Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Go down

Pisanie 09.02.14 0:10  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Cockroach lair {Div & Q}
Ladies and Gentlemen,

   
   
   
Enjoy the show!


Div: Spójrz, kto w tym domu nosi bokserki!



Welcome to the Cockroach Lair
Powoli stawiasz kroki na zakurzonej, brudnej płytce. Próbujesz zamknąć za sobą skrzypiące drzwi i już chyba wiesz, dlaczego były otwarte, gdy przyszedłeś. Nie domykają się. Jakkolwiek mocno szarpiesz za klamkę, one i tak uchylają się z żałosnym piskiem. Coś skręca Cię w środku z irytacji.
Kiedy byłeś tu ostatni raz, nie śmierdziało aż tak rozkładem, widzisz też, że przybyło śmieci i ścierwa na podłodze, pod ścianami, gdzie przy popękanych listwach zebrały się koty z kurzu mogące spokojnie uchodzić już za ssaki. Drzwi właściciela po prawej jak zwykle zamknięte, słyszysz stamtąd ujadanie psa. Może ta gruba bestia zżarła już tego leniwego karalucha i dlatego wszędzie unosi się słodki zapach padliny, wsiąkając w popękaną farbę na ścianach i obsypujący się tynk.
Złażąca płatami farba była kiedyś żółta. A może zielona…? Nie sposób już rozpoznać jaki to był kolor, a jednak zawsze się nad tym zastanawiasz. Czarne koła pleśni, wulgarne napisy i żółtawe nacieki z sufitu skutecznie pozbawiły ów kolor uroku. W dodatku wygląda, jakby ktoś skrobał go paznokciami.
No proszę, okno we wnęce przed Tobą wciąż jest wybite. To chyba niepodważalny dowód na to, że właściciel poszedł już do Abrahama na piwo. Brudna listewka odchodzi od popękanej żałośnie i zakurzonej szyby. Jakiś wielki, tłusty pająk wybrał sobie pęknięcie na idealne miejsce na pajęczynę. Podchodzisz do okna, czując jak brud i kurz trzeszczy pod podeszwami Twoich butów. Wyjmujesz papierosa z ust i chuchasz dymem wprost na pająka, ciesząc się z jego zdezorientowania. Uśmiechasz się kwaśno i chwytasz skrzypiącej, żelaznej i obrzydliwie zardzewiałej poręczy po Twojej lewej. Rdza zostawia brudne ślady na Twojej dłoni, kiedy ją puszczasz, by wejść na górę. Żelazne pręty wiją się w ozdobne kształty, udając jeszcze swoją świetność. Cały efekt psują rysy i wgniecenia w drewnianych schodach, głuchy odgłos, kiedy się po nich wspinasz. Drewno zbyt wilgotne i zbite by mogło skrzypieć.
Posadzka na piętrze jest z tego taniego materiału, którego nazwy nigdy nie pamiętasz, ale wygląda żałośnie i łatwo się kruszy. Ściany tak samo szare i popękane, wręcz do szarych pustaków. Z wybrzuszonego od nacieków z góry sufitu zwisa jedna żarówka na cienkim kablu. Ostatnio nie działała, ale wnioskując z ilości much zalegających na podłodze, chyba ktoś już ją wymienił.
Podest, na którym się znajdujesz jest niewielki. Dwa metry na jeden, po lewej i prawej drewniane drzwi, pomalowane popękaną, białą farbą. Zaraz obok Ciebie znajdują się schody na kolejne piętro, ale nie masz potrzeby iść wyżej. Zresztą nie bardzo chcesz, słysząc z góry jakieś podejrzane szuranie.
Drzwi po prawej oznaczone są miedzianym numerkiem „2” nawet jeśli to pierwsze mieszkanie. Ktoś musiał się pomylić, był skończonym idiotą albo uważał się za niesamowicie zabawnego.
Podchodzisz, pociągasz za chłodną, żelazną klamkę, wyglądającą na ręcznie zdobioną w fantazyjne wzory. Kiedy jednak ciągniesz ją do siebie, ta luźno porusza się w drzwiach, burząc dobre wrażenie, wywołane chociaż jednym elementem budynku. Wciąż czujesz za sobą pełgający trupi odór, który wzdryga całym Twoim ciałem. Nie przeszkadza Ci, że jest zamknięte. Masz klucz. Skąd? Czy to ważne? Może ukradłeś, może podrobiłeś, a może po prostu masz? I tak nikt Cię nie widział…
Otwierasz drzwi, popychasz je do przodu i pozwalasz, by na Twoje wąskie wargi wpełzł uśmieszek zadowolenia, gdy ustępują. Nie skrzypią, idą leciutko. Stawiasz kroki na szarej, drewnianej posadzce, zamykasz za sobą i wypuszczasz z płuc nieco dymu papierosowego. Nie czujesz już tak ostrej woni zgnilizny. Tutaj prześladuje Cię zawsze tylko smród pleśni i wilgoci, która zalęgła się za matowymi, szarymi ścianami, które ktoś popieścił bronią palną. Kiedyś lubiłeś oglądać wszystkie te ślady, liczyć je i odgadywać kaliber broni, z której strzelano, ale dziś nie masz na to czasu, wyjątkowo Ci się spieszy, a skoro nikogo nie ma to może po prostu zostawisz notatkę i kopertę z zapłatą.
Znajdujesz się prostokątnym pomieszczeniu, przed sobą masz dosłownie pół metra odstępu od ściany, która wygląda jakby ktoś wybudował ją w piętnaście minut. To tylko płyta ze sklejki, którą od tej strony, którą widzisz podparto belkami zbitymi na krzyż, wzdłuż i wszerz. Są grube i tworzą małe półeczki, po których pewnie radośnie spacerują karaluchy i ich mniejsze koleżanki. Po swojej prawej również masz ścianę, stoisz w kątku, w którym znalazło się miejsce na jakiś stołek z jedną nogą krótszą. Mógłbyś zostawić wiadomość tutaj, ale czy nie byłoby to zbyt zwykłe? Jeśli nie wejdziesz głębiej w jaskinię lwa, lew pomyśli, że się go boisz. Po lewej ciągną się jeszcze ze dwa metry wąskiego pomieszczenia, ale nic tam nie widzisz. Nie ma tu żadnego światła, a jedyny kształt, który dostrzegasz to krzywy wieszak na ubrania umieszczony na jeden z belek. Wisi na nim jakaś mokra szmata od której bije odurzający smród starej krwi i rzygowin.
Przed sobą masz jednak szeroki łuk, który prowadzi do jaśniejszej części mieszkania. Wchodzisz czym prędzej, pewnym sprężystym krokiem. Podłoga cicho jęczy pod Twoimi podeszwami, kiedy stajesz na samym środku i rozglądasz się za dogodnym miejscem na zostawienie swojej wiadomości. Po lewej znajduje się stary aneks kuchenny, wysunięty niemal do samych drzwi. Ze dwie szafki, lodówka i piecyk, na bogato. Kolor drewnianych szafek przypomina seledyn, ale jak wszystko inne w tym ponurym miejscu teraz jest bardziej szary ze starości i brudu niż stuletni kurz pod Twoim łóżkiem. Mógłbyś zostawić liścik na lodówce, ale wtedy wyglądałoby to jak „Hej, Kochanie, tu masz pieniążki, kup sobie coś ładnego” i nie do końca podoba Ci się ta wizja.
Ponad szafkami znajduje się okno, z którego widok z dwóch stron ograniczony jest ceglanymi ścianami jakichś budynków. Widzisz tylko jakieś ponure obrazki na wprost. „Widzisz”. Jeśli przez tak brudne okno da się patrzeć. Gdybyś miał tu zamieszkać kazałbyś im lizać tą szybę do czystości…
Kręcisz powoli głową i zerkasz w drugą stronę, gdzie pod ścianą żałośnie stoi na cienkich nogach stolik i dwa krzesełka nie do pary. Pod ścianą na stole dumnie zdobi pomieszczenie kilka pustych butelek. Kolekcja od siedmiu boleści. Wolisz nie zaglądać za drzwi, które znajdują się po prawej od stołu.
Ostatnio kiedy byłeś w tej łazienkopodobnej klitce zabiłeś chyba piętnaście karaluchów, wolisz nie wiedzieć co teraz pełza po wyblakłych, zielonych kafelkach i wesoło pływa w brudnej wodzie w klozecie. Kiedy naciskasz przełącznik światła, za szybką w drzwiach nie robi się jaśniej. Jak widać nawet domownicy zrezygnowali z wchodzenia tam. Albo trzymają tam zwłoki, jako ofiarę dla karaluchów, żeby mali przyjaciele nie zabrali się za podgryzanie im palców u stóp.
Naprzeciwko poprzedniego łuku znajduje się kolejny, prowadzący do następnego pokoju. Już stąd widzisz podartą, wielką, czerwoną, wiktoriańską kanapę, której kolor został nieco zepsuty plamami po rzygowinach i innych niezbadanych substancjach. Wolisz na niej nie siadać, zwłaszcza kiedy wiesz, że momentalnie w dupsko wejdą Ci wszystkie sprężyny i pluskwy, które uwiły sobie w niej gniazdko. Bawi Cię jednak widok maleńkiego telewizorka przed wielką kanapą. Przepych i bieda w jednym pokoju, proszę państwa. Ciekawe, czy ten złom w ogóle działa?
W każdym bądź razie ścianę wokół telewizora obudowano drewnianymi półkami, na których stoją różne rzeczy, których nie dotykasz. Skrzynki i paczki, których zawartość to pewnie jakiejś kradzione śmieci. Nie wnikasz tak długo, jak robota dla Ciebie będzie wykonana solidnie.
Rozglądasz się po pokoju. Ściany ozdobione zostały kilkoma rzeczami. A – kiedyś wściekle różową tapetą, obecnie szaro – kawową z przebłyskami czerwieni i owymi i B -Twoimi ulubionymi śladami po kulach. W jednym miejscu jest ich więcej, wiesz już dokładnie, ze to tarcza do strzelania, taka mini zabawa. Za C można by jeszcze uznać okno gdyby nie zostało dość niechlujnie zabite deskami. Niechlujnie, bo wciąż przepuszcza światło.
W rogu pomieszczenia na podłodze leży materac, a na nim skotłowany koc i dwie poduszki. Podłoga przy nim jest wyświechtana, a szpary w deskach o wiele większe. Kiedyś się do nich dobrałeś i odkryłeś, że w podłodze znajduje się skrytka. Prawdopodobnie wie o niej tylko właściciel owego materaca i śmieci stojących pod oknem. Krzywe skrzynie, służące również za stoły. Na jednym z nich stoi niemal bezużyteczna już lampa naftowa, leży kilka paczek z nabojami, a tapeta przy materacu jest wyjątkowo poszarpana. Czyżby podłogowy śpioch lubił ją przeżuwać?
Chichoczesz pod nosem. Kolejne pomieszczenie również oddzielone jest łukiem drzwiowym. Komuś nie chciało się chyba zakładać zawiasów, co poskutkowało brakiem prywatności. W każdym bądź razie w ostatnim pomieszczeniu ściany pokryte są szarą tapetą w kwiatki, które kiedyś były żółte. Teraz ledwo je widać. Po lewej, na środku ściany ustawiono spore łóżko w żelaznej, zdobionej ramie. Leży na nim brudny materac i koc, które bynajmniej nie pasują Ci do rzeźbień na ramie. Cóż, pewnie było w wyposażeniu… Przy przeciwległej do łóżka ścianie stoi komoda z szufladami. Nad nią okno, jak również na ścianie naprzeciwko Ciebie. Oba są zabite deskami. Już nieco szczelniej, więc w pokoju nie ma niemal zupełnie światła. Jego jedynym źródłem wydaje się być zostawiona na małej szafce przy łóżku lampa, ale nie dotykasz jej, nie będziesz zostawiał swojej wiadomości tutaj. Ten pokój zawsze wydawał Ci się najbardziej brudny…
Cofasz się. Swoją kopertę z listem rzucasz ostatecznie na materac w rogu i szybkim krokiem wracasz do drzwi wyjściowych. Wzdryga Tobą za każdym razem, kiedy musisz choć chwilę przebywać w tych pokojach, razem z odrzucającym odorem ich właścicieli. Na środku kuchni rzucasz jeszcze papierosa na podłogę, przydeptujesz go butem i wychodzisz, stawiając wyżej kołnierz płaszcza. Zbiegasz nerwowo po schodach, oglądając się, czy nikt Cię nie widział. Kiedy masz pewność, ze w dalszym ciągu jesteś tylko cieniem… znikasz za zepsutymi drzwiami kamienicy.
And now you can get the fuck out.




Ostatnio zmieniony przez Divine Mocker dnia 13.02.14 18:32, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 09.02.14 12:01  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
Cały wczorajszy dzień był jak sen - nie za bardzo pamiętał jak się zaczął i nie za bardzo pamiętał jak się skończył. Ostatnie zlecenie zostało wykonane z koronkową dokładnością, więc ta dziwna amnezja na pewno nie była spowodowana kolejną śmiercią i kolejnym darem następnego życia. Quentin bynajmniej nie konał na barowej ladzie, po prostu bardzo intensywnie myślał, pozwalając oprzeć się o nią czołem, i to myślenie zajęło mu kilka dobrych godzin. Okazał się być pasożytem, jaki zmusił biedną barmankę, by została w obleśnym, zadymionym i śmierdzącym przybytku aż do świtu - w myśl zasady: "do ostatniego klienta". Nie przeszkadzał mu subtelny stukot czyszczonych kufli, ostentacyjne szuranie krzeseł, milknące, pijackie śpiewy, nawet przewalająca mu się nad głową rozróba. Nikt go nie dotykał, nikt nie podchodził, nie zagajał, nie próbował wyprowadzić/wynieść/wymieść/wykopać. Nawet barmanka. I nawet kiedy nie pozostało jej w pustym barze już nic, poza gapieniem się na złote fale, które rozsypały się bez opanowania na silnych ramionach, które splecione posłużyły ich właścicielowi za poduszkę. Miała pełne prawo, żeby go obudzić, ugodzić w serce wartą jego zachowania reprymendą, wytargać za ucho i kazać drałować do domciu i tam robić sobie lekcje leżakowania - ale nie robiła tego. Chyba trochę się obawiała.
Kościany ogon tkwił na wierzchu i o dziwo nie wisiał bezwładnie, opierając ostrzem o ziemie, ale ruszał się cały czas, bardzo leciutko, ale ciągle tkwił nad ziemią, trochę jak u kota. Wyginał się, wydając specyficzne dźwięki postukujących, obijających i ocierających się o siebie kości - to bardzo dziwny dźwięk. Jest cichy i w pierwszym kontakcie nie przeszkadza tak bardzo, ale po dłuższym czasie zaczyna być tak wynaturzony, że znosi się go z cierpieniem godnym słuchania sunącego po dnie garnka widelca. Najpierw zagłuszała go muzyka, ale teraz pracowniczka musiała ją ściszyć, by dać odpocząć własnym uszom i była skazana na ten delikatny dźwięk, który towarzyszył Q. gdziekolwiek by nie poszedł. I tak już od kilku godzin; dwóch może trzech? Bez przerwy. I nie mogła go obudzić. Przez ten ogon mężczyzna wydawał się cały czas czujny, jakby zawsze pozostawiał jakąś część swojego mózgu pobudzoną, cały czas gotową na to, czego nawet on nie mógł przewidzieć. Nawet po zmieszaniu i wlaniu w siebie różnego gatunku alkoholi.
Poza tym Marlow nawet śpiąć wysyłał specyficzne Nie-budź-mnie-bo-ci-przypierdole fale i pewnie, tuż po złamaniu tej zasady miał głęboko gdzieś, czy odważniakiem jest kobieta czy mężczyzna. Dostawał już zlecenia na kobiety i prawdę powiedziawszy niejednokrotnie dopuszczały się bardziej barbarzyńskich zagrywek niż mężczyźni, więc oficjalnie zakończył erę podziału na "słabszą" i "mocną" płeć. Tak, drogie Panie, zyskałyście jego respekt. Ale to niestety transakcja wiązana...
Dlatego barmance przyszło czekać. A mogła już dawno być w domu, miała kotka do wykarmienia, kuwetę do wysprzątania i poduszkę do przytulania. Samą poduszkę, bo ze swoim facetem rozstała się kilka dni temu, kiedy widziała go wchodzącego z kumplami do miejscowego burdelu. I od tego czasu jej czysta poduszka nosi na sobie plamy od rozmazanej maskary. Mężczyźni to świnie. Q. też był teraz egoistyczną świnią i z chęcią zamknęłaby go tutaj na noc, w ramach kary, gdyby nie gwarancja tego, iż blondyn na pewno znajdzie inne wyjście i to jej przyjdzie pokrywać koszty naprawy.
A Quentin spał. I nawet długo po otwarciu oczu, wpatrywał tępo we własne kolana. Zastanawiał się czy będzie rzygać. Bolał go brzuch i czuł jak wątroba ledwo wyrabia z alkoholową powodzią, ale bywał już w gorszych sytuacjach i udawało mu się utrzymać klasę. Choć trudno tu mówić o klasie, zasypiając w pubie. Czy tam w barze - nie istotne, nigdy nie potrafił oddzielić jednego od drugiego. A już na pewno nie po podawanych trunkach, ani sposobie spędzania w nich czasu. Może po wystroju? Odetchnął głębiej ignorując gorzelnie, jaką zalatywało mu z ust i rozejrzał się po tkwiącej w półmroku sali. A więc to tak wygląda bar bez gości. I to tak wygląda poirytowana barmanka. Zapoznał się z nowym środowiskiem i nowym stanem rzeczy w postaci miękkich kolan i praktycznie księżycowej sile grawitacji, jaka zapanowała nie tylko w barze, ale i na chodniku. Wyszedł już, wyszedł, alleluja. Zamykaj drzwi barmanko, szybko zanim się rozmyśli! Zanim dojdzie do wniosku, że lada w twojej robocie jest mu wygodniejsza niż własne, brudne wyro.
Owiał go poranny chłodek. Było szaro, więc powinno być koło piątej może szóstej godziny? Ładnie, dawno nie widział świata tak wcześnie. I można by rzec, iż to cholerne zadupie jest właśnie o tej godzinie najbezpieczniejsze, wszelkie męty posnęły w rynsztokach i rowach, zło już dawno ma gdzieś co się dzieje, zakopane w cieplej pościeli ze swoich złowieszczych planów. Żuliki skitrały się pomiędzy budynkami, a najemnicy... najemnicy wracali do domciu.
Jego nie czekała zbyt długa droga, wystarczyło przejść kilka szarych przecznic, minąć rozwalający się dawny budynek przemytników i przeciąć niewielki, odgrodzony przez blokowiska dziedziniec, jaki miał troszeczkę przypominać jedne z tych uroczych skwerków dla dzieci, ale miernotom z Desperacji udało się tylko coś, co wyglądało trochę jak fuzja sztuki nowoczesnej i wysypiska śmieci. Choć dla niektórych to mogła być nadal sztuka nowoczesna.
Przeszedł przez skrzypiące drzwi i podziękował Bogu za po-pijacką niezdolność, do rozróżniania zapachów, bo mógł dać urżnąć sobie rękę, że smród zgnilizny, jaki było czuć od kilku dni, to ani chybi dostawca żarcia, jakiego zamówił jakiś czas temu, ale zamówienie nie dotarło. Owszem w Desperacji ciągle brak było wszystkiego, dlatego założenie jakiegoś mini-biznesu z dostarczaniem żarcia po spartańskich cenach było... dobre. Tak długo jak blokowiskowe szczury wespół z karaluchami nie rzucały się na dostawce pierwsze.
Zatrzymał się przed drzwiami do mieszkania nr 2 i grzebał w wewnętrznej kieszeni kurtki w poszukiwaniu kluczy. Tu kilka drobnych... papierek do skręcenia papierosa, otwieracz do piwa, wizytówka z czyimś numerem... szelest kluczy - są. Drzwi poszły gładko, zamknięcie ich też. Klucze rzucił na stolik, wraz z kurtką. Po drodze zdaje się, że coś rozmazał na ziemi, ale ku zdziwieniu nie była to żadna pluskwa albo robal, ale niedopałek papierosa. Rzucanie ich pod drzwiami nie było w stylu Lyova, więc to papcio osobiście musiał przynieść ich kieszonkowe. Aż zatarł łapy z zadowolenia i wszedł głębiej do domu. Jak zwykle zapomniał kupić nową żarówkę do łazienki, więc musiał opłukać zaspaną gębę w zlewie w kuchni - może to i dobrze? Wydawał się być bardziej czysty, zwłaszcza, że nie robił za luksusowy basen dla różnego rodzaju drobnoustrojów. Jeszcze.
Kopertę znalazł nieomal od razu i wziął ja bezczelnie z kącika swojego partnera, przysiadając na stole i otwierając ją, by przeliczyć forsę. Popijał przy okazji zimne mleko z kartonu, wierząc, że jeśli potrzyma je chociażby dzień dłużej po upływie trzech dni od otwarcia, to ono samo wyjdzie i udusi go w nocy.
Cały dzień do dupy, a teraz jeszcze łeb zaczynał mu pulsować. Cóż... przynajmniej hajs się zgadzał.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 10.02.14 21:48  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
Dziwnym trafem wyszło, że tym razem Lyov i Quentin nie spędzali ze sobą czasu zaraz po zakończeniu misji. Nie uczcili tego razem, nie odpoczywali wspólnie. To dość dziwne w mniemaniu Rosjanina, ale nie miał zamiaru latać za partnerem i szukać go, gdy ten tak prędko ulotnił się po zakończeniu zadania. Nie chciał dotrzymać tradycji? Trudno, Yakov nie jest przecież jakąś jego pieprzoną niańką. Rozumiał, że po tak długim czasie, podczas którego byli zmuszeni się znosić i współpracować, mogło być dla chłopaka męczące. Potrzebował odpocząć, okay.
Postanowił, że zastąpi sobie towarzystwo blondyna kimś innym. W tym celu wynajął hotelowy pokój, sprawdzony, ulubiony. Ten, który zamawiał zawsze w celach identycznych do tego, który miał miejsce i tym razem. Nie zwykł spraszać kobiet lekkich obyczajów do domu, to nie jest ich miejsce. Nie to, żeby przyjaciel był dla niego wart tyle, co prostytutka. Nawet ta, u której był stałym klientem, którą wyjątkowo ulubił, która spełniała jego wymagania wizualne i praktyczne. Chodziło raczej o to, by dać upust pewnym emocjom, które nagromadziły się podczas tego zadania. Zmęczeniu, frustracji, podniesionemu zapotrzebowaniu na seksualne rozładowanie. Być może także chęć poczucia dotyku delikatnych, damskich dłoni na spiętych ramionach. Ujrzenia szczerego uśmiechu, usłyszenia słodkiego, przyjemnego głosu nie tylko podczas stosunku. Nie tylko jej rozkosznych jęków przyjemności, które nie były udawane. Loki był zawodowym kłamcą, zazwyczaj potrafił wyczuć je także u innych.
