Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down


Gabinet Marceliny < WSTĘP WZBRONIONY! > Tumblr_mken1nzBuG1s7xw1uo1_500

Na piętrze, obok rzędu zwykle zamkniętych na klucz pokoi z krajobrazu wyróżniają się masywne, koloru ciemnego kasztanu grube drzwi z wywieszoną, podrapaną tabliczką z napisem JAMA CHAMA. Za nimi kryje się spore pomieszczenie, do którego wstęp ma tylko Marcelina i osoby posiadające oficjalne zezwolenie na przekroczenie progu gabinetu. Całość utrzymana jest w stonowanym, ciemnym odcieniu. Ściany raczej czyste i schludne, wywieszone różnymi zdjęciami i pięknymi, psychodelicznymi obrazami autorstwa właścicielki kasyna. Na półkach walają się książki różnego rodzaju, różnego pochodzenia, wieku i stanu okładki. Na lewo od drzwi, pod ścianą mieści się ogromne, podłużne terrarium w środku którego mieszka przedstawiciel udomowionych jaszczurowatych. Na końcu pokoju stoi dość spore, hebanowe biurko, a za nim równie wielki co stary, czarny, skórzany fotel z lekkimi pęknięciami na krawędziach. W prawym, najdalszym rogu dostrzec można drzwi prowadzące do kolejnego, sporego pomieszczenia - to schowek na łupy zdobyte w mieście-3 z innymi Szakalami, które przemyciła na tereny desperacji i którymi nierzadko handluje z jej mieszkańcami. Znaleźć tam można także często nieskończone obrazy wymordowanej artystki, które zachwycą nie jedno oko i większość z pewnością wprawią w zachwyt.
W głębi gabinetu dostrzec można drewniane, prostej budowy łóżko.


Ostatnio zmieniony przez Marcelina dnia 02.07.19 18:35, w całości zmieniany 3 razy
                                         
Marcelina
Poziom E
Marcelina
Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie znasz dnia...

Śliczny to był dzień, piękny i zachmurzony, i mżawką nachalną przyozdobiony, z chłodnym i gryzącym skórę wiaterkiem pełniącym rolę smacznej wisienki na szczycie tegoż masywnego, majestatycznego tortu pogodowego. Przedzierającą się - wraz z jej aktualnym partnerem dzielącym z nią to jakże zacne, ekscytujące zadanie - przez tereny Desperacji kobieta o różowych włosach i dość kusym, niepasującym do obecnych warunków pogodowych wdzianku nie zwracała zbytniej uwagi na drobne, miniaturowe wręcz kropelki rozbijające się o jej gładką, jasną skórę. Krok jej był raźny, skoczny i naładowany energią na maksa, podczas gdy z prawej strony jej ust dyndała chudziutka, malutka gałązka brzozy, której to końcówkę Kari radośnie, z ukontentowaniem sobie przygryzała. Przy jednym z mocniejszych chrupnięć - które słychać było doskonale pośród wycia szalejących naokoło podmuchów - niebieskie oczka Wymordowanej skierowały się na towarzyszącego jej Androida, a usta - normalnie wykrzywione w chłodnym, aroganckim wyrazie - naznaczył delikatny, acz groźny przy tym i zaczepny uśmieszek. Co prawda zawitał on tam na chwiejny, marny moment, ale zawsze było to coś!
- Ty gadasz, ja nadzoruję - zwróciła się do niego w pewnym momencie, przerywając panującą między nimi od spotkania się przy podnóżu góry ciszę. Przeciągnęła się mocno i wyciągnęła ręce ku oblepionemu obłokami niebu, testując to, czy krótkie kimono i nietypowa, okrojona zbroja trzymają się tak, jak powinny. Stwierdziwszy, że tak, wszystko jest tak, jak powinno, Kari oparła lewy łokieć o wyżej położoną rękojeść spoczywających u jej pasa mieczy i przyspieszyła swój i tak prędki marsz.

Do miejsca docelowego dobrnęli stosunkowo szybko i sprawnie, wdzierając się - a przynajmniej w przypadku Żmii - bezczelnie i z przysłowiowego buta do budynku służącego za kasyno.
- Yo! My do szefowej - rzuciła tuż po przekroczeniu progu, kompletnie chyba zapominając o tym, że "Głosem" w tej sprawie miał być przecież Fran-mon. - Przyszliśmy po zapłatę za usługi! - dodała z jadowitym, wyzywającym wzrokiem, który aż krzyczał, żeby którekolwiek z nich rozpoczęło jakieś kłopoty. Chaos, chaos, chaos. Oboje, ona i szanowny Windykator, mieli przy sobie swoje DRUG-ONowe kły i to nawet w tym samym, doskonale widocznym dla wszystkich miejscu - na szyi. Cóż, ona przynajmniej swój miała widoczny, noszony na ubraniu, a nie pod nim. Bez problemu, toteż, powinni być zaprowadzeni do gabineciku właścicielki kasyna, gdzie to rozmówić się z nią mieli i odebrać to, co im się za wypełnioną misję należało. No, nie oni ją wykonali, ale to oni odbiorą należną zapłatę, ponieważ ktoś spartolił wszystko i sam nie potrafił zamknąć tej sprawy na amen. Kliknęła językiem, zaraz przygryzając mocniej przeżuwaną, podniszczoną już dość porządnie gałązeczkę brzozy i kiwając się ze zniecierpliwieniem na piętach.

... ani godziny, ha!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down


Rabbit's foot
Z walizką w swojej prawej ręce i lewą ręką schowaną w kieszeni spodni, Frankenstein z uśmiechem – a przynajmniej tym na masce – kroczył żwawszym krokiem za Karitsuki. To była nietypowa, acz całkiem miła odmiana, wykonywać swoją pracę (choć ktoś mógłby przyczepić się określenia „swoją” w tym wypadku) w towarzystwie. Nawet, jeżeli Desmond nie wątpił w swoje możliwości do samodzielnego załatwienia sprawy, to obecność różowowłosej, mówiąc językiem bardziej zmechanizowanym, odciążał mu procesor. Oczywiście, jak się zignoruje wszelakie skazy w temperamencie Żmija.
Pokiwał głową na polecenie swojej towarzyszki. Taki podział obowiązków jak najbardziej odpowiadał Desmondowi. W sumie to nawet nietaktownym byłoby odmówić, skoro Karitsuki i tak zgodziła się, bez wszczynania większej awantury, na jego pomoc w tym zadaniu.
- Choć może Cię to mało interesować, to jestem wdzięczny za pomoc w tej sprawie - odezwał się android, gdy już zbliżali się do lokalu Marceliny - Choć technicznie to ja raczej pomagam Tobie, ale nie zwracajmy uwagi na te nieistotne szczegóły. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz tego żałować.
Miał przez to na myśli, że - choć będzie to mało wygodne - wydarzy się coś, przy czym towarzyszka Frankensteina będzie mogła się trochę rozerwać. Byłaby wielka szkoda, jakby przyszła tutaj w roli pasywnego, znudzonego widza. Jakieś impulsy podpowiadały Desmondowi, że jak się robota dla Żmija sama nie znajdzie, to ona sama się o jakąś postara. Taki scenariusz nie napawał optymizmem.
Choć to Frankenstein miał się zajmować gadką, niezbyt kulturalnie wchodząca do przybytku Marceliny Karitsuki zdawała się całkiem nieźle sama dawać z tym radę. Nawet nie myślał, żeby kwestionować jej metody albo przypomnieć o swojej roli, znowuż z czystej przyzwoitości. Wszedł tuż za różowowłosą, rozejrzał się i wyciągnął lewą rękę z kieszeni.
- Jak moja towarzyszka już wspomniała - zaczął mówić po Żmiju - chcielibyśmy spotkać się z właścicielką tego lokalu. Powinna się nas spodziewać.
Jeszcze raz przebadał wzrokiem pomieszczenie, by następnie utkwić go w osobie różowowłosej. Nie wiedział dokładnie, czego mógł się po niej spodziewać, acz planował interweniować tylko w najbardziej ekstremalnym wypadku, który groził powodzeniu misji. Jak się trochę juchy poleje i kilka rzyci zostanie skopanych, to nic się wielkiego nie stanie. A może samej Karitsuki dobrze to zrobi.

Poczebuję wakacji do lepszego pisania :c
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

To był spokojny dzień. Taki, jakich w kasynie było wiele i wiele jeszcze będzie. Elisabeth ze znudzenia po raz dwudziesty polerowała tę samą szklankę, zmęczonym ze stagnacji wzrokiem wpatrując się w krzywą deskę w podłodze. Djikstra, który wpadł na chwilę do lokalu, dość ryzykownie huśtał się na półżywym krześle. Lokstar bawił się plikiem kart, budując z nich wysoki na kilkadziesiąt centymetrów domek; kilkoro gości, których liczebność można było policzyć na palcach jednej ręki siedziało w najdalszym kącie kasyna przy stoliku i w spokoju grało, konwersując o czymś cicho. Nikogo jednak nie interesował temat ich rozmowy, dlatego nikomu nie wpadło do głowy, by podsłuchać chociaż jej części.
Choć drzwi otworzyły się z przytupem, nikt nie zareagował z większym entuzjazmem na powitalny okrzyk różowowłosej. Lokstar zacisnął zęby, gdy jego dzieło runęło na wskutek wejścia nowych gości, wstał jednak, słysząc o celu podróży smoków. Spodziewał się ich. Elisabeth, dalej polerując szklankę wysłała znudzone spojrzenie Djikstrze, który z głośnym westchnięciem uniósł się w końcu z ulubionego krzesła i wstał, prostując się. Biomech był dobrze zbudowany i bardzo wysoki, bo mierzył grubo ponad dwa metry. - Zapraszam - powiedział z krzywym uśmiechem, łypiąc na dwójkę. Wskazał rękami korytarz nieopodal baru, czekając, aż dwójka ruszy w tamtą stronę. Lokstar stanął naprzeciwko niego, czekając na ruch Karitsuki i Frankensteina.
(Czytaj dalej, jeśli nikt nie postanowił rzucić się na Djikstrę albo Lokstara i pójść w wyznaczonym przez nich kierunku...)
Czwórka dotarła w końcu do sporych, masywnych wrót, na których wisiała wszystkim znana karteczka "Jama chama, wstęp wzbroniony i wypierdalać". Lokstar zapukał kilkakrotnie, otwierając drzwi i wchodząc pierwszy.
Oczom wszystkich ukazało się biurko i ogromny fotel, w którym siedziała stosunkowo do niego mała, chudziutka postać, wokół której rozciągał się gęsty, gryzący dym. Para ciekawskich, świecących niczym kocie, błękitnych oczu znacząco wyróżniał się na tle panującego tu, lekkiego półmroku, rozpraszanego przez zapaloną świecę. - Lokstarku, moje ty najdroższe złotko - warknęła z dziwną intonacją, uśmiechając się jednak szeroko. - Przywlokłem Ci... gośći - upadły anioł otworzył szerzej drzwi, pozwalając tym samym wkroczyć do środka dwójce smoków. Marcelina dopaliła swojego chudego papierosa i wyrzuciła go do swojej ulubionej popielniczki, przyglądając się wciąż dwójce przybyłym do jej groty.
Lokstar wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi, a wymordowana... patrzyła. Po prostu. - Witajcie w moich skromnych progach - odezwała się w końcu, wciąż nie zmieniając pozycji, jednakże sięgając po coś pod biurko. Po krótkiej chwili oczom gości ukazał się średniej wielkości worek, w którym znajdowała się sakiewka z odliczoną porcją monet, trochę leków i dwie sztuki broni z garścią amunicji - tak, jak umówiła się niegdyś z Asterionem. Puściła sakiewkę, by ta upadła na stół z głośnym brzękiem.
                                         
Marcelina
Poziom E
Marcelina
Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Skazy?

Jakież tam skazy! Może i jest troszkę gwałtowna i narwana, i niecierpliwa, i brutalna, i wyszczekana, i... ale żeby od razu nazywać to skazami? Pf! W niektórych sytuacjach te śliczne cząstki jej zwichrowanej, szalonej osobowości są bardzo, ale to bardzo przydatne i zbawienne. Czasami. Niekiedy. No, w miarę rzadko. Ale jednak! Różowowłosa parsknęła niezbyt kulturalnie na słowa swojego uroczego towarzysza, z którym nie podróżowało się wcale tak źle czy tragicznie. Nie był może jakoś specjalnie rozgadany i nie dawał się od tak sprowokować słowom oraz czynom Kari, ale obecność jego nie irytowała ją tak bardzo, jak niektórych innych tymczasowych partnerów poniektórych robótek ręcznych. Serio, kilka jednostek asystujących jej w minionych, przeszłych misjach naprawdę powinno się cieszyć z tego, że wyszli z nich w miarę bez szwanku i z głowami na karku. Może z siniakami i ranami, i złamaniami, i stłuczeniami, i brakującymi paroma rzeczami, ale żywi, ku niezbyt wielkiej uciesze i radości Żmii. Gdyby miała odwiedzić ich płonących w najgłębszych czeluściach wspaniałych, przyjemnych piekieł, to dźgnęłaby ich jeszcze do doprawienia kilka dobrych, porządnych razy. Hwat ptu na nich!
- Ja również mam taką nadzieję, Mon - powiedziała z zadziornym, drapieżnym uśmiechem, ukontentowana z tego, że obecny partner dobrze jej życzy.
Jej uśmiech poszerzył się o dobrą notę wtedy, kiedy Fran-chan zamiast krzywo, nieprzychylnie na nią spojrzeć i może nawet jeszcze zganić za bezceremonialne, gwałtowne wtargnięcie do budynku ich celu, popłynął spokojnie z prądem i zabrał niezmącenie głos po jej krótkim, raźnym przywitaniu się z tutejszymi pracownikami.

Wyposażona w dwie katany członkini DRUG-ON przyglądała się z otwartym, doskonale innym widocznym zaciekawieniem Biomechowi pracującemu w tymże przybytku, łokieć mając luźno, swobodnie oparty o wyższą z rękojeści przypasanych oręży. Bez sprzeciwów ruszyła za ich obecnymi przewodnikami, nie kryjąc się z dokonywanymi przez siebie obserwacjami rosłej, wysokiej i masywnej sylwetki jednego z nich - nie Aniołeczka, bynajmniej. Jakiż ogromny smutek jej był, kiedy to dobrnęli w końcu do gabinetu właścicielki Kasyna i wpuszczeni zostali łaskawie do środka, gdzie czekała już na nich sama Wymordowana. Puchate, różowe ucho drgnęło w odpowiedzi na kliknięcie zamykających się za nimi drzwi, zaś posiadaczka ich pokręciła z niezadowoleniem nosem na dryfujący sobie łagodnie w powietrzu, gryzący w gardło dym. Hufnęła, podchodząc energicznym, prędkim krokiem do biurka, za którym siedziała Marcelina i chwyciła za wyciągnięty spod lady, ciężkawy woreczek. Bez większych ceregieli rzuciła nim w stronę Fran-chana, nie oglądając się przy tym przez ramię i nie przejmując się jakoś ogromnie tym, czy ten go złapał, czy też nie - na pewno dał radę przechwycić go podczas lotu, tak samo, jak monetkę rzuconą prosto w jego czółko podczas jakże pasjonującego spotkania Smoków. Hm, chyba wyrobiła sobie nawyk ciepania przedmiotami w Androida. Ups? Hah!
- Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli poszarpię się troszeczkę z tamtym wielgaśnym słodziakiem, eh, Mon? - zapytała wesolutko, opierając się prawą ręką o blat mebla dzielącego ją od Wymordowanej i posłała jej swój najładniejszy oraz najszerszy uśmiech. Trzeba być przyjaznym, tak. Bardzo przyjaznym i miłym, i w ogóle. I patrzcie, jaka Kari jest miła! Pyta grzecznie, zamiast burdy od razu i z marszu wszczynać, un!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down


. . .
- Wybornie - stwierdził Frankenstein, jakoś nie mogąc się powstrzymać przed głośnym daniem znać o swoim zadowoleniu.
Ochoczo ruszył w stronę korytarza wraz ze swoją towarzyszką. Był wdzięczny za profesjonalizm, jakim wykazali się pracownicy lokalu Marceliny, którzy przymknęli oko na dość nietaktowne wtargnięcie Karitsuki. Niewątpliwie byli niezadowoleni z jej zachowania, ale wykazali się na tyle uprzejmością, by nie utrudniać misji smokom.
Z równym entuzjazmem wkroczył do gabinetu Marceliny, kiwnięciem głową dziękując eskortującym go pracownikom kasyna. Potem skupił spojrzenie swoich zmechanizowanych oczu na postaci Wymordowanej. Jego uwagę szybko przykuł worek wyciągnięty przez właścicielkę kasyna, którego zawartości szybko się domyślił. Nim zabrał głos w tej sprawie, różowowłosa go uprzedziła i żwawym krokiem ruszyła bliżej Marceliny. Frankenstein z uwagą obserwował poczynania swojej towarzyszki, mając nadzieję, że być może niezadowolona reakcją pracowników kasyna, nie postanowi zrobić jakiegoś głupstwa w stosunku do ich szefowej. Na szczęście Żmija ograniczyła się, przynajmniej na razie, do ponownego rzucenia czymś w stronę Androida. Może w ten sposób odreagowywała? Frankenstein pochwycił worek, robiąc przy tym pół kroku w tył. Sprawdził jego zawartość, ważąc dłonią znajdującą się wewnątrz sakwę z pieniędzmi. Wszystko zdawało się zgadzać.
- Chciałbym Ci przypomnieć, moja droga, że nie przyszliśmy tutaj wyłącznie dla tego - odezwał się w końcu po usłyszeniu zadanego przez Karitsuki pytania.
Frankenstein w końcu również zbliżył się do biurka, stając obok swojej towarzyszki i skupiając się na Marcelinie.
- Doszły nas słuchy, że uregulowanie należności to tylko jedna ze spraw, które chciałaś z nami poruszyć. Czy mógłbym zapytać o kolejną?

Ten post to chyba najgorsze, co dotąd napisałem. Ale może po nim coś w końcu we mnie kliknie, bo irytuje mnie ten mój osobisty, kreatywny kryzys...
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ciche, zmęczone westchnięcie okazało się niewystarczająco donośne; zapewne nikt, prócz samej Marceliny go nie usłyszał. Zatopiła chude, długie palce w gęstych, ciemnych włosach, odchylając całe ciało i opierając je bezwładnie na fotelu, opuszczając wzrok i bez większych emocji przyjmując pełny energii entuzjazm kobiety, choć przecież sama często taka była, szczególnie w towarzystwie innych osób. - Wątpię, żeby miał na to ochotę. Jest osobą raczej mało rozrywkową. - Ten dzień był... ciężki, dłużył się niemiłosiernie, a z każdą następną sekundą Marcelina była z niego coraz mocniej rozczarowana. Choć usilnie próbowała, do głowy nie przychodził żaden konkretny plan działania. Od kilkunastu dni jej serce zdawało się być ciężkie jak z ołowiu, duszę trawiła dziwna, niepojęta przez właścicielkę kasyna choroba. Ponoć istniało na nią lekarstwo, w tamtej chwili jednak zdobycie go przekraczało nawet granicę wyobraźni dziewczyny. - Tak. - odpowiedziała w końcu, po dość długiej, cichej chwili. Spojrzała na Frankensteina i ponownie położyła łokcie na drewnianym blacie, zbliżając zaciśnięte dłonie do brody i w takiej pozycji pozostając na długo. - Chodzi o byłego wyznawcę Ao. Przedstawiał się jako Hex. Wiem, że był aniołem, choć nie do końca "zwyczajnym" - to jakaś niemalże zapomniana rasa, na wymarciu. Dżiny, o ile się nie mylę, czyli anioły służebne. Ten był dość... wyjątkowy, bardzo agresywny i być może w ostatnim czasie zdążył coś narozrabiać w okolicach desperacji. Mój informator, niestety, milczy. Zależy mi na tym, by odnaleźć tego dżina, albo chociaż dowiedzieć się CZEGOKOLWIEK na jego temat - chwyciła papierosa leżącego pod biurkiem na blacie i odpaliła go szybko zapalniczką - ...gdzie był, gdzie się udał, czy ktoś go widział i w której okolicy.
Neely od dawna nie gościł w kasynie wymordowanej, nie mogła więc zlecić mu poszukiwania informacji na temat Hex'a. Zaraz, właśnie... Neely! Co z nim? Dlaczego tak długo się nie odzywa? Marcelina pogrążyła się na krótką chwilę we własnych myślach, próbując przypomnieć sobie ostatnie spotkanie z członkiem gangu CATS. Cholera, trzeba będzie wysłać kogoś do kocurów, dawno żaden z członków nie pojawił się w okolicy. - Płacę złotem, dragami, amunicją, jak zawsze.
Nastała chwilowa cisza, która została gwałtownie przerwana przez mocny i pewny stukot drewnianych drzwi. Nim Marcelina zdążyła udzielić zgody na wejście, do środka wkroczył Lokstar, który nigdy na zgodę nie czekał. Nie musiał. - Nie wiem, czy umawiałaś się ze swoim rybim kumplem, ale jest na sali. - Posłał jedynie wymordowanej szybki półuśmiech i zniknął w czerni nieoświetlonego korytarza, zamykając za sobą wrota do marcelinowej jamy. Wymordowana uniosła lekko brew, zastanawiając się, czy była z chłopakiem umówiona, czy stary kumpel po prostu przyszedł odwiedzić znajomą po fachu. W końcu jechali na tym samym wózku.
                                         
Marcelina
Poziom E
Marcelina
Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Uśmiech szeroki i ładniutki nabrał po usłyszeniu odpowiedzi kobiety drapieżniejszej, ostrzejszej iskierki, podczas gdy sama Kari nachyliła się odrobineczkę bardziej ku właścicielce tegoż jakże zacnego, dobrze prosperującego przybytku. Uszy długie i puchate sterczały na baczność niby dwie anteny, a paznokcie dłoni położonej na blacie biurka przejechały po nim luźno i pewnie zarazem. Nie miała na celu uszkodzić jego powierzchni czy jej zadrapać bezczelnie, był to po prostu najzwyklejszy, naładowany jej aktualnym humorem i impulsywny ruch przez nią wykonany - jak większość akcji przez nią czynionych, jako że jest ona istotą dziką i zmienną, i porywczą niczym wiatr ciągle się zmieniający i obierający co i rusz inny kierunek oraz formę. W jednej chwili jest bryzą leciutką i w miarę przyjemną, w kolejnej wichurą gwałtowną i niszczycielską, w jeszcze następnej przywodzi na myśl tornado wygłodniałe i dewastujące wszystko na swojej drodze, aby to zaraz uspokoić się do figlarnych, kąsających chłodem odsłonięte części ciała podmuchów. I spróbuj tu teraz cokolwiek odnośnie Żmii przewidzieć...
- Ma~! Jestem pewna, że udałoby mi się go namówić do przyjaznego sparringu. Potrafię być bardzo, ale to bardzo przekonująca, ne - rzuciła zadziornym, raźnym głosem, prostując się przy tym i od tak, kompletnie niewinnie opierając lewy łokieć o rękojeść jednej ze swoim cudownych, wspaniałych katan.

Calutki nastrój sytuacji zepsuty i zmiażdżony został przez jej towarzysza, o którym to prawie, hah, zapomniała. Podszedł on do biurka i stanął tuż koło niej, nie tylko upominając ją o fakcie, że nie przybyli do kasyna po to, aby bójki i potyczki wszczynać - co z tego, hm? - ale też odwracając uwagę Marceliny i naprowadzając ją na temat posiadanego przez nią dla nich, kolejnego zlecenia. Pociągnęła teatralnie nosem, spoglądając krzywi i nieprzychylnie na Androida, lecz nie przerwała, o dziwo, wywodu Właścicielki. Miast tego odwróciła się do niej plecami z założonymi na klatce piersiowej rękoma i oparła się udami o krawędź dzielącego ją od niej mebla, strzygąc przy tym prawym uchem i słuchając z topniejącym zainteresowaniem słów wypowiadanych przez kobietę. Prychnęła bezceremonialnie, kiedy ta w końcu skończyła i dźgnęła palcem ramię znajdującego się obok niej, tymczasowego partnera.
- Zbieranie informacji to nie moja działka. - Uśmiechnęła się wtem nagle, szeroko i maniakalnie, i z jakże słodką nutą szaleństwa. - No chyba, ze potrzebujesz czegoś o jego wnętrznościach. Albo chcesz powróżyć z jego jelitek. Albo.... wiem! Chcesz dowiedzieć się, w którym miejscu zdechł, ha! - Odbiła się prężnie od biurka i obróciła zwinnie o sto osiemdziesiąt stopni, rozkładając ręce na boki i niemal policzkując przy tym biednego Fran-chana. - To mogę załatwić, Mon!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down


Cookie crumbles
Frankenstein tylko usłyszał grzeczną odmowę ze strony Marceliny na pomysł Karitsuki i już wiedział, że jego partnerka nie tylko się nie podda tak łatwo, ale dość jasno da do zrozumienia, że nie akceptowała jakiejkolwiek formy odpowiedzi "nie". Skoro żadna z jej katan nie opuściła swej pochwy, to trzeba było przyznać, że zachowywała się dość przyzwoicie. Aż chciałoby się ją pogłaskać po tej różowej głowie i pogratulować samokontroli. Nawet jeśli groziło to utratą kończyny. Niestety Desmond nie miał zamiaru tego robić. I to niekoniecznie dlatego, że martwił się o zachowanie integralności swej struktury po dokonaniu tegoż procederu. A może jednak?
Uważnie wysłuchał opowieści klientki. Na papierze zadanie rzeczywiście wydawało się proste, ale Frankenstein jeszcze nie miał pojęcia, jak dużo lub mało plotek o Hexie cyrkulowało po Desperacji. No i jeszcze Android spodziewał się zaistnienia kolejnego problemu, gdy Marcelina zaczęła tłumaczyć, na czym polegało jej zlecenie. I tym razem bohater się nie pomylił, gdy jego czujniki zarejestrowały kontakt z palcem Karitsuki. Jeszcze bardziej niezadowoloną, jak nietrudno było wywnioskować.
- Jestem tego świadomy moja droga - odparł Frankenstein i zwinnie uchylił się przed świadomym-nieświadomym atakiem swojej partnerki - I jeżeli na wspomnienie samego imienia Hexa nie musimy obawiać się ataku większości osób, które je usłyszą, to rzeczywiście to zlecenie może być dla Ciebie mało interesujące. Chyba dobrym pomysłem będzie wrócić do naszej nory i zapytanie naszych pobratymców, czy nie słyszeli czegoś ciekawego podczas swoich eskapad o tym aniele. Szukanie w ciemno mnie również średnio się podoba.
Spojrzał raz to na Karitsuki, raz na Marcelinę. Desmond chciał już zacząć wykonywanie zlecenia, ale w gruncie rzeczy nie do końca wiedział, od czego zacząć.
- Chyba, że któraś z pań ma jakąś propozycję, jak ten problem najpierw ugryźć? - Wzruszył ramionami.
Po tych słowach odwrócił się do swojej partnerki. Choć nic nie powiedział, to chciał tym gestem dać jej znać, że nie chciał usłyszeć propozycji z serii "najpierw pobawmy się z tym słodziakiem Marceliny, Mon~", lub coś podobnego.

Let's goooo~.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Marcelina kiwnęła lekko głową, wzruszając przy okazji ramionami i przymykając powieki ze zrezygnowaniem. - Nie zaprzeczam, że Hex jest martwy. To jest możliwe. - słowa te, choć nie zawierały ani kropli słodkiego kłamstwa wypowiedziane były z dość dużym dystansem. Marcelina czuła, że dżin żyje i zamierzała zrobić absolutnie wszystko, by go odnaleźć, choć z początku próbowała o nim po prostu... zapomnieć... - Aczkolwiek chcę mieć pewność. - ...szybko jednak zorientowała się, że nie potrafi.
Uniosła dłoń i podrapała się leniwie po karku, przechylając głowę. Ten, kto choć trochę znał wymordowaną od razu zauważył jej bardzo złe samopoczucie. Rzeczywiście, tak źle nie wyglądała i nie czuła się równie paskudnie od bardzo, bardzo dawna. - Daję Wam wolną rękę - machnęła - Raczej nie ma zbyt wielu wrogów, ale w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji na jego temat radziłabym Wam trzymać się z daleka od Kościoła Nowej Wiary. Nie wiem, jak wygląda proceder opuszczania sekty, ale jeśli tak samo, jak u Was, to w chwili pytania o dżina możecie sprowadzić kłopoty na niego, na mnie i na siebie. - Starała się przypomnieć więcej faktów o sekcie, które padły z ust Hex'a. Nie była w stanie przypomnieć sobie na tamtą chwilę nic więcej, dlatego nie odzywała się już w tym aspekcie niepotrzebnie. - Tak, smoku, masz rację. Możliwe, że ktoś z Waszej grupy mógł o Hexie cokolwiek słyszeć. Wydaję mi się, że dżin wspominał o kimś z Waszej grupy... nie wiem, o kim, ale popytać przecież możecie.
Wstała z fotela, wcześniej rozgniatając papierosa w swojej ulubionej, ładnie zdobionej popielniczce, prostując się i zerkając na Frankensteina. - Wybaczcie, ale mam do załatwienia jeszcze kilka spraw - odeszła od fotela, stając po lewej stronie biurka i opierając się o niego biodrem. - Macie jeszcze jakieś pytania? - Dodała, czekając na ewentualną odpowiedź.
Jeśli takowa nie nastąpiła, a wszystko zostało, ta odprowadziła dwójkę do drzwi, pozwalając im wyjść, sama również robiąc to i zamykając gabinet na klucz.

z/t *

*(jeśli Frankenstein i Karitsuki opuszczą gabinet, jeśli nie, fabuła będzie ciągnąć się dalej)
                                         
Marcelina
Poziom E
Marcelina
Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Niezbyt podobało jej się to cało nowiutkie, świeżutkie zlecenie - dokopywanie się do przeróżnej maści informacji naprawdę nie było jej kromką chleba i zdecydowanie preferowałaby podjąć się czegoś innego, bardziej ekscytującego i porywczego, i zakrapianego możliwością wmieszania się w jakąś cudowną, krwawą i piękną potyczkę. To tutaj... to jej nie zadowalało, a wykrzywiało jej usteczka w niezadowolonym, niechętnym grymasie i napawało ją grzmiącym w serduszku, toksycznym rozczarowaniem, którego gorzkiego, ostrego posmaku nijak nie mogła pozbyć się z języka. Zastrzygła uchem, zerkając z ukosa na swojego tymczasowego partnera, który to miał zadziwiająco dobre refleksy jak na metalową puszkę wypełnioną smakowitymi, kuszącymi przewodami. Uśmiechnęła się wtem szeroko, jej humor odwrócił się o zdumiewające sto osiemdziesiąt stopni - pokazując tylko wyraźnie i jasno to, jak bardzo niestabilną osóbką była - i odwróciła prężnie przodem ku Androidowi.
- Ciebie mogę ugryźć, Fran-chan - rzuciła figlarnie i zaczepnie, wychylając się ku niemu i stukając go koniuszkiem palca wskazującego w prawy kącik jego szerokiego, zakrzywionego niby księżyc groteskowy uśmiechu. Wbrew temu, co ktoś mógłby pomyśleć patrząc na tę scenkę i słysząc jej słowa, to nie, nie był to flirt. Ona najzwyczajniej w świecie miała chrapkę na pogryzienie jakiegoś kabelka, a tak się składało, że ten pan tutaj, o, był nimi po brzegi wypchany. Zachichotała, prostując się i stawiając uszy na sztorc, nastrój zdecydowanie mając poprawiony i polepszony tą skromną, krótką interakcją. Cóż, dziwną byłą personą, zachwianą emocjonalnie i skrzywioną wieloma, wieloma czynnikami.

Nie wspominając o tym, że jej niebieskie ślepka aż zabłysły dziko wtedy, kiedy usłyszała od Marceliny, że nie dość, iż daje im ona wolną rękę odnośnie tej misyjki, to jeszcze grzebanie w informacjach o Hexie sprowadzić może na wszystkich uczestników tegoż przedsięwzięcia - a nawet na cel ich, ha! - srogie kłopoty. Wyszczerz jej powiększył się, nabierając drapieżnej i szalonej nuteczki, podczas gdy sama Wymordowana chwyciła towarzysza swojego za rękaw i zaczęła ciągnąć go bezczelnie i mocno, i bez zawahania w stronę wyjścia z gabinetu.
- Nope, żadnych więcej pytaneczek, to nam styknie! My już będziemy się zbierać pracować, Mon! - poinformowała raźnie kobietę, wymijając ją zręcznie w progu i niemalże wyskakując z gorejącą ochotą na korytarz. Chciała działać już i teraz; chciała rzucić się w wir poszukiwań, które to miały szansę na przeinaczenie się w coś wspaniałego oraz niesamowitego; chciała zetrzeć się z kimś mocnym i silnym, i dającym jej chociażby odrobinę wyzwania. Szarpnęła Fran-chana za rękaw raz jeszcze, pospieszając go z wyrywającym się z gardła, zwierzęcym jękiem, nie wiedząc nawet tego, dlaczego w ogóle na niego czeka; dlaczego tak się do niego przylepiła, nie licząc, oczywiście, tego, że mógł się on w pewnym momencie stać smakowitą przekąską. Jakoś tak utkwiło w niej to, że zadanie to wykonują razem, że są na ten moment na siebie skazani i tyle, nie kwestionowała tego, a płynęła z prądem, targając ze sobą przy okazji biednego Androida. Hah!
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach