Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Go down



Miejsce: xxx; Czas: xxx;



Dłonie jakby pokryte obcą skorupą, limfą zastygłą ze śluzem, poruszają się delikatnie, choć nieprzerwanie towarzyszy im mdły ból. Od niechcenia pocierają się o siebie palce, prawie niezauważalnie, jednak w aktualnej ciszy ruchy rąk niemal zawodzą żałośnie; ścierają się przy najmniejszym dotyku, nie pozwalają spać ani otworzyć powiek. On trwa w zawieszeniu, w kącikach oczu zbiera się ropa, w gardle zastyga niemy krzyk. Ciało boli nieprzerwanie, monotonnie. Źródło upatrzeć można w licznych zasinieniach jego skóry, gojących się rozcięciach, choć on sam, będąc zwiniętą, udręczoną istotą, nie zdaje sobie z nich sprawy. Jedynie rwące mięśnie, jakby wciąż przecinane od środka, brutalnie przyzywają go do żywych. Sen jedynie udaje odpoczynek, a jeśli pozwoli odpłynąć jego myślom, to tym towarzyszą wspomnienia szczątków zszarzałych szkieletów i ciepłej krwi oblepiającej jego bose stopy. Trwa tak od kilku, kilkunastu godzin. Wokół niego jedynie martwy bezczyn, próżnia bez początku i końca, brak szelestów, podszeptów, cichych nawoływań. Nie wie, gdzie jest, jedynie ciało dopomina się o zadbanie, o naprawienie. Porzucenie też. Tak na dobre i na miłość boską, lub jakąkolwiek inną, byle dającą zasłużony odpoczynek. Jego stan to nieprzerwane powroty przytomności, choć wciąż spotykające się z niegotowym na to ciałem. Jeszcze chwila, jeszcze moment, zdają się szeptać kości i odtrącają jego próbę otworzenia oczu.
Może jednak, może tym razem. Powietrze niemal wgryza się w jego płuca, wydrapuje dla siebie miejsce, rzęzi pod językiem i w gardle. Scena ta nie przypomina żadnej innej. Nie ma w niej delikatności, jaka przypisywana jest powrotom przytomności. Powieki unoszą się nagle, źrenice błądzą po pomieszczeniu. Przez parę chwil odbijają się w nich przeżyte niedawno momenty, które już, już nikną gdzieś za rogiem. Pochłania je zapomniana ciemność, wspomnienia nie istnieją. Uczucie powrotu jest obrzydliwie figlarne. Na krótką chwilę oddaje mu te przebłyski dokonanych czynów a potem bezczelnie je zabiera.
Smród dotyka jego nozdrzy, wywołuje niemal torsje, ale zamiast nich, ponieważ ciało wciąż truchleje przed życiem, jedynie kwas żołądkowy sięga gardła. Krztusi się. Chciałby zmusić się do wymiotów, ale dłonie bez czucia leżą przy twarzy. Teraz je widzi. Pokryte zakrzepłą krwią, z ziemią za paznokciami. A może to nie ziemia, może to czyjeś życie tam dogorywa. Wie już, że całą tę obrzydliwość, ten swąd obcych ciał, w których maczał palce, stworzył on sam. Nie pierwszy raz. Wyrwawszy się z szoku przymyka oczy, oddaje ciału parę zasłużonych, dłuższych oddechów. Ponawia próbę.
Tym razem jest lepiej. Tym razem wolne uniesienie górnej partii ciała przychodzi z mniejszą trudnością. Jednak nadal przymyka powieki, błądzi w przysennej mgle i wsłuchuje w ciężkie ruchy skrzypienia, szmery i odgłosy ciała ocierającego się o chropowatą ścianę.
— Kurwa mać — skomle, choć wściekły; dawno nie był w tak krytycznym stanie.
„Jak dawno, Levi?”, myśli, choć nie otrzymuje odpowiedzi. Jest sam. Wydaje mu się, że proces podnoszenia karku, następnie oparcia na dłoniach zajmuje wieki. Palce tracą styczność z podłożem, wielokrotnie upada. Kiedy już osiąga wymarzoną pozycję, z nogami wyciągniętymi przed siebie, z przełożonym ciężarem sylwetki na dłonie zgięte w łokciach i oparte o, właśnie, o co? Jest to posłanie miękkie, choć skołtunione. Pachnie kurzem, ziołami i przynajmniej trzema zapachami obcych ciał.
Otwiera oczy.
Tym razem jest to spojrzenie świadome, analizujące. Panuje półmrok. Trudno mu ocenić porę dnia; ewidentnie znajduje się jednak w pomieszczeniu. Brak świeżego powietrza, nadzwyczajnie odczuwalna wilgoć i ten parszywy zarys pojedynczych przedmiotów. Nie dostrzega ścian, jedynie ta na prawo od niego i równorzędna do niej, ta za nim, dają wrażenie względnego bezpieczeństwa. Z czasem przychodzi niewielkie źródło światła. To okno? Aura ma kolor wyblakłego błękitu, przypomina łunę księżyca.
Lewa noga, będąca tą najbliżej krawędzi posłania, zsuwa się z łóżka. Przekleństwo wplątane w jęk unieruchamia ją na dłuższą chwilę. Nie jest złamana, tak myśli. Próbuje raz jeszcze. Oswojony z bólem, zatrzymuje powietrze w ustach. W końcu stawiaj stopę na przyjemnie chłodnej ziemi. Zaraz za nią ciągnie drugą, jak kaleka dopiero odzyskujący możliwość chodzenia. Jest wściekły, choć skoncentrowany. Mocno zaciśnięta szczęka, zwężone brwi, spięte mięśnie lepiej zarysowujące jego obojczyki — chciałby, aby ta żenująca sytuacja już się skończyła. Zawiesza głowę nad własnymi udami, oddycha ciężko wciąż powstrzymując wymioty. Jego uda pokryte są nierówno rozłożonym brudem, niemożliwym do zidentyfikowania śluzem i zatartymi wspomnieniami. Jest nagi? Nie wie, jego czaszkę rozsadza pulsujący ból niczym skowyt rozrywanego zwierzęcia. Nie jest sam.
Z dziwnym pogłosem obcy spokój uderza w jego sylwetkę. Zapominając o bólu podnosi podbródek. Niebieskawa aura rzuca na ścianę niewyraźny cień. Oczy nie potrafią wyłapać dokładnego konturu, głowa pęka na wysokości skroni a jemu śmiech grzęźnie na spierzchniętych ustach. „To w ten sposób zginę?”, chciałby parsknąć niezdrowym rozbawieniem, chwilą ekscytacji będącą tą najważniejszą w jego życiu. Chwilą bezpowrotnej śmierci. Ponownie mgła zachodzi jego oczy, prawą dłonią automatycznie sięga czoła. Chciałby wrócić spojrzeniem w tamto miejsce, ale nie może. Sekundy ciągną się, niespiesznie wleką w tym ciemnym pomieszczeniu, w tej kurewskiej dziurze. No już, krzyknąłby, zajeb mnie! Ale nie potrafi, a bezsilność ta doprowadza go do szału, do skrajnej furii, która jedynie zaciska palce na jego czole. Wydrapałby sobie ten ból i te mięśnie, zostawił tylko płuca, bo tak dobrze się przecież oddycha. A może nikogo nie widział, a może to Tamten w końcu wylazł z jego głowy, zdobył ciało, zabrał ciało i maniakalnie śmieje się w kącie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Ciemność towarzyszyła mu odkąd utracił człowieczeństwo, a może tkwiła w nim zawsze, jednak utarte wzorce moralne ówczesnego świata nakazywały mu wstrzymywać się i zachowywać na miarę czasów. Ludzko.
