna brakować mu tlenu. Szarpnął ciężki obiekt, wymachując nerwowo rękami i nogami, mając nadzieję, że to pomoże. Te krótkie sekundy, spowodowały, ze zapomniał o zimnie, nie czuł go kompletnie, dopiero jak jego sztywne palce z wysiłkiem pochwyciły krawędzi lodu  zdołał z trudem się podciągnąć, wyciągając na powierzchnię ciężkie ciało. Wziął głęboki wdech wręcz czołgając się po lodzie. Spojrzał w bok. Tuż obok niego leżał jego młodszy brat. Udało się. Zakręciło mu się w głowie i momentalnie zrobiło się niedobrze.
Vidan — wydusił z chrypą, czując, ze jego struny głosowe odmówiły już posłuszeństwa.— Knypku...
Przybliżył się do niego na klęczkach od razu łapiąc za zamek jego kurtki rozpinając ją.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach