Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down

Pisanie 07.01.20 22:20  •  Pub „CATastrophe” Empty Pub „CATastrophe”
PUB „CATastrophe”


Jeden z nielicznych nowodesperackich pubów, które trzymały się w biznesie pomimo wielokrotnych kradzieży, napadów i pożarów – prawdopodobnie dlatego, że tutejsi pracownicy wykończyli konkurencję skuteczniej. CATastrophe znajduje się w piwnicy pod starą halą magazynu, który został przekształcony we fragmencie na salę dla gości. Do obskurnego wnętrza (właściciele wolą używać określenia: „klimatycznego”) dostaje się niewiele światła, dlatego wieczory można tu spędzić wyłącznie w półmroku, przy starych żarówkach i lampach olejnych. Mimo to pub jest chętnie odwiedzany przez tubylców i podróżnych, którzy napełniają brzuchy rozcieńczonym, ważonym na miejscu, browarem i wodnistą zupą jarzynową z ogródka w piwnicy.
Pub wziął swoją nazwę od maskotki lokalu – mittena imieniem Catra, który uwielbia przechadzać się leniwym krokiem po ladzie baru albo drzemać na udach spokojniejszych klientów. Zwierzę należy do pary właścicieli, małżeństwa, które z braku potomstwa poświęciło całe swoje życie temu miejscu. Pana Asato Ito można znaleźć najczęściej w niewielkiej kuchni na tyłach, gdzie przygotowuje skromne, ale smaczne posiłki, a jego żonę Arai Ito przy beczkach w podziemiu, gdzie dba o jakość swoich procentowych mieszanek. Lokal zatrudnia także dwóch ochroniarzy, którzy czuwają nad tym, by pospolite burdy nie przerodziły się w coś poważniejszego.


                                         
VIRUS
VIRUS
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 24.01.20 0:42  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
Metaliczny posmak krwi wypełnił jego usta tuż po tym, gdy na krótki moment uderzenie plecami o twardą ścianę skradło mu oddech. Broń boleśnie wrzynała się w skórę, nawet przez gruby materiał bluzy, która miał na sobie. Mimo wszystko, nie odczuwał większego ból, choć w skroniach dźwięczało od uderzenia w twarz. Nie czuł strachu, złości. Jedynie narastającą irytację i zniesmaczenie nachylającym się nad nim mężczyzną, który obdarzał Nathaira swoim cuchnącym oddechem.
Instynktownie anioł uniósł dłoń i zacisnął blade palce dookoła nadgarstka oponenta, który trzymał go za materiał ubrania tuż pod jego szyją. Przybywając na Desperację, jak zwykle, nie zamierzał zbytnio rzucać się w oczy, chcąc uniknąć jakiegokolwiek konfliktu. Jednakże czego innego mógł się spodziewać po prymitywnych stworzeniach, które tu zamieszkiwały? To oni wpadli na niego, i pomimo rzuconego w eter "przepraszam" nie zamierzali odpuścić. Ba, chcieli go okraść, choć Nathair nie miał przy sobie nic cennego. Oprócz broni, której, rzecz jasna, nie zamierzał nikomu innemu oddać.
- Powtórz paniczyku co powiedziałeś - warknął mężczyzna tuż nad uchem anioła. Ten jednak zamiast skupić swoją uwagę na nim, przesunął wzrokiem na bok, na dłuższą chwilę zawieszając go na przydupasach herszta ich małej bandy. Razem była ich czwórka. Czwórka obdartusów, którzy myśleli, że są silni w kupie.
Nie mają ze mną szans, pomyślał znudzony.
To oni go pierwsi zaatakowali. Miał prawo się bronić. Nikt nie mógł go osądzać... prawda?
O N  i tak nie istnieje.
Pomiędzy palcami drugiej dłoni zaczęło iskać, wywołując delikatne mrowienie w opuszkach, które podrażniały jego nerwy. Odwrócił głowę, w końcu spoglądając prosto w oczy nieznajomemu agresorowi.
Nikt go nie osądzi. N i k t.
Usta drgnęły, jakby chciały pozwolić sobie na cień uśmiechu, ale ostatecznie pozostały na swoim miejscu niewzruszone.
- Mówiłem, abyś mnie puścił. Miałeś swoją szansę. - powiedział cicho, powoli unosząc drugą dłoń. Elektryczność pomiędzy jego palcami narastała, włosy leniwie zaczynały się unosić ku górze pod wpływem elektryzowania oddziałującego dookoła.
- Zaraz cię nauczę dobrych manier. - warknął mężczyzna unosząc dłoń ściśniętą w pięść, by ponownie uderzyć Nathaira.
Nikt. Mnie. Nie. Osądzi.
W zaułku zrobiło się jaśniej, kiedy elektryczność zaczęła syczeć i trzaskać, kiedy Nathair uniósł wysoko dłoń. To samoobrona. Nic więcej.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 24.01.20 18:48  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
– Proszę, kochaniutki.
  Gruby kufel szurnął po blacie, zatrzymując się niemal idealnie przed skrzyżowanymi w kostkach nogami wymordowanego. Kilka złocistych kropel wypadło poza brzeg naczynia i skropliło wcześniej wyszorowany blat. Bąble zadrżały jak rosa, kiedy dłoń klepnęła w ciężki, wojskowy but klienta.
  – I łapy ze stołu – upomniała kobieta, zabierając z krańca mebla kubek po wypitym do dna trunku, który zamówił wcześniej. – Chusta cię nie usprawiedliwia, to nie wasze tereny.
  Nie wasze tereny, psia ich rzyć. Zapominała, że to mogły być ich tereny i prawdopodobnie będą, jeżeli jeszcze raz postanowi traktować go jak naburmuszonego nastolatka, z mlekiem ledwo startym z brody. Przychodził tu rzadko, bardzo rzadko – głównie przez nazwę, jakoś ironicznie nie pasowała do jego osoby – ale teraz zaczął się zastanawiać, czy jego chłopcy nie chcieliby poznać przeuroczych właścicieli CATastrophe. Lubili koty. Zdecydowanie lubili, choć Grow nie za bardzo pamiętał, czy smażone, czy tylko gotowane.
  Przez zakurzone szyby wpadało jasne, poranne słońce. W smudze promieni widać było tańczące pyłki kurzu; to zachęcało do lenistwa, do rozluźnienia się, jakby świat nigdy nie poznał apokalipsy. Palce, poprzecinane wciąż gojącymi się ranami, ujęły nagle ucho kufla i zadarły go wyżej, niemal ponad głowę o białych, zaczesanych do tyłu włosach.
  – Za twoje zdrowie, Arai Ito! – rzucił w przestrzeń, nie przejmując się faktem, że był tu chyba jedynym klientem, a przynajmniej jedynym przytomnym. Pod ścianą drzemała chuderlawa postać; cień dawnego siebie, być może marna, wygłodniała kopia mechanika lub inżyniera. Arai spojrzała na niego z ukosa, ale uśmiechnęła się. Drobne usta na pulchnej twarzy przypominały cięcie po ostrzu.
  – I twoje, Wilczurze. Do dna.
  – Do dna – powtórzył za nią, przechylając naczynie. Wraz z każdym łykiem poruszała się grdyka przecięta bladą blizną. Kobieta nie kryła zaintrygowania, gdy przechodziła obok. Któż byłby tak śmiały? Ona nie była, by zapytać.
Huknęła podstawa kufla; osuszonego do ostatniego wspomnienia po piwie. Jedno trzeba przyznać – starali się, znacznie przebijając standardy w innych barach Desperacji. Może nawet nie spali tej pożal się kurwa rudery?
  Powoli zdjął buty na podłogę. Twarde podeszwy bezgłośnie przylgnęły do desek, przecząc dotychczasowej postawie albinosa; prawie jakby samym ryjem nie udowadniał, że najchętniej wchodziłby do lokali razem z drzwiami, uderzeniem łba o blat zamawiając TO CO, CHOLERA, ZAWSZE. Wyprostował się w łopatkach, sięgając za krótki nóż, dotychczas schowany pod ciemnoszarą kamizelką; tuż za paskiem. Opierając się barkiem o ścianę, wsunął ostrze pod nierówny paznokieć, z miną absolutnego znudzenia próbując wydrapać spod płytki zakrzepłą już krew.
  Gdyby wewnątrz zamontowano zegar... gdyby kogokolwiek obchodził czas... z całą pewnością wskazówki tykałyby coraz głośniej, podkreślając nadchodzące wydarzenie, jakiś gwałtowny przeskok w proporcjach. Było zbyt spokojnie, zbyt dobrze; czuło się to nawet w powietrzu, jakby cała atmosfera naelektryzowała się i tylko cudem nie strzaskała wszystkiego co ponad ziemią. Wszyscy podświadomie czekali, choć jeszcze nie wiedzieli na co.
  W kwadracie ciepłego blasku, który padał na deski, nagle pojawił się jakiś czarny kształt. Potem kilka następnych. Ktoś przechodził tuż pod ścianą, ale nie wszedł do środka. Grow albo tego nie zauważył, albo go to nie obeszło. Zdawał się nie reagować nawet na to, co padło z ust właścicielki.
  – Psi los – warknęła Ito, wychylając się przez blat. Jej czujne spojrzenie wbite było w szkło okna. – Akurat dziś, kiedy jak raz nie przyleźli... – urwała gwałtownie, choć jasnym było, że chodzi o ochroniarzy. Rzeczywiście. W tych nielicznych razach, w których Grow trafiał do pubu, przy samych drzwiach prężyła się para gigantycznych automatów do przekąsek z małymi główkami na górze; główkami o małych, wściekłych oczkach i twardym, niewzruszonym wyrazie gęby. Ich ręce, zawsze skrzyżowane na napompowanych torsach, wyglądały jakby miały pęknąć od nadmiaru mięśni. Dziś ich nie było.
  Taki psi los, co?
  Uśmiechnął się pod nosem, a uśmiech ten poszerzył się, gdy poczuł na sobie wzrok Arai.
  – Wilczurze – zaczęła, a on odwzajemnił wtedy jej spojrzenie.

To mało prawdopodobne
  (niemożliwe)
  ale do uszu Growa dotarł ten charakterystyczny świst przecinanego powietrza, gdy ktoś aż nazbyt narwanym ruchem wciągał je do płuc. Aby zadać cios, oczywiście. Znał tę melodię na pamięć. Czasami tuż po niej następowało mocne, krótkie chrupnięcie. Potem cisza; nie dosłowna, ale taka, która dzwoni bezdźwięcznie, która drży gdzieś na samym krańcu zmysłu, irytuje, bo jest, ale jej nie ma; wkurwia to.
  (nie mieszaj się)
  Masywny bark oprycha napiął się pod luźnym ubraniem. Palce zamknęły się w pięść. Wymierzał cios. Wszystko trwało ile? sekundę? dwie? może mniej niż zaczerpnięcie nieświeżego oddechu. Ładując całą siłę w naprężone ramię wyprowadził mocne uderzenie. Pięść świsnęła. W powietrzu rzuć było iskry.
  Rozległ się huk.
  Zbir, z zaciśniętymi zębami, nabiegł na twarzy czerwienią. Jego oblicze stało się nieznośnie bordowe, gdy zdał sobie sprawę, że łapsko zmieniło tor lotu, ześlizgując się z linii Nathaira – a wpadając na ścianę. Pokruszone odłamki cegły zsypały się na glebę, za nimi kropnęła krew. Ból – ostry i niespodziewany, wykrzywił wargi agresora, gdy ten obracał się bokiem. Wpierw natrafił wzrokiem na stojącego tuż obok towarzysza, który z równym zaskoczeniem przypatrywał się zdartym knykciom swojego lidera. Dopiero zaraz, oboje, obejrzeli się za siebie.
  – Co do kurwy...
  (to dokładnie taki)
  TRZASK
  (dźwięk)
  Głowa jednego odbiła do tyłu. Chuderlawy napastnik podniósł gwałtownie ręce i przytknął je do złamanego nosa, cofając się w trymiga o dwa kroki; znalazł się tuż przy Nathairze, plecami oparł się o budynek. Spomiędzy palców wypłynęła czerwień, brudząc jego poszarpany, zszarzały t-shirt.
  Herszt bandy najwidoczniej stracił chwilowo zainteresowanie wybraną ofiarą. Zdał sobie sprawę, że ktoś go szarpnął; szybko złapał za brzeg bluzy i pociągnął w bok, przez co pięść grzmotnęła tuż przy uchu przeklętego paniczyka.
  Przez gnoja nie trafił.
  Przez chuja...

– Szefie, nie!
  Najniższy z nich wszystkich, o gładkich, rudawych kosmykach rozwichrzonych na głowie, złapał wymierzające cios ramię przywódcy. Agresywne warknięcie wyrwało się od razu z gardła oprycha, ale zagłuszył je dziwnie władczy ton młodszego:
  – To Wilczur – szepnął rozdrażniony, wzrok trzymając na twarzy rozbawionego Growa.
  – Chuj mnie to obchodzi – odcharknął mężczyzna, wyrywając się z uchwytu. Dłonie wciąż mu drżały, jakby nie potrafił opanować śmiechu. Choć nie był rozbawiony. Był wściekły.
  – Ta różowa pizda nas okradła – wymamrotał nagle ten z rozwalonym nosem, ścierając wierzchem ręki wciąż lecącą krew. Jego blade oblicze przypominało papier, a ciemne, głęboko osadzone ślepia wbite były w Wilczura, który przeniósł oczy na przypartego do ściany Nathaira. Czwarty z grupy, o dość postawnej budowie, zrobił krok w prawo; najwidoczniej w obawie, że Nathair rzuci się do ucieczki.
  Jasna brew Growa powędrowała w górę; tak samo jak kącik ust. Źrenice, zwykle ludzkie, zwęziły się, kiedy skrzyżował wzrok z aniołem.
  – Tak było, mały?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 24.01.20 23:36  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
Uniósł nieznacznie brwi, kiedy cios nie padł. Jak na zwolnionym filmie obserwował całe zajście. Agresorzy nie mogli nic zrobić przeciwko nowej, i zdecydowanie o wiele potężniejszej sile. Elektryczne języki, które zalotnie prześlizgiwały się pomiędzy bladymi palcami zaczęły cichnąć, wydając z siebie ostatnie syki pełnie niezadowolenia, aż ostatecznie zniknęły. Jasne włosy chłopaka niechętnie opadły na swoje poprzednie miejsce, i jedyną pamiątką po tym, co mogło się wydarzyć, był unoszący się w powietrzu smród spalenizny. Zapowiedź najgorszego.
Nathair niespiesznie odwrócił głowę, by napotkać spojrzenie dwubarwnych tęczówek. Ile to minęło, kiedy po raz ostatni go widział? Dwa lata? Trzy? Może cała dekada minęła. Nie pamiętał. Zupełnie stracił rachubę, choć nie istniała żadna realna potrzeba, aby to liczył. Nigdy nie czuł się jakoś mocno związany z Growlithem. Jedyne, co ich łączyło to Nathaniel, którego nie było. Potem połowicznie łączył ich Ourell, ale i on zniknął. Był jeszcze Ryan, choć i jego ostatnio brakowało na Desperacji. Dawniej Nathair na pytanie co myśli o Wilczurze, bez jakiegokolwiek zahamowania odpowiedziałby, że czystą nienawiść. Teraz jednak, patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, wiedział, że to nie było to. Chora zazdrość, zniesmaczenie, zdystansowanie. Możliwe. Ale nie nienawiść. Był mu obojętny. Kolejną szarą jednostką, którą mógł minąć na Desperacji. Nic więcej ich nie łączyło.
Chociaż nie, była jedna rzecz. Rzecz, która na samo wspomnienie zapłonęła ogniem, wywołując dyskomfort z lewej strony jego twarzy. Blizna swędziała, wrzynała się głęboko, przypominając o swojej obecności.
Odwrócił głowę i splunął w bok resztką krwi.
- Żebym jeszcze miał z czego ich okraść. - parsknął pod nosem, choć do jego niewzruszonego spojrzenia nie dotarł blask radości.
- Mógłbym okraść ich jedynie z godności. Ale patrząc na nich... - posłał krótkie spojrzenie pełne pogardy w stronę jednego z nich, jednocześnie wzruszając lekko ramionami i rozkładając obie dłonie na boki w geście bezradności - ... nawet tego nie mają. - skończył chłodno, opuszczając na powrót ramiona tylko po to, aby wsunąć obie dłonie głęboko w kieszenie bluzy.
- Ty mały kurwiu - wycharczał niemal gardłowo mężczyzna określony jako "szef", ponownie chwytając za ubranie Nathaira i potrząsnął nim na boki, przyciągając go bliżej siebie.
- Rozjebie ci te ryj! Nie powstrzymasz mnie Wilczurze. To moja zdobycz. To nie są TWOJE tereny. - uniósł głowę znad ramienia jednocześnie sięgając zza plecy. Błyskawicznie zza paska spodni wyciągnął pistolet i wycelował nim prosto w Growlithe'a.
- Możesz być Wilczurem czy czym tam chcesz. Ale to są nasze tereny, więc wypierdalaj w podskokach! - krzyknął z taką wściekłością, że jednocześnie pluł dookoła.
- R-roy... - wyszeptał rudowłosy, a w jego ton wdarło się przerażenie całą zaistniałą sytuacją. W przeciwieństwie do swojego szefa, słyszał zdecydowanie wiele historii z udziałem nie tylko DOGS, ale i samego Wilczura. A te z pewnością nie były przyjemne i nie chciał stać się głównym bohaterem kolejnych.
- Serio, daj spokój... - próbował załagodzić sytuację, ale mężczyzna nazywany Royem nie chciał go słuchać.
- Czemu się wtrąciłeś? Poradziłbym sobie doskonale. Przecież wiesz. - na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Kto jak to, ale Growlithe znał możliwości Nathaira. Czterech zwykłych brudasów z Desperacji nie mogło go pokonać. Wystarczyło, aby Growlithe zainterweniował o parę sekund później, a wtedy Nathair....
Nie ma go. Mogę robić to, co chcę.
- Zamknij ryj, plugawy- - zaczął Roy, ale Nathair najwyraźniej go nie słuchał, wchodząc mu momentalnie w słowo.
- Czyżbyś tak się zmartwił o mnie, że postanowiłeś zostać moim królewiczem? Prawie się wzrusz-. - nie było dane dokończyć Nathairowi, kiedy Roy posłał go z zaskakującą siłą na ścianę, tym razem celując w anioła.
- Mówiłem, abyś stulił ryj! - krzyknął.
- Roy, zostaw... chodźmy - jęknął chłopak z krwawiącym nosem, kiedy zbierał się z ziemi. - Uciekajmy, no! - poprosił niemal błagalnym tonem, ale mężczyzna go nie słuchał.
Przepadł, pożerany przez własną wściekłość.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 29.01.20 2:03  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
Jaśniejące niebo nad ich głowami wydawało się zbyt spokojne na tę scenę. Brutalność wypowiedzi, żądza krwi w oczach, nerwowo zaciskające się i rozkładające palce. Świst oddechu przeciskający się przez zwarte z gniewu zęby. Poranek zaczął się źle, ale – przecież – mógł skończyć się gorzej. Nos Wilczura lekko się zmarszczył – i tylko tym gestem udowodnił, że wciąż wyczuwał w powietrzu przepaloną woń, przykry zapach elektryczności, od którego kurczyły się mięśnie prawego ramienia, mimowolnie reagując na moc anioła.
  Pamiętał go jak za rozrzedzoną mgłą. Rozpoznawał barwę jego włosów, tak charakterystyczną i dziwną na Desperacji, zupełnie inną niż jakikolwiek kolor wśród spotykanych person. Rozpoznawał zarys sylwetki, ale nie tak dokładnie – był rozmyty jak na zdjęciu o marnej jakości. Rozpoznawał jego zdolność, która na zawsze go oszpeciła.
  Nie rozpoznawał natomiast głosu, który kłócił się z tym, co zalegało na dnie pamięci Wilczura. Nie potrafił też dostroić mimiki twarzy stróża, która zwykle kojarzyła mu się z hałaśliwością i buntem, a teraz przybrała formę maski z nienamalowaną nań emocją.
  Skrzyżował muskularne ramiona na piersi, jedną z dłoni unosząc ku twarzy; chwycił się pod brodę, w napięciu przyglądając Nathairowi. Zdawało się zresztą, że czwórka napastników przestała mieć znaczenie. Wyblakła, straciła tożsamość, a przede wszystkim – nie była żadnym wyzwaniem. Nawet wtedy, gdy herszt bandy złapał za ubranie anioła i potrząsnął nim z imponującą siłą, Grow wydawał się pozostać w sferze własnych myśli.
  Dwubarwne spojrzenie nie uciekło ku lufie; zamarło na obliczu Nathaira, jakby po odpowiednio długim wgapianiu się był w stanie przedrzeć się do mózgu i odczytać zaległe raporty.
  Co się z nim, do kurwy nędzy, stało?
  – Poradziłbym sobie. Przecież wiesz.
  Westchnął teatralnie, przewracając oczami i rozluźniając ramiona. Dłonie zawisły wzdłuż ciała, a usta, wcześniej nieruchome, skrzywiły się pod naporem irytacji. Przecież wiesz – w tym rzecz, że nie wiedział.
  Pamiętał Nathaira jako jednostkę bojową, ale do boju niechętną. Wierzącego w Boga, wierzącego w ideę niezabijania. Dawano mu zawsze w kość, ale stawało się tak, bo na to pozwalał. Po moce sięgał w ostateczności; jedynie w chwilach, w których stawał na samej granicy życia i śmierci. W chwilach, w których ktoś zagryzał się już na jego gardle.
  Ta zbieranina dewiantów nie miała nic wspólnego z taką chwilą. Nie byli nawet blisko doprowadzenia do ekstremu, a jednak rześkie powietrze wypełniał odór ozonu. Gdzie cierpliwość? Gdzie ta anielska dobroć? Ślepia Wilczura przymrużyły się nieco, kiedy Roy przebił się wreszcie swoimi wrzaskami przez błonę rozmyślań.
  Był taki głośny...
  Zupełnie psuł ideę leniwego picia w CATastrophe, niszczył całą przyjemność z dopiero co rozluźnionych mięśni. Jeżeli ktokolwiek sądził, że trzeba być dużym i niebezpiecznym, aby doprowadzić kogoś na skraj, to nie znał potęgi komarów.
  (wnerwiający)
  Tak, bardzo wnerwiający.
  (powinien iść spać)
  Powinien się wycofać, miał tyle szans. Jego (dobrzy koledzy) towarzysze starali się o to najlepiej jak potrafili. Szkoda ich trudów, ale nie mogli płacić za nieswoje błędy.
  (leje się krew)
  Wzrok padł na czerwieni spływającej z nosa, przez usta, po brodzie.
  (nie chciałeś, to był odruch, nie szkodzi, Jace)
  Grow wydawał się spokojny, kiedy błysk słonecznego promienia prześlizgnął się po lufie wycelowanej w Nathaira. Białe kosmyki łaskotały w kark, targane niegroźnym wiatrem. Zafalował także cień u ich stóp, choć nie był to efekt powietrza. Plama pod Royem wybrzuszyła się jak bąbel na zalanej wrzątkiem kawie. Kiedy pękł, długie, zakrzywione palce wbiły się w suchą glebę; zaraz za nimi z odmętów mroku wysunęła się druga łapa. Oparte o ziemię napięły chude ramiona i zdecydowanym ruchem podciągnęły garbatą sylwetkę, wyciągając ją z niematerialności, z samego dna piekła.
  Rudowłosy dostrzegł to pierwszy; przeklął siarczyście pod nosem i cofnął się o krok. Jego blada, nakrapiana piegami dłoń opadła na biodro; palce otarły się o rękojeść krótkiego noża.
  Za spojrzeniem młodego chłopaka podążył wzrok rannej jednostki. Mężczyzna wciągnął tlen do płuc, tak gwałtownie, że nabrał też kilka kropel krwi i zakaszlał żałośnie.
  – Roy... pod... – KH, KAH – pod tobą...
  Brew Roya uniosła się dokładnie w momencie, w której poczuł ostry ból. Grow nie drgnął, gdy rozległ się huk z pistoletu. Palec zbira pociągnął za spust automatycznie. Zaraz potem na ziemię upadła i broń (z małą, prawie niewidoczną smugą dymu z lufy), i chuderlawa postać z rozwalonym nosem.
  I głową.
  Pocisk gładko przeszedł przez oczodół, wyszedł potylicą i wbił się w ścianę budynku. Ciało, nagle zbyt ciężkie, zwaliło się na glebę, twarzą do nieba.
  Roy nawet nie dostrzegł swojego błędu. Jego noga zakleszczona była w silnych szczękach podłużnej mordy. Trójpalczaste pazury wbiły się w jego udo, długi, nagi ogon obijał się o ziemię jak bicz.
  Słychać było warczenie bestii, przerywane przekleństwami Roya. Kopał nogą, cofnął się o krok – jeden, drugi. Syknął, aby zabrać to kurewstwo, ZABRAĆ JE, KURWA. Ale rudowłosego towarzysza nie było; jego cień znikał właśnie za rogiem pubu.
  A dryblas? Kiedy uciekł?
  Wilczur podniósł z podłoża broń. Rozległo się kliknięcie. Zaraz potem pistolet zawisł bokiem ledwie dwadzieścia centymetrów od twarzy Nathaira. Palec wskazujący nasunął się na spust.
  Żegnam, Roy.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 05.02.20 22:27  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
Podświadomie wiedział, że powinien wcześniej zainterweniować. Podskórnie czuł, co się zbliża. A mimo to... mimo to stał w bezruchu, wpatrując się jak dwójka osobników właśnie traci swoje życie. Widział, jak z ich oczu płuc ucieka ostatni oddech, jak serce po raz ostatni bije, jak świadomość wyłącza się i oczy powoli gasną. Umierali, a on nic nie zrobił, by temu przeszkodzić. Zupełnie nic.
Ale bardziej przerażająca była myśl, że nie odczuwał w tym momencie żadnych wyrzutów sumienia, żadnej pokory czy też współczucia. Zasłużyli sobie, grzmiał jego umysł, sami zapracowali sobie na taki los, huczał.
Kiedy wszystko się skończyło, i dookoła zapadła okrutna cisza, Nathair wreszcie poruszył się i podszedł do jednych zwłok. Przykucnął przy rudowłosym chłopcu, który wciąż miał otwarte oczy a następnie wyciągnął dłoń i przesunął palcami po jego powiekach, by je zamknąć. Nie złożył modlitwy jak to miał w zwyczaju. Nie było najmniejszego sensu. Ich dusze i tak nie mogły spotkać zbawienia. Rozpadły się w nicości, z której nie było ucieczki.
A taki los czekał ich wszystkich. Pustka, i nic ponad nią.
Podniósł się wycierając dłoń o udo, unosząc głowę, spoglądając w stronę Wilczura.
- Mam nadzieję, że nie czekasz na podziękowania? - zapytał, choć oboje wiedzieli, że nie oczekiwał odpowiedzi. Lewy kącik ust uniósł się nieznacznie, jednakże daremnie poszukiwać w nim radości.  Naciągnął kaptur na głowę, ukrywając tym samym jasne kosmyki włosów, a następnie wsunął obie dłonie w kieszenie bluzy i powoli ruszył w jego stronę. Nie zatrzymał się jednak, jak można było oczekiwać. Nie obrzucił go już kolejnym spojrzeniem. Zamierzał odejść, udać się gdzieś daleko, gdzie nikt nie będzie go więcej zaczepiał, mącił jego spokoju. Chciał ciszy.
Wilczur jak zawsze pojawiał się w najbardziej nieodpowiedniej chwili i miejscu, pomyślał, zatrzymując się za mężczyzną w odległości niecałego metra. W oddali usłyszał rubaszne śmiechy, zapewne dochodzące z wnętrza pubu. Coś takiego nigdy nie przestanie zadziwiać Nathaira. Świat był w rozsypce, dookoła panowała nędza i syf, ludzkość wciąż pozostawała na skraju wyginięcia i zamiast zebrać się w całość, wspólnie spróbować odbudować przyszłość, to woleli nadal żyć w tym bagnie, nadal egzystować i wegetować z dnia na dzień. Ale grunt, że mieli gdzie się napisać. Zapomnieć o swych codziennych troskach. A przecież wystarczyło tak niewiele. Przez tysiące lat ludzkość pozostawiona na terenach takich jak to, jak Desperacja, nie zrobiła nic.