 Jego życie zmieniło się diametralnie. Apokalipsa zabrała mu wszystko i dała mu wszystko. Od początku kiedy jego stopa zawitała na skażonej ziemi Desperacji, budował wolno, ale sukcesywnie swoje małe królestwo. Odkrywał własne możliwości i pozbywał się barier związanych z potrzebą otaczania się bliskimi osobami.
Spalił za sobą mosty, a popiół rozrzucił wokół swojego drewnianego domku, jako trofeum dla wszystkich niedowiarków, dla których przemiana oznaczała jedno — wykluczenie.
 Pride postrzegał to zupełnie inaczej, gdyż odkąd pamiętał interesowała go medycyna i jej odnogi. Może to spowodowało, że podjął się studiów medycznych ku niezadowoleniu ojca żołnierza. Wbrew pozorom młody Bellman nie odczuwał presji i chęci przypodobania się rodzicowi. Dogadywali się z rezerwą dystansu. Ich relacji popsuła się wraz z odejściem matki, jednak Niklas wbrew pozorom kochał ojca, skłonny być nawet do wielu wyrzeczeń. Do rzeczy, które nie są zdolne zrobić dzieci dla swych rodziców.
 Tym razem znowu znajdował się na rozdrożu drogi swojego życia, mając podjąć decyzję, która mogła zaważyć na całej jego przyszłości. Jedna droga prowadziła do harmonii i zgody z własnym człowieczeństwem, którego pierwiastek znacznie zanikał. Druga do piekła. Po prostu.
 Spoglądał na leżące obolałe ciało, które wydawać się mogło, że ma przed sobą jeszcze parę oddechów. Chłopak leżał przykryty gałęziami i mokrymi liśćmi, jakby te stanowiły prywatny grób, mogiłę.
Przyglądał mu się. Gryzł się z własnym sumieniem, a wewnętrzny lekarz kazał mu pomóc, jednak ten drugi szeptał zabij.
 Niklas nie miał problemów z rozszczepieniem jaźni, miał wiele innych problemów jednak nie z głową. Heh. Zabawne. Wielu wbrew pozorom uważało inaczej.
 Las cicho zaśpiewał. Szepnął prosząco do ucha blondyna, który pochylił się nad leżącym truchłem.
Bellman w całej swej karierze nigdy nie wyglądał, jak anioł poza tym jednym razem. Objawił się młodemu chłopakowi, a wschodzące za jego plecami słońce sprawiało, że nad głową roztoczyła się świetliste aureola. Zwiastował śmierć?
Jeśli umrzesz będę musiał cię pochować, a tego nie chce mi się robić. Rozumiesz?
Nie rozumiał. To oczywiste. Zapewne w tej sytuacji niewiele rejestrował.
 Zabrał go do swojej chaty, po której rozniósł się zapach ziół i ciepła. Kocioł nad paleniskiem cicho bulgotał. Lavi na chwilę mógł poczuć się spokojny i bezpieczny.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Sam nie wie czy to już urojenia, czy może brutalna rzeczywistość toczy pianę i jest gotowa ugryźć. Czy to pomieszczenie, ta ciemność i ten śmiech skryty w jej zakamarkach, czyhają na jego figlarne życie. Być może przyśniły mu się wszelkie bóle, które szargały mięśniami, krew ślizgająca się po rozcięciach i dudnienie w głowie tak nieznośne, że wywołujące wymioty. Później już tylko ciepłe dłonie dotknęły jego ciała, mocno i pewnie. Pamięta jeszcze promienie słońca przedzierające się przez korony drzew, jego włosy, odbicie ciepłego światła o mokre liście. Padało? Skóra jest nadal wilgotna, ale być może to zmęczenie przesiąka przez ciało. Rzeczywistość majaczy mu na horyzoncie, wyłania się z omdlewającej nieświadomości.