Lubił z nią czasem porozmawiać. Znali się długo, można nazwać ich spokojnie dobrymi znajomymi, którzy chadzają razem do łóżka. Div nie pałał do niej nigdy głębszym uczuciem, wiedział jednak, że jeśli chce gdzieś doznać ukojenia, odpocząć czy wyładować nadmiar męskich naboi w jego ulubionej broni – spokojnie mógł zgłosić się do niej. Zdecydowanie była najporządniejszą prostytutką, jaką znał. Ciepłą kobietą, której po prostu nie udało się w życiu. I szanował ją. Nigdy nie nazwałby ją kurwą czy dziwką. Trudziła się specyficzną profesją, żadna praca nie hańbi. Kimże jest on, by oceniać innych? Tym bardziej, że ona miała o wiele lepsze serce od niego. I wcale nie gorszą robotę.
Spędzili więc razem noc. Po części upojną, po części zwyczajnie relaksującą. Nie została do rana, nie mogła. Miała kolejnego klienta, a musiała wziąć jeszcze prysznic. Było mu to na rękę, nie miał ochoty na towarzystwo aż do poranka, dlatego pożegnali się buziakiem w policzek i pozwolił jej odejść. Rzuciła mu na odchodnym, że cieszy się, iż wyszedł z tej misji cało i ma na siebie uważać. Matkowała Rosjaninowi dość często, był do tego przyzwyczajony. I choć zawsze wtedy starał się ją jakoś zbyć śmiechem czy rozbawionym machnięciem ręki, robiło mu się ciepło na sercu, że jest ktoś, kto faktycznie się o niego martwi. Kto nie widzi w nim tylko skurwysyna do załatwiania brudnej roboty.
Po jej wyjściu nie zasnął jednak. Mimo zmęczenia, mimo znużenia i uleceniu tej chwilowej ulgi, chwilowego uśmiechu, który wywołała Monique, nie potrafił odpłynąć. Zerkał zaś co chwilę na telefon. I wmawiał sobie, że tylko po to, by sprawdzić, która już godzina, jak długo przeleżał bez choćby drzemki. Tak naprawdę naiwnie sprawdzał, czy nie ma żadnej wiadomości. Żadnego nieodebranego połączenia. Miał w pewnym stopniu wyrzuty sumienia, że faktycznie nie poszedł szukać Quena. Nie przywykł do spędzania pierwszej nocy po misji z kimś innym. Po prostu jego mózg zakodował sobie taką kolejność wydarzeń i koniec kropka. Nawet jeśli miało by być to zwykłe spanie, każdy w swoim pokoju, na swoim materacu, dopiero wtedy miał wrażenie, że zadanie jest faktycznie wykonane. Bo wrócili do domu. Razem. Tak jak razem z niego wychodzili.
Wyciągnął z kieszeni leżących na podłodze obok spodni paczkę papierosów. Wsunął jednego między blade wargi i próbował zmusić zapalniczkę do działania. Ta chyba smacznie spała, bo nie przyszło jej do głowy, by wykaszleć choć nikły płomyk ognia dla zirytowanego gada. Rzucił nią dość niedelikatnie na szafkę przy łóżku. Fuknęła na niego specyficznym stukotem opadającego na drewno plastiku i smacznie poszła spać dalej. Wstał, by pogrzebać w swojej skórzanej kurtce w poszukiwaniu jakiegoś zastępstwa dla tej leniwej zołzy. Wsuwał dłonie w otwory, macał przedmioty w środku. Klucze, drobniaki, papierki. Nic. Następna. Portfel, resztki pestek słonecznika… I ukochane pudełeczko zapałek. Jakże miły płomyk nadziei na resztę dnia. Może nie będzie tak źle?
Odpalił w końcu wygodnie ułożonego między wargami papierosa, zaciągnął się wręcz z czcią i opadł z powrotem na miękkie, wygodne łóżko. Zdecydowanie przyjemniejsze, niż ten zasyfiony materac w równie zasyfionym mieszkaniu.
Mieszkaniu, które dzielił z przyjacielem, a który wciąż nie dawał znaku życia.
I ta myśl, mimo kojącego drapania dymu w gardle i płucach – nie potrafiła go opuścić. Nie potrafiła wydostać się z niego wraz z przefiltrowanymi obłokami szarości.
Kilkadziesiąt obłoków później. Po kilku następnych papierosach. Gdy słońce raczyło podnieść zaspany tyłek i powoli wdrapywać się na horyzont, Lyov uznał, że wypada wracać. Może gdzieś po drodze spotka śpiącego we własnych rzygowinach współlokatora? Cholera wie, ale wypadałoby, by się dokładnie rozglądał, bo z tym dzieciakiem to różnie bywa.
Podniósł się do siadu, przetarł szpetną twarz dłońmi. Przez brak choćby minuty drzemki wyglądał na jeszcze bardziej martwego, niż rzeczywiście był. Wstał, naciągnął na siebie spodnie, skarpetki, zerknął na telefon.
Dalej milczał.
Z westchnięciem wsunął się w luźną bokserkę, zarzucił ramoneskę, założył na stopy glany, które niestarannie zawiązał i zgasił ostatniego papierosa, którego wypali dziś w tym hotelowym pokoju. Stawiając ciężkie kroki w pustym korytarzu, mierzwił niebieskie włosy zastanawiając się, czy jeśli dalej będzie tyle palił, to umrze na raka płuc. Czy Wymordowani mogą w ogóle umrzeć na coś takiego, jak nowotwór? Będzie musiał się kogoś o to spytać. Nie to, żeby odpowiedź twierdząca miała jakoś specjalnie zniechęcić go do dalszego kopcenia, no ale wiedza zawsze się przyda.
Odłożył kluczyk od pokoju na ladę w recepcji i opuścił budynek. Skulił się, starając schować głowę w ramionach, gdy powiało nieprzyjemnym, chłodnym, porannym wiatrem. Zaklął cicho pod nosem. Nienawidził takiej temperatury. W taką pogodę zdecydowanie wolałby grzać się pod dziurawym, poplamionym kocem na zmasakrowanej sofie, której napalone sprężyny robią wszystko, by dostać ci się w tyłek i z kuflem grzańca w dłoni. Oraz irytującym współlokatorem obok.
A telefon dalej milczał.
Westchnął, wsunął skostniałe, zmarznięte dłonie w kieszenie kurtki i szybkim, sprężystym krokiem ruszył w kierunku mieszkania. Nie miał specjalnie ochoty zabawić na zewnątrz dłużej, niż było to konieczne. Nie, kiedy co chwile targały nim dreszcze spowodowane tak… Przyjemną, cholera, pogodą.
I faktycznie rozglądał się po drodze, czy aby ten idiota nie leży gdzieś i nie zamarza, przyklejony przez mróz do własnych, barwnych wymiocin. Po kilku ulicach ujrzał jakąś blond czuprynę smacznie chrapiącą w krzakach. Podszedł do niej prędko, kucnął i szturchnął mężczyznę, ale gdy ten nie okazał się Quentinem, a na dodatek przebudził się i zwymiotował prosto na glany Lokiego, gad z warknięciem podniósł się na równe nogi i sprzedał niezbyt delikatnego kopa ciężkim obuwiem wprost w brzuch pijanego menela.
Fuknął wściekły. Nie, to pudełeczko zapałek zdecydowanie nie było zwiastunem dobrego dnia. Niezdarnymi ruchami wytarł brudne, zarzygane buty o śpiącego blondyna, a gdy te były już względnie czyste, ruszył dalej w kierunku domu.
Podczas dalszego wędrowania nie dostrzegł nikogo ani niczego, co mogło przypominać jego przyjaciela. Nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć, czy nie. To by znaczyło, że ten albo jest już w domu, albo jeszcze gdzieś się bawi, albo – co najgorsze – leży gdzieś indziej, w uliczce, która nie była Lokiemu po drodze.
Stanąwszy przy drzwiach budynku, które ze skrzypnięciem otworzyły się dzięki naciskowi Yakova, chyba najbardziej pragnął, by prawdą okazała się ta pierwsza opcja. To znaczyłoby, że misja faktycznie jest wypełniona, że wrócili do domu, że w końcu może spokojnie odpocząć.
Sprężystymi krokami pokonał schody, wyciągnął z kieszeni klucze i wsunął w zamek. Jakże się zdziwił, gdy te nie były potrzebne, gdyż drzwi były otwarte. Grzecznie puściły po delikatnym naciśnięciu dłoni Rosjanina, a ten od razu wsunął się do środka, zamykając je za sobą.
- Quen? – spytał, nawet się nie rozbierając.
Wszedł jedynie głębiej do mieszkania, rozglądając się za przyjacielem.
- Jesteś już w domu?


Ostatnio zmieniony przez Divine Mocker dnia 11.02.14 21:52, w całości zmieniany 1 raz
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 11.02.14 20:46  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
W dniach takich jak ten zapominał, że w ogóle miał coś takiego jak telefon. Zapominał, że ma jakiś odjechany technologicznie łańcuch, jaki zmusza go do kontaktowania się ze światem, zwłaszcza, że dziś chciał być cieniem. Czuł się tak zblazowany, jakby jakiś miejscowy potwór zeżarł go, przeżuwał całą noc i dopiero teraz wypluł jego ścierwo z powrotem, bo trampki okazały się smakować gumą.
Ciężko więc zwalić jego zapominalstwo na specjalną złośliwość, Q. nawet na dobrą spraw nie był pewien, czy w ogóle ma ten telefon przy sobie, ktoś mógł mu go zakosić, kiedy spał. Pewnie był w kurtce... która leżała na stoliku przy drzwiach... a on był w kuchni... droga była tak daleka. W takim stanie to dla niego jak podróż do Śródziemia. Nie, nie poszedł.
Miał mleko, zegarek ze stłuczonym szkiełkiem naprzeciwko, na lodówce. Mógł poczekać. Był cierpliwy. Zwłaszcza, że dokładnie wiedział, iż jego partner wróci. Ten duży kot miał swoje eskapady ale zawsze wracał.
Właściwie to Q. nie bez przyczyny tamtego wieczoru zdecydował się na odstępstwo od reguły. Nie chciał, by do ich życia wkradła się rutyna, jakiś pieprzony, niezmienny rytuał do 'odbębnienia'. Nie. I w sumie podziałało, bo docenił te spólne wieczory, skoro obecny spędził w samotności. Podziałało odświeżająco, prawda? Jak wiosenny poranek. Aż zatęsknił za tym sukinsynem na tyle, że siedząc tu teraz sam znieruchomiał nieomal. Nie lubił samotności... zawsze dopadały go jakieś dziwne myśli i niepodobny do niego marazm.
Jesteś martwy, ty cholerny gnoju, co ty tu jeszcze robisz...?
Ah, no tak: liczył kasę. Liczył kasę swoją i swojego równie martwego kumpla. Kasę, która miała zaspokoić ich bardzo przyziemne potrzeby, w ich brudnym, wyniszczonym gniazdku. Nie tak sobie wyobrażał życie po życiu. Było tak bardzo życiowe w swoim teraźniejszym scenariuszu, że czuł się zupełnie inną osobą, jakby wcale nie miał jakiejś wcześniejszej egzystencji - i tak bardzo zadomowił się w tym myśleniu, że nieomal nic z niej nie pamiętał. Miał jakieś przebłyski, epizody, twarze, krajobrazy. Trochę tak, jakby po długiej i wyjątkowo mocno zakrapianej imprezie, po której miał zjazd tak mocny, jak jeszcze nigdy dotąd, ktoś wyjątkowo zabawny wręczył mu dziesięć losowo zrobionych zdjęć i podziękował za super zabawę. A na jednej z fotek rzygasz na własne buty.
Przynajmniej nie przemierzał padołu sam. Tak się nad sobą i swoimi 'Zaświatami' użalał, że nie zauważał dobrych stron. A jakie były dobre strony? Kurwy, wino i pianino. I Lyov, który wyjątkowo długo nie wracał do domu.
Może serio powinien sprawdzić tę komórkę...?
Sapnął zmęczony, godząc się z tą decyzją i już odsunął się plecami od ściany i zdjął jedną nogę ze stołu, a usłyszał radosne chrobotanie sama w drzwiach. No i oszczędzono mu roboty, pysznie!
Uśmiechnął się pod nosem na poły z zadowolenia z takiego obrotu sprawy, na poły ze spokoju o życie tego pacana. Wrócił do poprzedniej pozycji na stole i słysząc nawoływania tego łosia już od progu, chciał krzyknąć 'jestem' ale zamiast tego z jego gardła wydobyło się jakoś wyjątkowo upośledzone charknięcie i zgrzyt rozstrojonych alkoholem strun głosowych, iż daleko temu było nawet do odgłosu godowego jakiegokolwiek gatunku zwierząt.
Chrząknął więc obejmując dłonią przełyk. Raz. Drugi. Trzeci. Mocniej, aż nie odkaszlnął nieomal wypluwając gardło.
- Jestem... - odetchnął kilka razy głęboko i zerknął katem oka na przejście z holu, wkręcając wzrok w ścianę, póki nie ujrzał zarysu znajomej sylwetki. - Zgaduje, że ściągną Cie tu znajomy zapach mamony~ Papcio przyniósł nam kieszonkowe.
Nadal brzmiał niewyraźnie, ale wcale nie ścierało to z jego twarzy tego wkurzając jego uśmieszku.
- Wali od ciebie na kilometr damskimi perfumami. Albo postanowiłeś powolnymi kroczkami przechodzić na stronę Gender, albo znowu widziałeś się z Moniką~ - tak, nie lubił jej.
Ale prócz woni kwiatów polnych zmieszanych ze specyficznym zapachem seksu, dotarł do niego jeszcze bardziej znajomy - dymu papierosowego. A to obudziło w nim głód własnych fajek z jakich dwie jednostki nadal pozostały luzem w opakowaniu w jego kieszeni. Pogrzebał za nimi i wsunął jedne, nieco pognieciony miedzy wargi odpalając go od działającej zapalniczki z rysunkiem pin-up girl. Zaciągnął się i zerknął na rogatego ospale. - Powinieneś jej powiedzieć, żeby rzadziej zmieniała szminkę, bo zaczynasz mieć tęczę na kutasie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 11.02.14 21:50  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
Jestem w domu, pomyślał, gdy jego gadzie oczy ujrzały przed sobą nikogo innego, a durnego, problemowego, kapryśnego współlokatora. I wtenczas wszystko momentalnie z niego uleciało. Cała złość spowodowana wymiocinami menela na glanach, całe zmartwienie, czy Quen aby na pewno jest cały i zdrowy. Napięcie, które trzymało się go przez cały czas i ta gotowość do walki, czujność, coś, co mówiło Lokiem „nie, to jeszcze nie koniec misji”.
Pozostało już tylko zmęczenie. Czysty brak energii i ogarniające znużenie spowodowane brakiem snu. Bo jest już w domu, a telefon… Telefon nie musi się już odzywać, przecież słyszy ten irytujący głos równie irytującego partnera głośno i wyraźnie. Zdecydowanie wszystko wróciło do normy, wszystko zostało zapięte na ostatni guzik.
A pieniądze? Div nie spodziewał się, że dostaną zapłatę tak szybko, ale było to raczej jedno z tych miłych niespodzianek. I choć szczerze się cieszył z drogocennych papierków, to jednak jego wycieńczony organizm nie miał sił, by okazać to inaczej, niż nikłym uniesieniem kącika ust.
- Prędko dostaliśmy nagrodę, odlicz mi moją część i połóż na moim materacu – chciał kontynuować, lecz przerwało mu to głębokie, lwie ziewnięcie.
Przetarł twarz dłońmi, jedną z nich zaraz przemieścił na kark, który rozmasował.
- Wiem dokładnie ile powinno tam być, więc nie próbuj przekrętów. Nie to, że ci nie ufam, ale to tak w razie, jakby strzeliło ci coś do łba.
Pochylił się, coby zdjąć z siebie zasyfione rzygowinami glany. Skrzywił się, czując dokładnie ich smród, kiedy zbliżył do nich twarz. Obrzydlistwo. Ale Lyov był już przyzwyczajony do tak nieprzyjemnych zapachów i przekleństwa, jakim jest wrażliwy węch. Być może dlatego, że na klatce wcale nie pachniało lepiej.
Rozwiązał sznurówki i zsuwając obuwie ze stóp, rzucił je gdzieś w kąt pomieszczenia, by nie walały się na środku, bo jeszcze ktoś się o nie zabije. A obaj z doświadczenia wiedzieli, że umieranie nie jest wcale tak zajebiste, jak mogłoby się wydawać.
Zdejmując z siebie ramoneskę, słuchał komentarzy współlokatora na temat Monique. Nie przypominał sobie sytuacji, w której ten mówiłby o niej pochlebnie, jakoś od początku nie pałał do niej sympatią. I Yakov zupełnie nie rozumiał, dlaczego. Nawet się nie znali. Może z widzenia. Ale nie zamienili ze sobą ani słowa poza dniem, w którym ich sobie przedstawił, bo jakoś tak wyszło, że spotkali ją, gdy wspólnie postanowili odwiedzić pub i napić się piwa.
Mimo to Loki nie miał zamiaru bronić jej, wdawać się w dyskusję na jej temat, bo wiedział, że Skorpiona nie przegada. Uparł się jak osioł, że jej nie lubi i koniec. Nie wybijesz mu tego z głowy za cholerę. A szkoda.
No i zdecydowanie był zbyt zmęczony na jakiekolwiek kłótnie czy zgryźliwe uwagi. Dodatkowo, a właściwie to przede wszystkim, nie miał na to ochoty. Może dlatego, że w pewien sposób się stęsknił i nie uśmiechało mu się zaczynanie wspólnego dnia od bezsensownych sprzeczek.
Odwiesił kurtkę i odgarnął włosy.
- Dobrze, przekażę jej twoją cenną uwagę, na pewno weźmie ją sobie do serca.
Podszedł do niego, oparł się tyłkiem o blat i przeniósł na niego spojrzenie godne padniętego zombiaka. I tak po prostu stał, przyglądając się temu debilowi, jakby to była najzwyklejsza czynność na świecie. Jak oddychanie.
Powinien z wyrzutami pytać, gdzie był. Parsknąć sarkastycznie, że ma nadzieję, iż ten świetnie się bawił. Warknąć na niego, machnąć ręką i pójść spać, bo przecież odczuł już ulgę, Przecież widok tego żyjącego trupa utwierdził go w tym, że wrócił do domu, że koniec. Że teraz tylko czekać na kolejne zlecenie. Ale jakoś nie mógł i uporczywie wmawiał sobie, że to wszystko wina braku snu i tak dalej.
- Dobrze, że już jesteś – wymruczał tylko niewyraźnie, by po tym samemu wyjąć mu kopertę z rąk i odliczyć swoją część, którą schował do portfela, gdyż tamtemu wyraźnie nie śpieszyło się do oddawania pieniędzy.
Ruszył po tym do swojego materaca. Zastanawiał się, czy może najpierw nie iść się umyć, ale problem polegał na tym, że wątpił, czy aby na pewno wyjdzie z tej łazienki czystszy, niż teraz. Przeklął na siebie w duchu, że nie skorzystał z możliwości wzięcia prysznica w hotelu. Coś jednak wtedy zbyt zaprzątało mu umysł.
Zdjął z siebie bokserkę, pozbył się także spodni, skarpetek i – cóż, bielizny. Świecił blondynowi gołymi pośladkami oraz całą resztą martwego ciała w pełnej okazałości. I mimo słów Quentina, nie miał na penisie żadnych śladów szminki, a tym bardziej nie w kolorach tęczy.
Nie było sensu ubierać świeżych ubrań, skoro sam czuł się cokolwiek nieczysty. Misja, stosunek z Monique, wszystko gdzieś tam sprawiało, że szczerze tęsknił za wodą, której poniekąd się bał. Padł nagi na materac. Oczy kleiły mu się, domagając chociaż chwili drzemki. A jak już się prześpi, to chyba ogarnie łazienkę. Albo zapłaci komuś, by to zrobił, bo chętnie wziąłby jakąś kąpiel, a z karaluchami nie miał specjalnie ochoty się relaksować. To niezbyt godne towarzystwo dla jego zajebistości.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.02.14 17:45  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
Zdecydowanie, było już tak, jak Lyov chciał od początku tego parszywego dnia: byli w końcu razem w ich uroczym gniazdku. Misja skończona. I na dodatek całe to podsumowanie oznaczałoby, że tylko ten gad się z tego cieszył, a to nie do końca prawda. Q. tak nawykł do jego obecności, przesiąknął nią na tyle mocno, że bez tego zaspanego trolla (nie)życie było jakieś nie pełne. I kiedy mężczyzna był obok, blondyn miał już pewność, że w razie niewygód jest blisko, gotowy osłonić jego chudy tyłek przed double killem.
Choć teraz w trakcie walki wyglądaliby przekomicznie i pewnie zabijali o własne nogi. A niby jako 'profesjonaliści' nie powinni nigdy dopuszczać do tego, by doprowadzać się do takiego stanu... kogo to na dobrą sprawę obchodzi? Nie mieli jeszcze tylu wrogów, by oglądać się na swoje dupy z czujnością 24/7. A przynajmniej jakieś 99% tych wrogów użyźniała glebę i póki co nie parła do tego, by z niej wychodzić, więc niebezpieczeństwo było gdzieś pomiędzy 'małe' a 'żadne'. Dobre i to, bo nie pchał się z powrotem do grobu.
- W takim stanie gówno wiesz, a nie 'ile powinno tu być'. - odparował językiem przesuwając papierosa do kącika ust. Na swój sposób tą powitalną zgryźliwością zaznaczał skażony przez tą prostytutkę teren. Upewniał drogiego lwa, że wrócił do domu.
Przy okazji obserwował rogatego, palcami bawiąc się w delikatne pukanie opuszkiem o filtr. Nieco popiołu posypało mu się na spodnie. Zastanawiał się, co za przygodę przeżył jego przyjaciel, bo waliło od niego (a raczej od butów) następstwami dobrego melanżu, a z drugiej strony nie czuć było żadnej woni alkoholu z ust. Q. aż nie mógł powstrzymać pełnego satysfakcji uśmiechu, jaki wpełzł mu na wargi. Zniekształcił go dopiero papieros.
- Chyba nie sądzisz, że zostawisz obrzygane trepy w kącie... weź to chociaż wytrzyj... - zmarszczył nos. Ok, brud brudem, karaluchy karaluchami, nowa cywilizacja w klozecie nową cywilizacją w klozecie, ale obrzygane glany? Są jakie granice... Zwłaszcza, że to średnio sprawdzało się jako hipsterski odświeżacz powietrza.
A wracając do tematu Monique... czy jak ona tam miała: była chyba jedną prostytutką, jakiej Skorpion nie lubił. I co śmieszniejsze, zapytany nie potrafił jakoś jasno i konkretnie odpowiedzieć czemu. Po prostu... często zrzucał to na brak 'chemii'. Nie dawał się przegadać, namówić na zmianę zdania, zachęcić, przekonać... nic, jak grochem o ścianę. Poza tym zmienianie jego zdania miałoby kretyńskie następstwa: bo co, jakby ja oboje tak 'polubili'? Co, wymienialiby się? Dzielili? Trójkąciki nie wchodziły w grę, oboje byli zbyt zaborczy, żeby nawet między sobą dzielić się czymkolwiek poza pieniędzmi, żarciem i powietrzem. Q. nadal pamiętał, jak raz podpierdolił koledze piwo i do dzisiaj czuje strzykanie w kręgosłupie po tym jak dostał w twarz. Lyov się ie patyczkował, nieskończonej cierpliwości też nie miał. Dobrym słuchaczem też nie był, bo niestety, tak samo jak Q. zignorował przeliczanie kasy, tak samo Rosjanin miał najwidoczniej głęboko w dupie jego 'pedantyczne' uwagi odnośnie butów.
- Albo do gardła. - zaśmiał się, mając się najwidoczniej za bardzo dowcipnego. Zatkał się niejako dopiero jak współlokator się zbliżył i sam oparł się mocniej o ścianę błądząc wzrokiem po jego twarzy. Żadnych śladów bójki - to dobrze. Żadnych malinek w widocznych miejscach - jeszcze lepiej. Odetchnął i wyciągną przed siebie ciężka rękę, która spoczęła na czuprynie kolegi i zmierzwiła ją.
- Powinieneś mieć więcej blizn. Miałbyś wtedy już kompletnie zakazaną mordę. - no i tym razem uśmiech był dużo serdeczniejszy, zwłaszcza, że całkiem upodobał sobie bawienie się włosami Yakova - to była jedna z rzeczy, jakie mógł robić tylko on. No i Monique. Aż zacisnął nieco palce na niebieskich kosmykach. Taak... tam też pachniał damskimi perfumami. Jakby wytarzał się w kwiatowej polance, jak jakaś błotna nimfa.
Zabrał łapę dopiero jak Div sam się odsunął i podprowadził mu kasę. Marlow w pierwszej chwili zerknął na własną dłoń i poruszył palcami, jakby wyczuwając cień dotyku grubego papieru koperty. Trochę jakby jego mózg wpadł w 'bufforowanie' i nie ogarnął, że szelest kasy wydobywa się ze źródła nad materacem partnera, a nie w jego łapach. Aż odruchowo odwrócił ciężki łeb w tamtym kierunku i czekało go nie lada przedstawienie. Div musiał być w pytę nawalony albo zmęczony, że postanowił świecić przed nim klejnotami rodowymi. Z drugiej strony Q. nie był osobą, przy której musiał się jakkolwiek krępować, ale to była pierwsza taka sytuacja. Ciekawe czy ostatnia...? Jeżeli miała na celu powstrzymać uszczypliwe komentarze, to podziałała ze stu procentową skutecznością, bo blondyn zamilkł i zaciągał się tylko papierosem, nie zwracając uwagi na łapiącą się konstrukcję wypalonego już papieru, jaka lada chwila miała obsunąć się i doszczętnie ubabrać jego ulubioną bokserkę. Nic to. W tej chwili mrużył tylko ślepia w półmroku ich kuriozalnego salonu i obserwował zarys sylwetki przyjaciela. Gładkie linie nie załamywały się na żadnym odcinku, cały czas płynęły miękko, zaznaczając kształt łopatek, wystające kostki kręgosłupa, pośladki i uda. Potem dane mu było zobaczyć kawałek brzucha i zarys ramion oraz zmęczonej twarzy. W tej chwili o Monique mógł powiedzieć wszystko, ale nie mógł wytknąć jej braku gustu. Choć ciężko tu mówić o 'guście dziwki', w końcu to nie one wybierały. Więc reasumując: miała szczęście. Cholerne.
Aż zsunął się ze stołu i podszedł cicho do tego padniętego, wyłożonego na materacu śledzia, po czym oparł stopę na jego tyłku, jak zwycięzca.
- Ej, debilu... nie mów, że będziesz spał. Coś ty robił całą noc... Zostawiasz mnie teraz samego. - jak dziecko.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.02.14 19:34  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
Więcej blizn? Tak, to prawda, gdyby takowe zdobiły twarz gada, istniało wielkie prawdopodobieństwo, że już nikt by się za nim nie oglądnął, nie otaksowałby go wzrokiem, nie oblizał lubieżnie warg. O wiele bardziej by się go obawiano, niż pragnęło w łóżku. Może to i lepiej? Wzbudzałby jeszcze większy respekt u wrogów, w końcu takie pamiątki po starciach dodają męskości. Podobno.
Roztrzepane przez zgrabne palce kosmyki Lyova były dowodem na to, że zdanie Quentina na ten temat jest trafne. Istniały pewne obszary na ciele Rosjanina, których nie wolno było dotykać niegodnym temu istotom. I to także tyczyło się włosów. Mimo to on i Monique bawili się w całkowicie innych okolicznościach, w zupełnie różny sposób. Ona ulubiła je przeczesywać podczas zbliżeń na tle seksualnym, dotykała ich także podczas niektórych rozmów. A Skorpion? Mierzwił je przyjacielsko, pozornie irytujące. Miało to co prawda swój urok, bo gdyby tak nie było, dłoń Lokiego zapewne zmiażdżyłaby mu nadgarstek, ale nie było w tym erotyki czy tak mocno wyczuwalnej czułości, jak w wypadku prostytutki. Ale to raczej do przewidzenia, zajmują całkiem inne stanowiska. Dlaczego współlokator miałby wkładać w to coś więcej, niż traktować to jako zwykłą zaczepkę?
Na pewno nie podlegało dyskusji stwierdzenie, że ciało Lokiego było atrakcyjne. Bo było. Mimo piercingu, blizn czy tatuaży, które nie wszystkim mogą się podobać, Rosjanin zdecydowanie należał do osób wysportowanych. Posiadał zarysowane mięśnie brzucha, wyćwiczone ręce i nogi, do tego wszystkie z kończyn długie. A w jego postawie było coś, co intrygowało. Sposób w jaki się poruszał, w jaki stał. Nonszalancja, bezczelność, pewność siebie, seksapil. A to, że Quentin dopiero teraz widział go całkowicie nago po raz pierwszy, to właściwie zupełny przypadek. No bo dlaczego miałby się go wstydzić? Znają się kilka lat, bywali w jeszcze gorszych stanach niż dzisiaj i jakoś Divowi nie robiło różnicy, czy jego partner widział jego penisa, czy nie. Tym bardziej, że było co oglądać.
A gdy już wtulał twarz w poduszkę pachnącą swoimi perfumami, swoją wodą po goleniu, swoimi papierosami, swoim… Wszystkim! Kiedy senność powoli ogarniała jego ciało, odpływał, zawisnął gdzieś w niebycie między snem a świadomością… Wtenczas właśnie poczuł zimną stopę Quentina na swoim pośladku i to przerwało mu rytuał oddawania się w troskliwe, męskie ramiona Morfeusza. Rosjanin warknął groźnie, gardłowo, wciskając szpetną gębę w materiał poduszki. No co za samolubny bachor!
Czarny, długi lwi ogon momentalnie pojawił się, wyrastając z kości ogonowej Lokiego i od razu owinął się wokół nogi blondyna, by jednym, nagłym, dość agresywnym ruchem pociągnąć i zwyczajnie w świecie przewalić chłopaka na te jego zgrabne cztery litery. Pozwalał sobie na zbyt wiele. Lyov, słysząc łomot upadającego na podłogę ciała, uśmiechnął się z zadowoleniem kącikiem ust w swoją obecną, pachnącą nim przytulankę.
- Zastanawiałem się, gdzie polazłeś, potem byłem z Monique, następnie paliłem fajki do rana i koniec końców wróciłem do domu, po drodze spotykając menela, który orzygał mi buty. A Ty? Jak spędziłeś tę noc? – wymruczał niewyraźnie, gdyż twarz wciąż miał schowaną w stosunkowo miękkim materiale.
Pytania skierowane do Quena brzmiały nieprzyjemnie. To znaczy, bardzo było trudno w nich to wyczuć, ale Marlow znał gada na tyle, że prawdopodobnie uda mu się wyłapać te nutki… Wyrzutu? Tak, to chyba to. Bo przecież gdyby Q. nigdzie nie poszedł, Lyov wcale nie spędzałby tej nocy z prostytutką gdzieś w hotelowym pokoju. Przecież mógł być w domu, z nim, pijąc piwo i odpoczywając ramię w ramię na zboczonej sofie, która robiła wszystko, by wsadzić swoje napalone sprężyny między pośladki siadających. Dziwne, że nie zniechęciła jeszcze ani jednego ani drugiego do ich obecnej orientacji seksualnej…
- Chyba dość ciekawie, bo czuć od ciebie mieszankę przeróżnych alkoholi.
Które moglibyśmy pić razem, dodał w myślach. Zerknął na leżącego na podłodze przyjaciela i wyciągnął do niego powoli, leniwie dłoń. Pozwolił sobie odgarnąć niesforny kosmyk blond czupryny z jego czoła i cofnął rękę z powrotem do obejmowania poduszki, o którą opierał policzek. No trochę był na niego zły, to prawda, ale tę złość rekompensował mu fakt, że już są w domu razem. Przetarł szczupłymi palcami zmęczone oczy, ziewnął jak lew i z powrotem przyglądał się Quentinowi.
- Nie leż tak na podłodze, przeziębisz się – uśmiechnął się do niego bezczelnie, przesunął o kawałek. – Chodź tu, jak już musisz leżeć. Tylko weź jeszcze jeden koc.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 12.02.14 21:19  •  Cockroach lair {Div & Q} Empty Re: Cockroach lair {Div & Q}
- Hej.... słuchasz mnie...? - ostatni raz wydmuchał dym i zgasił peta na pasku od spodni, po czym odrzucił niedopałek gdzieś pod okno. Jęczał nad nim, dopominając się o swoje pół kilo uwagi tego ranka, bo na razie karmiono go ledwie marnymi ochłapami. Przy okazji chaotycznie i z różnym rozłożeniem siły, zaczął naciskać stopą na jego tyłek. Ciekawe zjawisko... skóra grzecznie i sprężyście się poddawała. - Nie-śpij, nie-śpij...
Ogon pojawił się znikąd i Q. zdążył ledwie unieść lekko nogę, zanim owy zwierzęcy twór nie oplótł jego kostkę i nie szarpnął nagle z niespodziewaną dlań siłą. Pewnie gdyby Wymordowany był wypoczęty i nie leczył kaca - utrzymałby się w pionie, ale tak, zatańczył chwilę na pięcie drugiej stopy i gruchnął na ziemie z hukiem, jaki na najbliższe parę chwil przepłoszył z okolicy wszystkie karaluchy. I powalony aż usłyszał, że usypał nieco tynku w mieszkaniu pod nimi.
- Niech cie... - sapnął, bo podłoga wystosowała całkiem mocnego kopa w jego tyłek ,a jeszcze mocniejszego w potylicę. Aż mu na chwilę pociemniało przed oczami. Najwyraźniej 'sztuka upadania' nie byłą mu zbyt bliska. Cóż się zresztą dziwić, był urodzonym zwycięzcą! Nie dla niego klęska i upadki.
Choć ten obecny przyjął z zaskakującą godnością. Ba, rozłożył się na chłodnej, zakurzonej podłodze jak placek i skrzyżował kostki na tyłku partnera. Dodatkowo początkowo wsunął splecione palce dłoni pod głowę, ogarniając pulsujący baniak. Ale po krwi ani śladu. Przy okazji wbił wzrok w sufit.
Masz swoje pół kilo uwagi, dzieciaku...
- Masz wciągające przygody. - oblizał spierzchnięte wargi. Najwidoczniej mleko nic nie dało. - "Monique"... - brzmiał trochę tak jakby smakował całe słowo, długo i bardzo starannie, jak nażarta hiena, która pod wpływem bogactwa we wszedoblsko walającym się, zebrzym ścierwie, ma czelność wyjadać sobie tylko najlepsze kawałki.
Odetchnął znacząco.
- Paliłeś do rana? Kretyństwo, mogłeś się przespać za ten czas i pomógłbyś mi ogarnąć łazienkę. A teraz w nocy wyjdzie stamtąd to wszystko, co się ukryło... jakiś pyton z klozetu i będę musiał złożyć ciebie w ofierze. - znowu parsknął i obrócił głowę tak, by widzieć chociażby maleńki skrawek ciała partnera. - Piłem w barze, w 'Limbo'. Właściwie to uciąłem tam sobie pogawędkę z gościem, który rzekomo czytał w myślach i pokazał mi ciekawą sztuczkę karcianą... ale nie za bardzo już pamiętam, o co w niej chodziło. Potem oddalił się, żeby oklepać ryj gościowi, z jakim rzekomo zdradzała go żona - jakaś długa i ckliwa historia. Potem... chyba zasnąłem. Ale nic mi nie zginęło i właściwie to obudziłem się na barze kilka godzin temu. Konkretnie ze dwie godziny temu. - wzruszył ramionami. Meh, wieczór jak każdy inny... może faktycznie powinien zostać wtedy przy Divie? Wtedy przynajmniej miałby gwarancje na doborowe towarzystwo.
Wziął głęboki wdech.
- Haaa... no tak. Zgaszono mnie Mieszanką Panoramixa. Sam zresztą wiesz, jak działają na mnie mieszanki alkoholowe... ty pieprzony Słowianinie z twardą makówą. - parsknął i po głębszym namyśle ruszył się ospale z podłogi, strzepując kurz z ramienia i kładąc się koło niego, w bardzo podobnej pozycji. Darował sobie koc, nie było mu zimno. Właściwie to nie czuł nic i to go trochę niepokoiło. Zerknął na śpiocha kątem oka.
Quentin lubił blizny, zwłaszcza na twarzy. Lubił... lubić rzeczy, które mogły nie podobać się większości ludzi, z tym ich wrażliwym zmysłem estetycznym. I ponad wszystko uwielbiał fundować ludziom coś takiego na twarzach, nawet jeśli to miałoby do końca życia przekreślić im 'rwanie' na innych frontach albo zostanie modelem. Miał to po królewsku gdzieś, w końcu Jemu się podobało - a to najistotniejsze, nie? Właściwie to nawet kiedyś, jak był pod wpływem, miał ochotę zrobić coś takiego Divowi, ale uwzględniając fakt, że wtedy miękły mu nogi i przyjaciel nieomal targnął go do domu - pewnie tylko spaprałby robotę. A umieszczenie takiej blizny musiało być starannie rozplanowane.
- Ładnie tak rzucać o podłogę takim Bóstwem? - pokazał mu rzad zębów i wystawił spod nich jęzor, którego końcówką poruszał chwilę w górę i w dół. - Ściągasz mnie do łózka, bo czujesz nadciągające koszmary?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down


 
Nie możesz odpowiadać w tematach