Sami sobie są winni. Wszyscy są tacy sami, pomyślał gorzko.
- Nie lubię być niczyim dłużnikiem, Wilczurze. - odezwał się w końcu przerywając irytującą ciszę pomiędzy nimi. Odwrócił się do niego, stając bokiem, dokładnie przyglądając się sylwetce jasnowłosego.
- I spłacam swoje długi. Czego chcesz? Czego oczekujesz? - zmrużył nieznacznie brwi oczekując jego odpowiedzi. Oby była w granicach rozsądku, choć z drugiej strony... był wymordowanym. Czy od takich jak on mógł wymagać tak wiele?
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 20.02.20 21:49  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
   Szarpnięcie za cyngiel byłoby najprostszym rozwiązaniem. Wilczur przede wszystkim wyznawał zasadę, by nie pozostawiać wrogów przy życiu. Nie tylko dlatego, że byli irytujący sami w sobie; że go nie lubili. Chodziło o sam motyw przegranej. Przesiąknięci gniewem i poczuciem porażki, stopniowo karmiliby się chęcią zemsty. Z dnia na dzień rosłaby ich chora obsesja, bo na Desperacji nie ma czegoś takiego jak „wybaczenie”. Nikt nie machnie ręką na wyrządzoną, personalną krzywdę.
   Będą chcieli jego krwi.
   A mimo tego opuścił ramię i lufa naraz wycelowana była w suchą ziemię, a nie w Roya, który przeklinając, warcząc i złorzecząc, zrzucił z siebie cieniste monstrum, by zaraz puścić się biegiem za swym rudowłosym towarzyszem. Odgłos jego nierównych kroków był ostatnim dźwiękiem przed martwą ciszą.
   Nawet z wnętrza baru nie dobiegały żadne przytłumione rozmowy. Przypuszczalnie pozostawiona w CATastrophe właścicielka trzymała kciuki za udane rozwiązanie sprawy, a jedyny klient jak wcześniej siedział w cieniu, tak do teraz z niego nie wyszedł. To był spokojny, leniwy poranek.
   Grow uniósł broń i obrócił ją, przyglądając się zarysowanej, ciężkiej lufie, jakby to ona była ciekawszym obiektem, niż naburmuszony dzieciak. Oczywiście, że nie oczekiwał padnięcia na kolana i podziękowań słanych jak bogowi. Nie sądził jednak, że sytuacja nabierze akurat takiego obrotu.
   Oderwał wzrok od srebrnego metalu i – obróciwszy się w ślad za idącym Nathairem – wbił spojrzenie w jego plecy. Milczał; nie za bardzo wiedząc co powinien powiedzieć. Nie widzieli się lata. Wieki. Dzieliły ich dziesiątki innych spotkań, setki sytuacji, tysiące zagrożeń. Zdawałoby się, że przez ten czas zaszła w nich zmiana, ale Grow musiał przyznać, że jego własna metamorfoza nie była tak radykalna.
   Sam ton wypowiedzi anioła sprawiał, że mięśnie spinały się jakby zaraz miał paść atak; w rzeczywistości Nathair nie wykazywał bojowego nastawienia. Nie wydawało się zresztą, że chciał tu zostać dłużej niż to koniecznie. Ale musiał. Wraz z następnymi słowami usta Wilczura wykrzywiły się w pokracznym, ironicznym uśmiechu. Właśnie. Dokładnie o to chodziło. Desperacja rządziła się swoimi prawami. Przegrani rośli w siłę napędzani zemstą – to pierwsza z zasad. Druga oznaczała, że nic nie jest za darmo.
   – Na początek możesz mi postawić kilka kolejek – zasugerował, niespiesznym ruchem wtykając pistolet za pasek spodni. Garbate stworzenie, wcześniej rozeźlone i narwane, w niezbyt zgrabnych podskokach zbliżyło się do Growlithe'a. Wilczur nawet na nie spojrzał; starczyło tylko wyczuć jak łysy łeb ociera się o jego łydkę, by wydać krótki rozkaz. – Bierz go.
   Czarna bestia rozwarła paszczę, ale z gardła nie wydobył się żaden skrzek. Urosła jednak jakby, nabrała gabarytów i jak przed chwilą sięgała Wilczurowi do kolana, tak teraz znalazła się na wysokości jego bioder. Obróciła się i zostawiając głębokie, szarpane dziury w ziemi, pognała za Royem.
   Zasady to zasady, tak?
   Grow uśmiechnął się, wskazując na bar.
   – Lubię gorzkie i mocne. Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 25.03.20 18:31  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
Nie odpowiedział mu uśmiechem.
Właściwie nic więcej nie powiedział, aczkolwiek skierował swoje kroki w stronę baru, niemalże bezszelestnie wsuwając się do pomieszczenia. W środku, jak można było się spodziewać, panował okropny zaduch a odór taniego alkoholu oraz przepoconych ciał dodatkowo utrudniał swobodne oddychanie. Mimo wszystko człowiek przebywając w takim otoczeniu bardzo szybko przywykał do smrodu i już po chwili przestawał zupełnie skupiać się na tym.
O dziwo panował tutaj spokój i cisza. Nie było tutaj nikogo, oprócz właścicielki baru. I jakiegoś gościa, który niczym typowy antagonista z wszelakich historii siedział w kącie skryty w cieniu. Momentalnie w głowie młodego anioła narodziły się obrazy żywcem wyciągnięte z książek, które z zapałem czytał kiedy był jeszcze pisklęciem. Usta same drgnęły, unosząc się nieznacznie ku górze na to jedne z nielicznych miłych wspomnień. Od pewnego czasu miał wrażenie, że wszystko to, co przeżył do tej pory było jedynie absurdalnie zakrzywioną rzeczywistością, która nachalnie przenikała się ze snem oraz koszmarami.
Co było prawdą a co kłamstwem? A może całe jego życie było jedynie obłudą.
Obłuda Edenu, huh.
Nie oglądał się za siebie. Doskonale wiedział, że wymordowany podąża za nim, obserwuje go uważnie, ocenia każdy stawiany przez anioła krok. Nie oszukujmy się. Ten teren należał do niego, a on, Nathair, był intruzem. Wystarczył jeden zły ruch, gest czy też słowo, aby posmakować gorzkiej rzeczywistości i mocnego uderzenia o twardą posadzkę Desperacji.
Desperacja rządziła się swoimi prawami.
Przystanął, spoglądając zza ramię, napotykając tęczówki o tak niespotykanym kolorze.
- Wybierz któreś z miejsc. Zaraz wrócę. - powiedział cicho, ruszając do przodu, nie czekając nawet na odpowiedź. W tym momencie nie były potrzebne jakiekolwiek słowa.
Zatrzymawszy się przed ladą, uchwycił wzrokiem kobietę, a gdy ta podeszła do niego, cicho złożył zamówienie. Dla Wilczura wziął takie, jakie chciał. Gorzkie i mocne. Dla siebie z kolei słodkie, acz również mocne. Ta jedna rzecz nadal nie uległa zmianie. Nathair nienawidził gorzkich rzeczy, które nieprzyjemnie paliły jego kubki smakowe i wykrzywiały twarz niemalże w karykaturalnym grymasie. Nawet kawy nie pił, chyba że ta miała w sobie więcej mleka, jak wody.
Ale o takie rarytasy na Desperacji było ciężko. Kurewsko ciężko. Anioły, które tak bardzo z zapałem chciały pomagać biednym i bezdomnym wciąż siedziały ukryte w bezpiecznych i ciepłych domkach na terenie Edenu. Żałosne.
Wrócił do stolika stawiając przed wymordowanym drewniany kubek wielkości dawnych naczyń zwanych kuflami. Sam zajął miejsce obok niego i spojrzał na zawartość swojego "kufla". Jego piwo kolorem nie różniło się praktycznie niczym od tego, co miał Growlithe. Nawet zapach był ten sam. Nathair zaczynał wierzyć, że tak naprawdę wszystko było lane z jednej beczki, a jedyną różnicą była nazwa.
Uniósł kubek upijając nieco piwa, co na początku wywołało niezadowolony grymas.
Doskonale. Smakowało jak ścieki.
Ponownie upił nieco, a gdy odstawił kubek, jego milczenie trwało zaledwie parę nieuchwytnych chwil.
- Kiedy przestałeś wierzyć w Boga? - zagadnął odwracając lekko głowę, by spojrzeć na niego z uwagą.
- Zaraz po apokalipsie? A może przed? Jeszcze jak żyłeś jako normalny człowiek? A może nigdy nie wierzyłeś w niego? - w jego tonie, o dziwo, nie kryła się żadna kpina czy zaczepliwość. Nie drwił, nie drażnił go. Chciał wiedzieć. Po prostu.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 27.03.20 2:31  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
   Usiadł tam gdzie poprzednio, z dokładnie tym samym wyrazem błogiego rozleniwienia; jakby należało mu się to miejsce, od początku było zarezerwowane tylko dla niego. Wyciągnął się na długiej, zimnej ławie bez oparcia, plecy wspierając na ścianie. Zapach piwa był jednym z jego ulubionych; kojarzył się z tymi wszystkimi powolnymi wieczorami; tymi pełnymi relaksu i przekonania, że można się zalać do nieprzytomności, bo następnego dnia nikt nie wymaga porannej pobudki. Wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na tak skrajne zagrania. Miał już za sobą nie jedną kolejkę i choć nie czuł rauszu, a i był pewien, że wiele litrów piwa musiałoby przepłynąć przez jego gardło, żeby rzeczywiście stracił koordynację, to wciąż trzymały się go blokady założone jeszcze dawno przed rokiem dwa tysiące dwunastym.
   Jeżeli sięgał po alkohol, nawet po służbie, to pił tyle, aby dać radę wytrzeźwieć w pół minuty. Tym razem także – mimo kojącego spokoju jaki otaczał pub – gdzieś w jego podświadomości czaiła się myśl, że zaraz będzie trzeba wstać. Ruszyć. Może nawet walczyć.
   Ujął kufel i podniósł go ze stołu akurat w momencie, w którym padło pytanie. Kiedy przestał wierzyć w Boga? Biorąc łyk miał mnóstwo czasu, aby zastanowić się nad odpowiedzią. Zaraz po apokalipsie? Tuż po tym jak runęły cztery ściany, w których mieszkał, jak żywcem pogrzebano każdą życzliwą mu osobę? Jeszcze przed, kiedy tracąc oddech przyciskał załzawione, zaciśnięte jak wieka skrzyni powieki do ręki umierającego Gareta?
   Odstawił naczynie.
   Nigdy nie wierzył?
   Zadudnił opuszkami o drewno trzymanego kufla. Co powinien mu powiedzieć? I czy w ogóle powinien odpowiadać w tym temacie aniołowi? Przeciągająca się cisza rodziła następne pytania; kumulowały się wewnątrz czaszki jak ławica ryb. Były ich setki, a gdy sięgał po nie ręką, rozpierzchały się na wszystkie strony, zbyt zlęknione, aby pozwolić się schwytać i zaserwować jako danie główne.
   Tak naprawdę nic mu nie chciał mówić. Chciał się jedynie napić za darmo. Za, właściwie, bardzo małą przysługę sprzątnięcia kilku drani sprzed CATastrophe.
   (gardzisz nim)
   Rytm wybijany przez palce zniknął. Dłoń Wilczura zsunęła się z ciężkiego, staroświeckiego naczynia i powędrowała do smagniętego blizną gardła. Wsunął kciuk pod srebrny łańcuszek; dość cienki i delikatny jak na błyskotkę kogoś, kto swoje argumenty sprzedawał siłą. Ręka uniosła się trochę wyżej, podciągając zawieszkę – i kiedy wychynęła zza ubrania, Nathair mógł dostrzec błysk. Światło poranka odbiło się od krzyżyka; chrześcijańskiego symbolu wiary.
   Może nigdy nie przestał.
   Puścił biżuterię, ponownie sięgając do swojej porcji piwa. Nie musiał nic mówić, aby zaschło mu w gardle – ale to nie była największa ironia losu.
   – To ja powinienem zapytać co się u licha stało z twoją wiarą – nie mówił z sarkazmem, pretensją ani nawet zaskoczeniem. Choć to właśnie była ta największa ironia. Do czego to doszło, aby z ich dwójki to on bardziej wierzył w Boga?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 27.03.20 3:08  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
Wpatrywał się w niego wyczekująco. Cierpliwie odmierzał upływające sekundy, choć te zdawały się boleśnie wydłużać w nieskończoną pętlę. Gdy wymordowany sięgnął po łańcuszek, niespiesznie wyciągając go spod warstwy materiały, jasne spojrzenie leniwie opadło niżej, podążając wraz z wędrówką wisiorka. Jeżeli Nathair był zaskoczony, zdecydowanie nie dał tego po sobie poznać. Żaden mięsień na jego naturalnie marmurowej twarzy nawet nie drgnął, a w oku na darmo szukać błysku.
Kiedy padło pytanie, ponownie zapadłą pomiędzy nimi cisza. Milczenie nie było takie złe, nawet jeżeli wiedział, że druga strona czeka na odpowiedź. Upił większy łyk słodkiego trunku. Nie, właściwie "łyk" to było złe określenie. Nathair zdążył już opróżnić połowę naczynia. Odstawił go z cichym stuknięciem, zlizując kropkę z kącika swoich ust, prostując się nieznacznie i wpatrując w kubek.
Co się stało z twoją wiarą, Nathairze?
Wreszcie bańka milczenia puściła, gdy ponownie przekręcił głowę, aby na niego spojrzeć. Tak jak wcześniej Wilczur, anioł uniósł swą dłoń do swej szyi, jednakże palce nie zahaczyły o jakąkolwiek błyskotkę. Zamiast tego wsunął je za materiał bluzki i obniżył ją, ukazując bladą skórę poniżej obojczyków, gdzie wyraźnie odznaczała się bardzo gruba, czerwona blizna, ciągnąca się daleko w dół, choć jej końca nie było dane mu ujrzeć.
- Tego nie pozostawił po sobie wymordowany czy też człowiek. - odezwał się spokojnie, puszczając koszulkę i unosząc wyżej dłoń, gdzie widniała jeszcze paskudniejsza blizna po obu jej stronach.
- Ani tego. - opuścił dłoń, oplatając nią kubek.
- Mojej matki nie zabił zdziczały, a mój ojciec nie popełnił samobójstwa z ich winy. To nie wymordowani i ludzie rzucali we mnie kamieni nazywając bękarcim dzieckiem albo zepsutą krwią. Bo widzisz... - oparł głowę o dłoń podpartego łokcia o blat stołu. Na ustach w końcu pojawił się cień emocji, smutnego, może nawet nieco rozczarowanego uśmiechu.
- Anioły są paskudne. Są zgniłe w środku. Przepełnione arogancją i przeświadczeniem o swojej wyższości nad innymi gatunkami. Właściwie nigdy nie wychylają swojego nosa poza granice Edenu, nie licząc oczywiście niektórych jednostek, które kieruje nadmierny altruizm, by podbudować swoje wewnętrzne ego. Żyją w ładnych domkach z zadbanym ogródkiem. Wypasają bydło, podlewają sadzonki, śmieją się i jedzą do syta. Czyż anioły nie miały pomóc ludzkości w odbudowie świata? Czyż nie po to zostaliśmy zesłani na ziemię? Jesteśmy potężni. Możemy zdziałać cuda za pomocą żywiołów, które okiełznaliśmy. Czemu wszystkie anioły z hydrokinezą nie napełnią dziur po wyschniętych jeziorach? Czemu anioły kontrolujące ziemię nie sprawią, że pokryje je piękna zielenina z mnóstwem drzew? Co automatycznie poprawiłoby jakość powietrza, a zwierzęta wróciłyby do lasów? Powiesz mi, że świat jest skażony. Ale minęło ponad tysiąc lat, skażenie jest mniejsze... Oboje wiemy, że byłoby to możliwe. Skoro udało się stworzyć Eden, to czemu nie zrobić tego samego z Desperacją? - parsknął cicho, upijając parę kolejnych porządnych łyków alkoholu.
- Altruizm i dobroć anielska to mit. Liczy się ich własna wygoda. Nawet uciekinierów z Desperacji przeganiają. Co z tego, że ich nakarmią i opatrzą rany, jak ponownie muszą wracać na okrutne ziemie, gdzie są zmuszeni walczyć o każdy kolejny dzień. A może tak naprawdę nie jesteśmy aniołami? Tylko jakimiś karykaturalnie zmutowanymi wymordowanymi ze skrzydłami? Większość z nas, ba! Praktycznie nikt z nas nigdy nie widział Boga. Nie słyszał jego głosu. Owszem, są wśród nas tacy, którzy zarzekają się, że istnieją od początku świata, ale kto wie, czy im po prostu nie odbiło albo nas okłamują. - popukał się lekko w skroń, a lewy kącik ust uniósł się nieznacznie ku górze.
- Moja wiara.... Nie wiem. Nie wiem w co wierzę i w co tak naprawdę wierzyłem przez całe swoje życie. W Boga czy w anioły? Cokolwiek by to nie było, to na pewno... - zamilkł, zaciskając mocniej usta w wąską linię, a potem opróżnił całkowicie kubek. Podniósł się, a krzesło cicho zaszurało.
- Zamówię nowe.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 28.03.20 0:22  •  Pub „CATastrophe” Empty Re: Pub „CATastrophe”
   Nie oczekiwał takiej lawiny informacji, więcej nawet – nie spodziewał się jej. Ich pierwsze spotkanie zakończyło się sromotną klęską. Tej relacji nie dało się już odratować, nie po tym, jak za każdym razem, gdy napinał mięśnie, czuł ból starej blizny opinającej bark, ramię i pierś. Żadne ilości piwa tego nie zmienią. Żadne wspólne tematy.
   (gardzisz nim, czuję)
   Mimo tego wysłuchał go, ani razu nie nacierając z napastliwymi trzema groszami. Przez cały czas monologu to brał łyk trunku, to obracał w rękach kufel. Na przemian wyglądał na zaintrygowanego i znudzonego, jakby Nathair przeskakiwał z jednego tematu do drugiego, a potem wracał do poprzedniego – gasząc i wzniecając ciekawość u towarzysza.
   Białe włosy ustąpiły pod naporem palców, gdy Grow przeczesał pasma niedbałym gestem. Mruknął tylko niskie „okej”, nie odprowadzając anioła wzrokiem. Słyszał dźwięk podeszew uderzających o wysłużone deski; stuknięcie grubych spodów o blat. Głos zamawiający następną kolejkę. Tak, jeszcze raz to samo. Jasne, kochanieńki.
   Brakowało tu zegara. Głupia myśl, ale przyszła mu do głowy, kiedy sunął wzrokiem wzdłuż nagich, drewnianych ścian. Do tego miejsca pasowałoby leniwe, miarowe tykanie. Coś, co nadawałoby pewien rytm, gdy nie ma zbyt wielu klientów, gdy całość przybiera obraz sielskości i – niemal – nieśmiertelności.
   Przynajmniej to byłoby dobre.
   Lepsze niż anioły, o których wspomniał Nathair, choć tak naprawdę
   (ciężko uwierzyć w jego wersję wydarzeń)
   Właśnie, przytaknął bezwiednie, wreszcie przekierowując wzrok z pobliskiego, pustego krzesła, wprost na zszarzałe oblicze dzieciaka. Jego jasnoróżowe kosmyki straciły połysk; skóra nabrała chorobliwego odcienia. I te wory pod oczami. Źle sypiał?
   (albo wcale)
   – Zachowujesz się jak gówniarz. – Coś zaskrzypiało – w ławie? W blacie? – kiedy się prostował, obracał, kładł łokcie na oddzielającym ich stole. Skrzyżował ręce, aby stabilniej się na nich oprzeć; a potem się przechylił. Odrobinę, ale tyle wystarczyło, by pod koszulką napięło się ciało; by wolna przestrzeń w rękawach wypełniła się mięśniami. Zajrzał w twarz Nathaira, jakby zakładał, że z tej perspektywy dostrzeże coś więcej.
   – Zwalasz winę na innych, wygodne. Lubisz to robić, co? – Kto nie lubił? Jak można myśleć o przyszłości, jeżeli ta przyszłość równa się targaniu takich ciężarów? – Sądzisz, że te postacie, o których wspominasz, to naprawdę anioły? Sądzisz w ogóle, że anioł to tylko rasa? – urwał; na moment, na jedno, długie spojrzenie. – Oczywiście, że tak. Bo przyjęło się, że to twarda, nienaruszalna granica. – Rozplótł ramiona i wysunął jedną z rąk. Tą okaleczoną; tą, przez którą szydzono, która była jego piętnem. Porażką. Poruszał się dość powoli, jakby chciał, aby Nathair zobaczył także ten szczegół; wszyscy dławimy się przez niesprawiedliwości.
   Dotknął opuszką wilgotnego śladu, który zebrał się tuż przy spodzie kufla i przeciągnął nią po stole. Mokry ślad lekkim łukiem oddzielił go od Nathaira. – Bariera rasowa nie różni się niczym od tego – postukał palcem w smugę. – Musiałeś się wychować w patologicznej odmianie edeńskiej społeczności – choć ciężko w to uwierzyć. – Altruizm i dobroć anielska to prawda. Ale prawdą jest też to, że boża protekcja zniknęła i anioły, wcześniej będące pionkami, nagle zyskały własną autonomię. To je przeraża.
   Ponownie skrzyżował ze sobą ramiona, wciąż lekko nachylony ku Heatherowi. Czy ten zakapturzony, cichy mężczyzna, który był tu jeszcze przed Growem i zapewne zostanie długo po tym jak oboje z Nathairem wyjdą, ich podsłuchiwał? Czy patrząc na nich miał wrażenie, że spiskują albo wymieniają się cennymi informacjami?
   Wilczur nie bez powodu mówił cicho; jeszcze nie szeptem, nie było to potrzebne. Ale wystarczająco na granicy, aby ich rozmowa przypominała konspirację.
   – Łatwiej wykonywać rozkazy niż je wydawać, maleństwo. Nie pomyślałeś o tym, że potknięcia ze strony twoich skrzydlatych kolegów to – no właśnie – potknięcia? Ty sam nie jesteś lepszy, gdy wahasz się, czy jednym smagnięciem nie spalić bandy przygłupich rabusiów. Co by się stało, gdybym przypadkiem nie przechodził obok?
   Wystarczyło tylko tyle, aby Arai Ito poprosiła nieznajomego o pomoc – a nie Wilczura. Starczyło tyle, aby ochroniarze nie mieli dziś wolnego. Tak naprawdę to mogła być kwestia kilkusekundowego ociągnięcia się ze strony właścicielki albo Growa. Co wtedy? Tragedia? „Konieczność”?
   – Nie pamiętasz czasów sprzed apokalipsy, ale ja pamiętam je doskonale. Lubię sobie przywoływać te wspomnienia i utrwalać, tak jakby lada moment wszystko miało wrócić do poprzedniego stanu rzeczy. Historia jest o tyle dobra, że można ją analizować na okrągło – i wyciągać wnioski. Wiesz dlaczego DOGS wygrywa tyle rund? – Kiedy się uśmiechnął, zza lekko rozchylonych warg wychynęły zęby; i te za długie kły gotowe przeorać szyję ofiary. – Przez siłę przekazu. Nie jesteśmy najsilniejsi w sensie ogólnym. Nie mamy logicznych predyspozycji łowców, którzy zachowali poczytalność. Nie mamy technologii wojskowych. Nie każdy z nas jest napakowaną szują taranującą ściany. Wygrywamy przez motywy, wpajane wartości. To trochę przesłodzone idee
   (PSY CIĘ NIENAWIDZĄ)
   – ale nieważne, bo to działa. I w latach przed apokalipsą doszło do tragicznego obrotu spraw. W jednym z amerykańskich państw trwała zażarta wojna domowa. Doszło do patowej sytuacji. Terroryści... – zawahał się, żeby sprawdzić, czy termin jest mu znany – uprowadzili cywilów i żołnierzy, jeńców przetrzymywali zaś w dżungli, do której nie mógł dostać się rząd. Chcieli wywalczyć własne warunki umowy; przede wszystkim chcieli, żeby ich wysłuchano. I załóżmy, czysto hipotetycznie, że ci terroryści to aniołowie rzucający kamieniami. Jeńcy to ich ofiary, ale nie tylko tej samej rasy. To także wymordowani – te biedne zwierzątka, którym paskudne anioły wyszarpują z rąk prowiant, wodę i ciepłe koce. Poszkodowanych zamknięto w specjalnych obozach, przetrzymywano ich tam miesiącami... nie, latami. Tracili nadzieję, bo rząd miał związane ręce. Według wytycznych – gdyby wkroczono na tereny dżungli, terroryści i tak zabiliby zakładników. Wśród nich, wśród ofiar, były osoby gotowe walczyć – jak ty – ale zbyt słabe, aby zaryzykować. Przede wszystkim nie wiedzieli co ich spotka w dziczy. Umrą złapani przez mięsożerne zwierzęta? Rozstrzelają ich agresorzy? – Pokręcił głową. – Z pomocą przyszedł specjalista od reklamy. Nie żaden doświadczony w boju weteran. Nie kamikadze. Zwykły człowiek operujący charyzmą do tego stopnia, że ludzie potrafili jeść mu z ręki, choćby trzymał w niej najgorsze gówno. Zastanawiano się jednak co dokładnie zrobić, aby przekaz trafił do więźniów, ale nie zbudził terrorystów. Dżunglę otoczyły już oddziały pomocnicze, które przejęłyby uciekinierów, ale jak dać im znak, że mogą próbować wymknąć się z obozów?
   Grow uniósł lekko brew, sięgając po naczynie i pociągając łyk, jakby nagle przypomniał sobie, że o suchym pysku nie powinno się rozmawiać.
   – Wiesz co zrobiono? – nie oczekiwał odpowiedzi. – Ten spec od marketingu zatrudnił mało znaną śpiewaczkę, jej imię wryło mi się w pamięć jak blizna. Za bardzo polubiłem ten wątek, żeby nie wbić do łba takiej plątaniny liter. Natalia Gutierrez Y Angelo. Zaśpiewała tylko jeden utwór – „Better Days”. Wypromowano ją w dziesiątkach... może w setkach małych stacji, które puszczały na okrągło tę jedną piosenkę. Terroryści byli grupą mało wyedukowanych ludzi – zazwyczaj. Nie mogli wychwycić tego, co wychwycili jeńcy. I rzeczywiście. Każdego dnia coraz więcej uciekinierów docierało do służb pomocniczych, coraz więcej ryzykowało. – Grow przesunął kufel; zaszurało, gdy przeciągał go po nierównym blacie. – Dotarł do nich przekaz – informacja o tym, że mają podjąć działania, że wsparcie na nich czeka. Że to oni muszą się ruszyć, bo ruch z zewnątrz to natychmiastowa śmierć zakładników. Piosenkę napisano tak, aby podłożyć pod to alfabet Morse'a. Kojarzysz co to? – Złośliwość? Przepychanka? Grow odsunął się – wreszcie – zdejmując łokcie z blatu. – Kojarzysz skądś tę historię? – uściślił nagle, krzywiąc z deka mordę. – Może te faktyczne anioły, te, w które nie wierzysz, nadal nie znalazły speca od reklamy. Może te anioły, które tak opluwasz, to terroryści. Może jesteś jeńcem w ściśle chronionym obozie. A może nie uczyłeś się wystarczająco dobrze, aby wyłapywać pewne przekazy... Albo, dajmy na to, patrzysz ze złej strony. Patrzysz na siebie jak na ofiarę, a nie na wsparcie. Może za mało robisz, a za wiele od nich wymagasz. – To cholerne skrzywienie na jego wargach nagle przybrało kształt uśmiechu. – A może to wciąż za mało alkoholu, żeby się nad tym zastanawiać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 2 1, 2  Next

 
Nie możesz odpowiadać w tematach