Obce słowa odbijają się w jego głowie; jak mantra, której nie kontroluje. Ale groźba o śmierci i pochówku wydaje się nieadekwatna do obejmującego go ciepła. Nieco drażniący, ale w tym wszystkim kojący zapach ziół dopada jego nozdrzy. Wzdryga się na posłaniu, otwiera oczy. Już wie, że jest sobą, że obolałe ciało na nowo zyskało właściciela. Unosi się na dłoniach, wzdycha i porusza palcami u stóp. Wpierw u lewej, później prawej nogi. Sprawne. Nim przychodzi mu spostrzec drugą z postaci pałętającą się po pomieszczeniu, ziewa. A jest to ziewnięcie wypoczęte, jakby nalano mu świeżego powietrza w płuca.
Automatycznie sięga ku swoim biodrom, gdzie powinien wcześniej uwiesić kiścień. Nie ma jej, podobnie jak ubrań, które zastąpione zostały śladami kurzu, piasku i czerwonawej ziemi. Łączy pospiesznie fakty wraz z dłonią sięgającą postrzępionego koca, który zsunął się podczas unoszenia ciała z brzucha na jego pas. Gwałtownie odwraca głowę, gdy jego towarzysz niczym duch staje u podnóża niewielkiego łóżka. Przejmująca cisza z nutką wyczekiwania, palcami wbijającymi się w posłanie oraz cichym skwierczeniem ognia gęstnieje między tą dwójką; ich spojrzenia krzyżują się.
Z nieznanej mu sylwetki nie potrafi wyczytać nic więcej, prócz dziwnej irytacji skrytej pod skórą. Zdaje się, że dostrzega i cwaniacki uśmiech, który tamten powstrzymuje. Przed gwałtowniejszymi reakcjami powstrzymuje go życie, które na nowo odrodziło się w jego płucach. Wprawdzie nie zabił go, zapewne przytaszczył spod, właśnie, czego? Wspomnienia nadal są postrzępione, nierealne.
— Masz ją? — Pyta z rozbawieniem, kiedy mężczyzna tryumfuje z wyższością wpisaną w lustrujące go oczy; gdy nie otrzymuje odpowiedzi, dodaje: — Moją broń. I zanim przejdziemy do szeregu pytań bądź domysłów, które widzę, że czają się za tym parszywym półuśmiechem, podaj mi jakąś szmatę na ciało. Wiem, gdzie zostawiłem moje.
W podobnej sytuacji znalazł się tylko raz. A miało to miejsce na kilka lat wstecz, gdy jego nieprzytomne ciało zaciągnięto między zardzewiałe kraty. Wtedy, wtedy jeszcze nikt nie rozumiał mutacji, a wśród wiejskich chłopów uchodziły za ucieleśnienia legendarnych wierzeń. Jak czarownice, których piski, choć niepokryte magicznymi zaklęciami, paliły się wraz z drewnem pod ich stopami.
Odrywa od niego spojrzenie, błądzi nim po wnętrzu, jak się domyśla, zielarskiej chaty. „Kim do kurwy jesteś?”, myśli i zerka na mężczyznę spod przymrużonych powiek.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Ludzki demon wyszczerzył się paskudnie, obnażający tym samym swą zgniłą duszę, która ukrywała się za niewinną twarzą.
— Masz ją?
Lekarz nie odpowiedział. Obszedł posłanie, na którym znajdywała się potencjalna ofiara. Wzrok miał przenikliwy, nieodgadniony. Zmęczenie widocznie odcisnęło swe piętno na jasnej skórze w postaci sińców. Fioletowe, wręcz czarne straszyły z niebezpiecznym błyskiem w oku.
Ubrań nieznajomy również nie otrzymał. Stał się celem obserwacji.
 Lekarz pochylił się nad nim i obejrzał twarz niedawno ocalałego z każdej strony. Zajrzał mu nawet w uzębienie i obejrzał paznokcie.
Twoja broń jest w bezpiecznym miejscu.
Odparł w końcu zachrypniętym głosem. Odsunął się od szemranego jegomościa, jak gdyby ten miał zaraz wykonać zaskakujące przedstawienie i narazić jego życie.
