Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Go down

Pisanie 15.04.14 22:31  •  Szkolny dziedziniec Empty Szkolny dziedziniec
Spater.

_______

-… i właśnie dlatego postać Raskolnikowa jest nie tylko wybitnym studium charakteru i rozwoju szaleństwa, ale przede wszystkim próbą odpowiedzi na pytanie, czy jednostka w imię celu wyższego, dla dobra ogółu, może dopuścić się zbrodni. Jaką odpowiedź daje Dostojewski? Yamada?
Szurnięcie krzesła.
Za pięć trzecia.
- Historia Raskolnikowa pokazuje, że jego zbrodnia nie zostaje usprawiedliwiona. Mord dalej pozostanie mordem, a ten podlega karze. Każdy zbrodniarz, gdy tylko udowodni mu się jego przewinienia, zostanie ukarany stosownie do jego wagi. Ale zbrodnia obciąża przede wszystkim sumienie.
- Bardzo dobrze, Yamada. Siadaj.
Czternasta pięćdziesiąt siedem.
Profesor Milton, wybitny teoretyk literatury, wyszedł zza pulpitu i kontynuował wykład.
- Jak słusznie zauważyła panna Yamada, zbrodnia jest kwestią przede wszystkim sumienia. Raskolnikowa zawiodła nie metoda, a własna niezdolność do poniesienia ciężaru odpowiedział…
- Dochodzi trzecia – odezwał się z tyłu klasy melodyjny, dziewczęcy głos. Milton urwał w pół słowa i uniósł głowę.
- Tak, panno Skylar?
Nancy uśmiechnęła się chłodno.

Krew jego na was i na dzieci wasze.
- Dochodzi piętnasta. Według apokryfów, o tej godzinie na wzgórzu zwanym Golgota umarł Jezus z Nazaretu, nazywany także Chrystusem. Uznałam za konieczne wspomnieć o tym, gdy zaczął pan rozważać zasadność popełnienia zbrodni dla dobra ogółu.
- Dziękujemy za wykład teologiczny, panno Skylar. – Milton palcem wskazującym poprawił okulary na nosie. Uśmiechał się krzywo, ale całkiem sympatycznie. – O ile mi jednak wiadomo, apokryfy nie mówią o żadnej zbrodni Jezusa Chrystusa.
- Ależ istnieje źródło pisemne traktujące o zbrodni dotyczącej Nazarejczyka – zaoponowała łagodnie. Głowy co chwilę odwracały się to ku tyłowi klasy, to ku pulpitowi, jakby uczniowie obserwowali energiczny mecz ping-pongowy.
Nie, żeby się nie spodziewali. Ale dyskusje Skylar z Miltonem zawsze były interesujące.
- Doprawdy?
- Oczywiście. Jestem pewna, że słyszał pan o nim, profesorze. Od daty wydania powstało niezliczenie wiele przekładów, reedycji z komentarzami oraz interpretacji. Fragmenty mieliśmy okazję nawet omawiać na lekcjach, profesorze. Mówię o Biblii.
W klasie zrobiło się nagle dziwnie cicho.
- Jezus nie popełnił żadnej zbrodni, przynajmniej źródła nie donoszą, by dopuścił się jakiejkolwiek. Zbrodnią zaś było ukrzyżowanie niewinnego człowieka na podstawie bzdurnych dowodów i w oparciu o prawnie nielegalny  proces. Zbrodnia jest faktem, to natomiast, kto się jej dopuścił, jest wyłącznie szczegółem. Zaś zbrodnię na Golgocie popełniono, by odkupić całą ludzkość. Zło dla dobra ogółu, czyż nie?
Bzyknęła mucha. Zegar tyknął. Skrzypnęła podłoga, gdy zbity z tropu profesor zrobił krok do przodu. Telefon mruknął sprzężeniem zwrotnym, gdy Nancy musnęła go palcem, wodząc po podobiźnie sportretowanego na zdjęciu mężczyzny.


„Mówisz, żem rudy ? Zamknij oczy,
garścią srebrników gust ci zmienię:
rudy nie rudy, byle tylko
A! znak od tego powroza!?
Hihihihihi!!!
Czart to się wczoraj rzucił mi na szyję
i tak mnie słodko połechtał,
aż mi ta krwawa wystąpiła pręga...”*

- A co z Judaszem? – podjęła spokojnie temat, ślizgając palcem po czerwonym zarysie długich, przesuszonych włosów.
Miękkie, pachnące i szorstkie jak siano.
Frapujące. Jak cały dr Jekyll.
Jego zdrada Jezusa była zbrodnią, ale czyż nie zbrodnią poczynioną dla dobra ogółu? Cały świat wyklął i spisał na straty Judasza. Ale bez niego przecież nic by się nie udało. Judasz urodził się pechowcem, poniósł ofiarę już w momencie narodzenia. Przyjść na świat, by zdradzić syna Boga, za co grozi wątpliwe, bo niewiadome piekło, ale niewątpliwa, bo wciąż pamiętana wzgarda wiernych. Trzeba mieć wyjątkowego pecha, ale i wyjątkową odwagę, by być Judaszem, podobnie jak trzeba je mieć wtedy, gdy popełnia się grzech w służbie ludzkości. Zbrodnią Raskolnikowa nie było morderstwo lichwiarki. Zbrodnią Raskolnikowa był brak jaj, by być Judaszem do samego końca.
- Panno Skylar, język! – fuknął z udawanym obruszeniem Milton, ale w głębi jego oczu coś błysnęło ciepło. Była jego ulubienicą.
Jak zresztą wszystkich.
Każdy nauczyciel tej pieprzonej szkoły, każdy cholerny uczeń, każdy chłopiec przechodzący obok niej korytarzem, każdy służący w domu, każdy ze znajomych jej przybranych rodziców, wszyscy ją uwielbiali. Tylko że Nancy było to obojętne. Nie warto przywiązywać się do trupów.
A oni wszyscy są już martwi. Dzieci polityków, biznesmenów, wysoko postawionych wojskowych, członków S.SPEC-u, skorumpowanych naukowców, opłacanych przez nich gwiazd kina, teatru i sztuki. Kapusie, lewactwo, skurwysyny, złodzieje, kłamcy. Żywe trupy. Hołota krzycząca za uwolnieniem Barabasza.
Na nich wszystkich już wydano wyrok.
Krew jego na was i na dzieci wasze.
Wstała, gdy tylko dzwonek obwieścił świergotem koniec zajęć.


***

„Przyjedź po mnie. Teraz.” – napisała i wysłała, po czym wrzuciła telefon do torebki. Nie brała notatek, nie były jej potrzebne. Pamiętała wszystko.
- Poczekaj!
Nie odwróciła się. Nawet nie prychnęła. Przymrużyła tylko oczy w ten charakterystyczny sposób, który znali tylko nieliczni, a który zwiastował burzę niezgorszą od tej szekspirowskiej.
Chłopak wyhamował niemalże z piskiem. Był wysoki, dobrze zbudowany, przystojny jak diabli, jasnowłosy, wyczesany, wypacykowany i przeraźliwie nudny z twarzy.
- Jestem Evan, nowy w klasie. To na lekcji… to było niesamowite – wykrztusił.
- Skądże. Niesamowite jest to, że właśnie zmarnowałam na ciebie dziesięć cennych sekund mojego życia i marnuję drugie tyle na podejmowanie rozmowy. „To na lekcji” nazywamy dialogiem, przeprowadza go dwie lub więcej osób o wystarczającym stopniu zorientowania pozwalającym na swobodną dyskusję. To, co mówię właśnie teraz, potocznie nazywamy mieszaniem z błotem. Nie zapomnij zgłosić się do sekretariatu po legitymację, skoro jesteś nowy.
Odwróciła się na pięcie, furkocząc włosami i ruszyła energicznym, wdzięcznym krokiem w kierunku głównych drzwi. Już chwilę później z ulgą wyszła razem z tłumem uczniów na szkolny dziedziniec, wielki jak Circus Maximus. Popołudniowe, gorzkawe od metali ciężkich powietrze pachniało ozonem. Burza.
Nadchodzi Burza.
John, gdzie jesteś?



*Jan Kasprowicz, Judasz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.04.14 0:08  •  Szkolny dziedziniec Empty Re: Szkolny dziedziniec
„Przyjedź po mnie. Teraz.”
Przesunął palcem po spękanym ekranie telefonu i schował go do kieszeni. Teraz? Nie powinna jeszcze… Och, nieważne. Dzień, jak każdy inny. Rozkaz gonił rozkaz, zaś czas na jego wykonanie ograniczał się do niezbędnego minimum czynności poprzedzających finalne chwile przed preludium do kolejnego polecenia. Dlatego darzył niechęcią ludzi bogatych. Mieli koszmarny pociąg do podporządkowywania sobie każdej sekundy czasu innych i niesamowitą wręcz tendencję do zapominania o formach grzecznościowych. Przybrana rodzina Nancy nie była pod tym względem wyjątkiem.
John pozwolił sobie na głębszy oddech, odstawił fikuśną filiżankę na stolik i zgarnął kluczyki do auta. Urokiem tego, gdzie mieszkali była znaczna odległość od Akademii (z pominięciem większości zakorkowanych ulic) i kilkanaście cennych minut czasu słuchania kiepskich utworów z samochodowego radia. Nie był wielkim fanem motoryzacji, ale fakt posiadania jeepa wielkości małego słonia chociaż częściowo osładzał mu niedogodności ‘misji’, na którą go posłano. Szczerze powiedziawszy, nawet pomimo całej sympatii względem panny Skylar, Judas gnił w stagnacji i marzył o odmianie. Rozmowy z nią były ekscytujące i cenił każdy błyskotliwy przytyk, poza tym ciągle żywił szacunek do jej biologicznego ojca, co nakazywało mu trwać przy niej w dobrych i złych chwilach, jednak musiał przyznać się przed sobą, że tęskno mu było do życia zwykłego wojskowego. Nancy mogłaby rozpętać dla niego jakąś wojnę.
Drogę przebył nieco szybciej, niż powinien, nucąc pod nosem jakiś mało skoczny, znany kawałek i myśląc o tym, że chętnie by coś zjadł. Od rana jakoś zapomniał o posiłkach, więc jedyne, co miał dziś w ustach do nieszczęsna herbata, której nie dane było mu dokończyć. Nancy nie powinna mieć obiekcji, by wstąpić gdzieś na obiad. Wątpił, by jakoś szczególnie śpieszno jej było do domu.
Wtoczył się wolno swym czarnym potworem na pobocze i docisnął hamulec. Zza uchylonej szyby dojrzał Nancy – trudno byłoby ją przeoczyć. Stała wśród tłumu wymijających ją osób i widać usilnie starała się ignorować wszelkie niepożądane zaczepki. John przez chwile czuł nawet ochotę, by wyjść ku niej. Wiedział, jaki efekt by to wywołało. Mimo, iż był osobą anonimową, powiązanie z Calderonami i samą Skylar wytwarzało jakby jaskrawy neon nad jego głową głoszący ‘SPÓJRZ NA MNIE I ZAINTERESUJ SIĘ’.
Ostatecznie nie zrobił jednak nic. Ściszył radio, zaciągnął ręczny i odpalił papierosa. Wypracował sobie zwyczaj nie powiadamiania o swej obecności, póki dziewczyna sama go nie zauważy. W końcu, za to mu płacili. Miał być jak cień, zaś ten nie dzwoni z wiadomością, że już czeka. Poza tym, proszę… Czarny, wypolerowany jeep nie był łatwy do przeoczenia.
Gorzki dym wypełnił mu gardło i płuca, gdy oparłszy się o fotel zaciągnął się mocno. Pozostawało czekać.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.04.14 13:45  •  Szkolny dziedziniec Empty Re: Szkolny dziedziniec
Parkującego jeepa zauważyła od razu, ale odczekała chwilę, nim ruszyła w jego stronę wolnym, wystudiowanym krokiem modelki. Żeby nie pomyślał, że się spieszy na spotkanie, czy coś. Żeby sobie właściwie niczego nie pomyślał. Należy postawić wyraźną granicę – to on tu pracuje, to on ma na nią czekać, nie odwrotnie.
Jasne.
Gdyby była bohaterką dennej, pustej jak dzbany Salomona, romantycznej powieści dla nastoletnich dziewic z burzą hormonów. Męsko-damskie intrygi jej nie interesowały. A z pewnością nie tego gatunku.
Gdy tylko John zajechał na parking, z ulgą potrząsnęła włosami i ruszyła w jego kierunku… krokiem bynajmniej nienależącym do modelki. Owszem, Skylar poruszała się ładnie i wdzięcznie, ale nie było w tym nic wyuczalnego, sztucznie powabnego i nadmiernie kociego. Nie kręciła biodrami, nie krzyżowała dziwacznie nóg. Szła szybko i energicznie, płaskie obcasy jej butów wybijały na chodniku nerwowe staccato. Sztywno wyprostowana, dumna, z biustem entuzjastycznie podskakującym przy każdym kroku.
Walkiria.
Szarpnęła klamkę, odciągnęła drzwi i energicznie wpakowała się do wozu, rzucając torbę na tylne siedzenie. Wnętrze samochodu pachniało jedną z jej ulubionych mieszanek woni – sosnową świeżością, skórzanymi tapicerkami, dymem papierosowym, zapachem mężczyzny i jej własnymi perfumami na bazie belladonny. I burzą.
Wszędzie wisiała burza.
- Źle się poczułam, zadzwoń do dyrektora z usprawiedliwieniem nieobecności na dwóch godzinach lekcyjnych – powiedziała zamiast powitania, szarpiąc się z pasem. Teraz miała zupełnie inny ton, wyższy, bardziej swobodny, złośliwy i niegrzeczny. – Zjemy na mieście, jeśli ktoś zobaczy mnie w domu za wcześnie, nakapuje Calderonom. Nie chcę słuchać godzinnego wykładu o marnowaniu potencjału. Mam ochotę na zakupy. Kuchnię śródziemnomorską, coś słodkiego i zakupy. Ach, i nie mam ochoty jutro iść do szkoły, więc zajmij się jakoś i zorganizuj mi… KURWA! – wrzasnęła, bo zamykane drzwiczki samochodowe przytrzasnęły jej włosy.
Ze zbolałą miną otworzyła drzwi, odepchnęła je nieelegancko nogą i wciągnęła do środka pasmo jasnych, popielatych włosów. Miała je długie, bardzo długie, końcówki spoczywały na skórzanym fotelu, a przy każdym podmuchu wiatru kosmyki fruwały jak żagle. Mimo to nigdy nie wpadła na to, by je związać.
- Pieprzone drzwi – zaklęła, z furią zamykając je ponownie, tym razem już bez uszczerbku na włosach. Oparcie swojego fotela odchyliła lekko do tyłu, smukłe nogi w czarnych, wysokich zakolanówkach zarzuciła na swoją część deski rozdzielczej.
Spódniczka zsunęła się z ud. Bynajmniej nieprzypadkowo. Mignął fragment bladej, gładkiej skóry i białych majteczek ledwo tylko muśniętych dekoracją z koronki. Witaj, John.
Nancy posłała mu olśniewający uśmiech.
- Dzień dobry, Walker.

***

Dzień dobry, Walker.
Jakby którykolwiek z dni istoty takiej jak ty mógł być dobry. Oszczędzono ci normalnego życia i prawa do niezobowiązującej szczęśliwości. Jesteś Wymordowanym. Judaszem. Pechowcem.

John opiekował się nią nieprzerwanie od trzynastego roku życia, czyli przez, z grubsza ujmując, cztery lata. Daje to 1461 dni. 35064 godzin. 2103840 minut życia spędzonych w jego niemal nieustannym, bliższym lub dalszym, ale nieodmiennie pewnym towarzystwie. Spośród wszystkich ludzi w tym mieście Nancy znała go najlepiej. Prawdopodobnie znała go lepiej niż jego rodzina, o ile w ogóle jakąkolwiek posiadał.
Co nie zmieniało faktu, że lubiła na niego patrzyć. I robiła to zawsze, podziwiając i obserwując tak samo, jak podziwia się i obserwuje jadowite węże w zoo, czy płótna Hieronima Boscha. Brzydkie, niebezpieczne, dziwnie. Obrzydliwie piękne. Straszne. Zło bezpiecznie oddzielone od obserwatora grubą szybą terrarium, ramą obrazu.
Potwór na pełen etat, grzecznie ubrany w białą, rozpiętą u górze koszulę. Wytresowana bestia, która ładnie prowadzi samochód, umie odbierać telefon i toczyć ciekawe dyskusje. Pies na łańcuchu.
Nancy lubiła go drażnić, tak samo jak denerwuje się uwiązanego psa. Podchodzi się blisko, tak blisko, jak tylko można, nie wchodząc w jego zasięg, docierając niemal do samej granicy. I macha mu przed nosem szynką.
Nancy też podchodziła. Tak blisko, jak tylko mogła. I też machała, z klinicznym zainteresowaniem obserwując, czy pies zerwie się z łańcucha i ją zagryzie.
Dzień dobry, Walker.
Zjedzmy dziś na mieście, Walker.
Bardzo ładnie pachniesz, Walker.
Masz we krwi śmiertelnego wirusa, więc użyjmy go i zabijmy wszystkich, Walker.

- Umów mnie na jutro do fryzjera i kosmetyczki – mruknęła jeszcze, zapadając się w miękki fotel. Lubiła duże samochody i delikatne mruczenie silnika maszyny. To prawie jak wibracje. Prawie jak seks. – Sam siebie też możesz umówić. Masz strasznie przesuszone włosy.
Wyciągnęła rękę i nawinęła sobie krwistoczerwone pasmo na palec. Miękkie, ale suche jak siano. Chryste, co on z tymi włosami robił? To efekt uboczny bycia Nosicielem?
Były okropne i zarazem nie były brzydkie. Tak samo jak cały Walker.
Brzydki i równolegle piękny.

***

Była księżniczką, więc wolno było jej bawić się wszędzie, z wyjątkiem gabinetu ojca. I jak na kapryśną księżniczkę przystało, z największą ochotą bawiła się właśnie tam. Każdy o tym wiedział, z właścicielem lokalu włącznie, zakaz oficjalnie nadal obowiązywał, ale nikt nie zwracał jej uwagi. W końcu pierwszym, czego nauczyła się doświadczać od dorosłych ludzi, była pobłażliwość.
Było gorące, lipcowe popołudnie. Wszystko z łatwością uchodziło na sucho.
W końcu miała dopiero dziesięć lat.
- Uszanuję twoją decyzję, John – mówił wtedy ojciec głosem cichym i dziwnie miękkim. Tak mówią mężczyźni do swoich dzieci lub do tych, których jak swoje dzieci traktują. Wtedy, gdy wiedzą, że muszą coś zaakceptować, inaczej stracą wszystko, czego by utracić nie chcieli.
Nancy nie wiedziała, co takiego musiał uszanować profesor Skylar. Miała dopiero dziesięć lat.
- To dla ciebie, chłopcze. – Szuflada wyjechała z cichym zgrzytem drewna w prowadnicach. Na blacie biurka wielkiego jak lotnisko wylądowały dwie metalowe kasetki. Pierwsza z Coltem, druga z dopasowaną, robioną na zamówienie maską. – Do obrony i do… obrony, John.
Nancy prychnęła jak rozzłoszczony kot. Tutaj, uczepiona regału na tyłach gabinetu ojca, nie miała szans dojrzeć ani enigmatycznego Johna, ani jego prezentów. A chciała zobaczyć i jedno, i drugie. Zagryzła zęby i z uporem maniaka postawiła drobną stópkę w dziewczęcym buciku na drugiej od dołu półce, zamierzając się po meblu najzwyczajniej w świecie wspiąć.
- Ani mi się waż – powiedział nagle ojciec. – Złaź z tego regału, lisico.
…Ups.
Zeskoczyła miękko.
- Chodź, przywitaj się z Johnem.



***
- Dzień dobry – wymamrotała spłoszona dziewczynka, bezwiednie nawijając kosmyk włosów na palec. Miała je śliczne, gęste i długie aż do końca pleców, gęste i grube jak końska grzywa. Cała była śliczna. Mała, porcelanowa laleczka wpatrzona z niekłamanym zainteresowaniem w stojące przed nią monstrum.
- Moje najmłodsze dziecko, Nancy – przedstawił ją z dumą ojciec. – Nancy, to jest John. Bądź dla niego miła. Pomoże ci, gdybyś go potrzebowała.
Nancy zrobiła krok do tyłu, wpadając plecami na ojca. Zapadła niezręczna cisza.
Obaj przez chwilę czekali na burzę. Przez kilka sekund patrzyli na siebie w niemym oczekiwaniu, aż dziewczynka wreszcie nie wytrzyma, spanikuje i rozwrzeszczy się na widok czerwonowłosego diabła. Zacznie płakać łzami wielkimi jak grochy, zmusi, by wziąć ją na ręce i zabrać jak najdalej od tego potwora o zmasakrowanej twarzy.
A potem będą godzinne wykłady jej matki o tym, że dzieci się nie straszy kimś wyglądającym jak… Och, sam rozumiesz, John. To tylko dziecko.
To tylko dziecko.
Nie będziesz miał takiego dziecka.
I nie strasz cudzych dzieci.
Bo nadajesz się tylko do straszenia. Straszenia, zabijania i karnego słuchania rozkazów. Z taką mordą i kwalifikacjami. Pasujesz do naszego pięknego, klasycznego domu z angielskim ogrodem jak pięść do nosa. A potrzebujemy cię tu jak łysy fryzjera.
Odejdź, zabieraj się z tym pyskiem i nie strasz mojej córki, która patrzy na ciebie fioletowymi oczami wielkimi z przerażenia jak spodki.
- On też jest lisem? – wyrzuciła nagle dziewczynka, nieświadomie wsadzając sobie do buzi kciuk.
Pan Skylar aż uniósł brwi.
- Lisem?
- Liskiem – potwierdziła z całą powagą dziecięcego majestatu. – Jest rudy jak lisek. On też jest liskiem, tak jak ja?
Kąciki ust profesora zadygotały od ledwo pohamowanego śmiechu.
- Kochanie, ale ty nie jesteś ruda. Mamusia jest ruda.
- Ale jestem liskiem – uparła się Nancy, marszcząc jasne, wąskie brwi. – Sam powiedziałeś, że jestem liskiem, to teraz nie mów, że nie jestem. Bo wtedy będziesz kłamał, a ja powiem mamie, że kłamiesz, a mama nie lubi, jak kłamiesz i znowu będziesz spał w gościnnym, a tam jest zimno – oświadczyła z piorunującą logiką wieku dziecięcego.
Skylar parsknął ukradkiem w rękaw garnituru.
- Zgoda, kochanie… Pan John też jest liskiem. Skoro oboje jesteście liskami, to zaopiekuj się nim, dobrze? John nie zna innych lisków. Postaraj się z nim zaprzyjaźnić.
Było gorące, lipcowe popołudnie. Anemiczne podmuchy wiatru leniwie szarpały liśćmi dużej, rosnącej tuż przed oknem gruszy. Ciężkie zasłony drżały jak żagle, a powietrze pachniało słońcem i opuncją, gdy rezolutne dziecko o zdumiewająco bystrych oczach królewskim gestem wyciągnęło małą rączkę.
- Zobaczę, co da się zrobić.


***
Od tego momentu John obecny. Rzadko, ale był. Co jakiś czas pojawiał się w domu, znikał w gabinecie ojca, a potem bawił się z nią. Nancy nigdy nie wiedziała, co zawdzięcza jej ojcu, ani dlaczego utrzymuje z nimi stosunki. Wiedziała tylko, że jest. Kiedy spadła z konia i trzeba było ją praktycznie nosić zaraz po wypadku, też był.
Nawet nie zdziwiła się specjalnie, gdy po tajemniczym zaginięciu jej rodziców oraz braci, w domu Calderonów natknęła się na Johna.
Od tego momentu John był już zawsze. Zawsze taki sam, to ona się zmieniała i zaczynała widzieć oraz rozumieć więcej. Rzeczy, na które wcześniej nie zwracała uwagi.
Silne ramiona, niezdrowy odcień cery, przesuszone włosy, zarys obojczyków pod koszulą. Twarde bicepsy i mięśnie brzucha. Wyrzeźbione uda, męski, dyskretny zapach, jego pokręcony humor, charakter, pozorna oschłość, inteligencja, obecność. Maska na twarzy, papieros w kąciku ust, płynny ruch, z jakim zmieniał biegi w samochodzie. Nancy zawsze uważała, że dojrzewanie jest równoznaczne ze wzrostem świadomości.
A teraz była… troszeczkę bardziej świadoma niż tamtego lipcowego dnia, gdy poznała pana liska.
Puściła jego włosy, dziwnie wkurzona.
- Pomożesz mi wieczorem przy ćwiczeniach. A teraz jedź.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down


 
Nie możesz odpowiadać w tematach