 Przesunął się bezszelestnie po długą, białą szatę, w której zazwyczaj spał na detoksie, kiedy opium wolno wyparowywało z jego ciała. Szmata została, jak zawsze, uprzednio wyparzona i wysuszona. Czekała kolejny raz na poronioną zabawę i stan upadłości swojego właściciela. A upadał często.
Rzucił nią na chuderlawe ciało, nie mając nastroju na dalszą obdukcję.
 Zmęczył się. Ciężko sapnął i opadł w skurzony fotel. Schował się głęboko w oparciu, jak gdyby te otaczało go miękkimi ramionami. W tym momencie wydawał się niesamowicie mały.
Kim jesteś?
Padło całkiem normalne pytanie. Zero o albinizm, oparzenia, szramy. Brak strzykawek w jego dłoniach, brak probówek i chęci spętania go do łóżka w celu unieruchomienia, i dokładnego przebadania. Brak reakcji.
 Umysł nadal przytłoczony fajerwerkami psychoaktywnymi, dopiero stabilizował się, wyciszał. Pride nieco ospały poprzestał na ekscytacji, która jeszcze chwilę temu rozpaliła zmęczone ciało. Chwilowa euforia.
 Przymknął oczy, czując podskórnie potrzeby ponownego spalenia trochę alkaloidów. A może pozwoliłby sobie na szklaneczkę laudanumu?
Chcesz napić się laudanum?
Pewnie nawet nie wiedział co to laudanum. Przemknęło mu przez myśl. Na chwilę zrobił się pochmurny. Podrapał się po widocznych śladach na rękach. Ziewnął cicho, przysłaniając jamę ustną dłonią, a następnie ponownie wbił wzrok w towarzysza. Dawno nie miał do nikogo gęby otworzyć.
Jest to nalewka. Opium zalewa się alkoholem, wodą czy nawet kwaskiem cytrynowym, jeden kij. Chociaż ja nie lubię tego gorzkiego smaku...
Mruknął i pochylił się ku przodowi, jakby miał zdradzić za chwilę cudowny sekret. Za oknem słychać było jakieś dziwne wycie i warki. Nagły pisk umierającej zwierzyny, przeciął deszczowe niebo.
Pride najwidoczniej nie zdawał się być poruszony sceną rozgrywającą za jego drewnianą twierdzą. Bezpiecznie schowany przeczekiwał obławę.
Mogę ci w tajemnicy powiedzieć, że dodaje cynamonu. Nie smakuje jak gówno.
Opadł znowu w fotel.
Nie radzę wychodzić. Za drzwiami stado sarghali właśnie dopadło jakieś biedactwo.
Nie brzmiał współczująco. Nawet twarz nie wyrażała współczucia. Raczej obojętność. Ale chociaż jedną rzecz raczył wytłumaczyć.
No pytaj, pytaj.
Westchnął w końcu, wiedząc, że znajdujący się w obcym miejscu chłopak raczej zechciałby o coś zapytać, aniżeli słuchać wywodu ćpuna, który niechętnie odnajdywał się w towarzystwie. Niemrawa postawa i brak taktu, nie świadczył raczej o chęci zacieśniania więzów.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Uniesiona brew, niezadowolony pomruk schowany w gardle. Zachowanie mężczyzny odbiera z widoczną konsternacją. Mimo to, niczym przygarnięty szczeniak, nie reaguje agresywnie. Przypomina posłusznego dzieciaka ze zdziwieniem wpisanym w przymrużone oczy. Levi pokręciłby z politowaniem głową. Od zawsze uważał, że ta bezpodstawna ufność, nijak ma się do zdroworozsądkowego instynktu. To przeświadczenie, którego podstawy leżą dużo głębiej, niż ktokolwiek by podejrzewał, ma swoje śmiercionośne źródła. Cichy chichot odbija się echem w jego głowie a na twarzy wykwita obłudny uśmiech. Levi mości się pod jego skórą, wydaje się podążać za ruchami nieznajomego. Widocznie podekscytowany wpina się w naprężone mięśnie. No dalej, spróbuj zrobić mi krzywdę, myśli.
Ciało towarzysza znika sprzed jego oczu, zdaje się, że wiotczeje. Nawet zgrabnie, gładko opada w fotel, zatapia się w jego obiciu. W tym samym czasie chłopak zdecyduje owinąć ciało w białą szmatę. Przewiązuje ją dość niezgrabnie. Chciałby uzyskać kształt survivalowego kimona, ale kończy zmagania przy związaniu lekkiego, zwiewnego materiału. Czynność ta oddala od niego wszelkie nieprawidłowości sytuacji, a być może, być może to słodka, niemal lepka woń pomieszczenia wprowadza go w stan przyjemnego letargu. Jego ruchy są wolniejsze, dłonie drżą a oczy mrużą niczym przyśnięte.
Zanim odpowie na pierwsze pytanie, mija paręnaście sekund; kieruje ku rozmówcy zmęczone spojrzenie:
— Kim jesteś — powtarza z rozbawieniem; przechadza się po pokoju, spogląda na mniejsze flakoniki, palcami sięga zabrudzonych szkieł. — Twoją nową zabawką? — podtrzymuje szczeniacki uśmiech. —  To pomieszczenie wygląda paskudnie. Myślałem, że socjopaci dbają o porządek.
Zbliża do twarzy pokryty kurzem opuszek palca. Krzywi się. Mimo swej aktywności, wszelkie ruchy ciała są spowolnione, mdłe a przy tym dziwnie ociężałe. Szybko się męczy lawirując wokół przedmiotów, skroń pulsuje nieprzyjemnym bólem. Przykłada prawą dłoń do czoła. Jest chłodne. Ożywia go pisk. Nieznośny, wbijający się w kości. Czuje zapach zwierzęcej krwi i trwogi rozlewanej po szorstkiej sierści.
— Opium, wszystko jasne — podbija jego słowa niczym zmęczone echo. — Jesteś jednym z tych leśnych ćpunów, którzy rozprawiają o świecie bez żadnego sensu?
Pytanie raczej retoryczne, rzucone z niekontrolowaną agresją, która jednak wyparowuje przy ostatnim wdechu. Oddycha ciężko, stoi w miejscu, dłonią znajdując oparcie w jednej ze ścian. Rozczapierza na niej palce, czuje chłód tego miejsca, który przelewa się w napięte ciało.
— Co mi dałeś? — Drży. — Czuję jak rwie mnie każdy mięsień.
Ramię scala się ze ścianą, by po chwili dołączyła do niej skroń. Jednym z boków przywiera więc do zimnego kamienia, obolałym, choć niezdrowo rozweselonym spojrzeniem mierząc siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Jebany psychopata, myśli, choć w rytm tych słów poruszają się delikatnie i jego usta.
— Domyślam się, że znalazłeś moje ciało gdzieś niedaleko. Zasadnicze pytanie, nie było w okolicy drugiego truchła? — mówi z opóźnieniem, biorąc między dłuższymi słowami głębsze wdechy.
Na jego powiekach osiada żółty pył, przypomina sińce, choć te na jego karnacji nie występują. Przypominają raczej pozostałości po farbie. Chorobliwie odcinające się na tle jasnej skóry.
— Wypiję to — wypowiada szybko, jakby siląc się na przetrawienie nietaktownej prośby. — Daj mi to opium. Kurwa, moja głowa.
Klnie wciskając w skroń prawą dłoń.
— Kyōki. — Unosi spojrzenie spod zażółconych powiek i zaciska szczękę. — Możesz mi mówić Kyōki.
 
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

 Pride rzadko kiedy widział w ludziach potencjał, a jeszcze mniej go widział w wymordowanych. Zwykła hipokryzja, zważając na fakt przynależności do tejże rasy.
 Lecz on w swym przypadku nigdy nie zaliczał się do większości. Kompleks boga jaki posiadał nijak pozwalał mu przyjmować świat realny, takim jakim jest. Podobała mu się wizja własnej wyższości, o której chorobliwie był przekonany. Rządny władzy bóg, który musiał popracować jeszcze trochę, aby świat dowiedział się o niszczycielskości jaką ze sobą niósł.
 — Twoją nową zabawką?  
Podniósł na niego wzrok. Spoglądał na niego z politowaniem oraz z przymrużeniem oka. Naciągnął na szczupłe ramiona za długi, podziurawiony sweter.
Moje zabawki długo nie żyją.
Wyjaśnił. Zabawki Pride kończyły bardzo marnie, najczęściej pod skalpelem. Nie zdarzyło się jeszcze, aby jakiś osobnik zyskał sympatię u lekarza, aby ten oszczędził go przed własnymi sadystycznymi skłonnościami.
— To pomieszczenie wygląda paskudnie. Myślałem, że socjopaci dbają o porządek.
Twoja twarz również, ale widzisz, abym się skarżył?
Wyszczerzył się, nabierając rumieńców. Prawdę mówiąc było to spowodowane mianem socjopaty, gdyż Kyōki miło połechtał próżne echo chirurga.
Chyba gówno widziałeś skoro próbujesz mnie upchnąć w ramy leśnych ćpunów.
Roześmiał się perliście.
 Obserwował go ze swej poduszkowej twierdzy, szybko jednak znajdując się tuż koło niego. Złapał w palce podbródek szczeniaka i uniósł go na odpowiednią wysokość. Kciukiem rozwarł jego wargi i przyglądał z nikłym uśmiechem twarzy.
Poskładałem cię do kupy. Powinieneś mi być wdzięczny. Tak ją okazujesz?
Zapytał spokojnie, tracąc dobry nastrój.
To zabawne jak potrafił zmienić własne zachowanie do sytuacji. Powinien być kameleonem, a nie jaszczurką. Zdecydowanie.
Byłeś tylko ty. Gdyby ten drugi był w lepszym stanie wziąłbym go zamiast ciebie.
Chłopak musiał zrozumieć, jak wielkie miał szczęście. O ile szczęście można mierzyć w litrach krwi i skalpelach.
 Puścił go, odsuwając się na bezpieczną odległość. Poszedł do swojego blatu roboczego, stając plecami do nieznajomego. Ktoś mógłby pomyśleć, że to niesamowicie nierozważne, jednak on miał wszystko pod kontrolą.
Przeliczył, przekalkulował. Nic go nie zaskoczyłoby.
Opium, opium, opium.
Mamrotał pod nosem.
Chuj z opium.
 Kroił laskę wanilii, a następnie rozciął opuszek palca. Na wargi wkradł się szkaradny uśmiech. Zebrał wanilię i wrzucił do szklanki, a wraz z nią własną krew. Zamieszał. Jej cudowne, lecznice działanie postawi na nogi szczeniaka szybciej, niż ten mógłby się spodziewać. Niklas nie rozpowiadał o swojej cudownej mocy na prawo i lewo ze względu na niechęć jaką do siebie stwarzał. Handlował nią, udając pośrednika, a inni przyjmowali to bez słowa. Nikt nie pytał. Brali. Brali, bo krew ta po bardzo długim i częstym spożytkowaniu potrafiła uzależnić równie mocno co najwyższej jakości narkotyki. Stawiała na nogi, goiła rany, jednak również potrafiła zniewolić i spętać umysł o czym nie raczył nikogo informować. Biznes to biznes.
 Podał szklaneczkę szczylowi, chowając, w tym samym momencie, skaleczoną dłoń do kieszeni spodni.
Ból ustąpi. Opium musi się rozejść po ciele.
Kyōki.
 Chciał go nazwać Puszek, ale chuj. Miał imię. Kyōki. Dzieciak ewidentnie nie chciał się z nim dobrze bawić. Psuł każdą chęć zabawy.
Westchnął do własnych myśli. Puszek okazał się mieć imię, no bywa. Świat się nie skończył. A nie. Skończył.
Pride.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach