Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 2 1, 2  Next

Go down




AEQUALIS || JEKYLL
GDZIEŚ W DESPERACJI, GDZIE LIMBO RZUCA SWÓJ CIEŃ
SZEŚĆSET TRZYDZIEŚCI LAT OD OBECNYCH WYDARZEŃ
(Zanim Aequalis stał się Oswojonym Wymordowanym)




________________________________________________________
Lodowata, siarczyście mroźna zima nękała Japonię już od dobrych kilku tygodni nie podnosząc temperatury otoczenia powyżej okrutnych minusowych dwudziestu stopni. Cała Desperacja zamieniła się w białą pustynię śmierci, gdzie, co rusz w zaspach śniegu znaleźć można było to zamarzniętych żołnierzy z rozszarpanymi ciałami, to mutanty i dzikie zwierzęta, które przeliczyły swoje możliwości co do żywiołów natury. Nędzny spotykał los, tych, którzy nie mieli schronienia od lodowatego wiatru, a ci, którzy takowe mieli wychodzili z niego tylko i wyłącznie w kryzysowych sytuacjach.
Był jednak jeden nieszczęśnik ponad wszystkich, zawsze skazany na najgorsze. Sam siebie nazywał Pechowcem, bo nie pamiętał swojego imienia, ani nazwiska, ani kim był, ani czemu znalazł się w tak okrutnej krainie jak Desperacja… i to zimą. Wychudzony, brudny, w obdartych i nieszczelnych warstwach śmierdzących ubrań kroczył przez Desperację próbując znaleźć jakieś schronienie od zimna. Nie wyglądał na normalnego bezdomnego. Wyglądał na typowego mieszkańca Desperacji. Zmutowanego. Powoli cierpiącego swe katusze, zanim zwierzęce geny nie pochłonął jego świadomości zmieniając w kupę, agresywnego mięsa. Nie cierpiał patrzeć na swoje dłonie. Dłonie, z których zamiast paznokci wyrastały już czarne pazury. Przedramiona pokrywały grube czarne włosy. W ogóle jego ciało z dnia na dzień hodowało coraz to gęściejsze i dłuższe włosy. Nie mowa tutaj o przetłuszczonej czuprynie, czy gęstej brodzie - mowa tutaj o plecach, klatce piersiowej, przedramionach i nogach. Stawał się potworem i o tym wiedział. Dlatego unikał ludzi. Unikał wszystkich. Nie chciał, aby go takiego widzieli. No i jeszcze ten ogon z kitą wyrastający z zadka. Najbardziej charakterystyczna część. Wyglądał normalnie jak człowiek z dużym owłosieniem… ale przez ten ogon od razu wszyscy wiedzieli kim jest. Wymordowanym.
- I co ja zrobiłem? Do czego też się dopuściłem, że musiałem się odrodzić jako to monstrum? – Szeptał do siebie, gdy przechodził pomiędzy budynkami opuszczonej wioski. – Moje poprzednie wcielenie, bądź żeś przeklęte po wieki za to na jaki los mnie skazałeś! – Zakrzyknął, ale po chwili zachłystnął się lodowatym powietrzem i zgiął w pół z kaszlu. Ogólnie nie czuł się dobrze. Najprawdopodobniej zżerało go od środka przeziębienie, bądź grypa.
- Schronienie. Muszę szybko znaleźć schronienie. Zbliża się noc. Nocą jest niebezpiecznie. – Mruczał rozglądając się nerwowo dookoła. – Jeszcze ten pieprzony świr mnie znajdzie.
Mówił o pewnym osobniku, który niesfornie śledził Pechowca już od dłuższego czasu. Przerażał go. Wygadywał jakieś niestworzone rzeczy i zwyczajnie... wyglądał strasznie.
- Nie mogę dopuścić do tego, aby mnie znalazł. W sumie i tak by się tak daleko nie zapuszczał… prawda? Nie, nie, nie, nie. To niemożliwe. Musiałby być naprawdę obłąkanym typem. – Skrzypienie na wpół otwartego okna przywiązało uwagę Pechowca. – Po co w ogóle za mną chodzi? – Szelest ubrań, gdy przeskakiwał przez parapet, a następnie trzask śniegu pod stopami wypełnił puste pomieszczenia domku. – Czemu mnie się uwalił? Taki typ jak on… Wygląda za czysto, aby być Desperatem… za…doskonale. – Salwa kaszlu wstrząsnęła mężczyzną po raz kolejny. Ból zacisnął ciasną obręcz wokół jego głowy, gdy pochylił się do przodu. Syknięcie, przekleństwo, pociągnięcie nosem. – On jest powalony. On musi być popieprzony, nie ma innego wyjścia. – Kroki po już wygiętych deskach podłogi, skrzypanie drewna. – Ale nawet on by nie szedł tak daleko. Nie… nie, nie, nie. – Zdenerwowane ruchy przy ściąganiu ubrań. Pechowiec wszedł po schodach na piętro. Strasznie się pocił. Kolejno zrzucał części garderoby. – Czemu tutaj jest tak gorąco?! – Zamarł nagle w miejscu, popatrzył za siebie – pusto. Odetchnął z ulgą. Ostatnie stopnie przeskoczył. – Nie, to nie mogłaby być jego sprawka. On jest tylko człowiekiem. Tylko człowiekiem… On musi być tylko człowiekiem. – Zrzucił z siebie zmiętą koszulkę i cisnął nią pod ścianę korytarza. Był w samych spodniach. Wszedł do najdalej położonego pokoju i zakradł się pod okno. Wyglądając zauważył tylko białą pustynię śniegu, opuszczone domu i ani żywego ducha. Pechowiec oparł się o ścianę i zjechał na podłogę siadając i wycierając co chwila pot z czoła. – Nie mógłby zwiększyć temperatury tego domu, prawda? To pewnie ogrzewanie. Nikt go nie wyłączył. Tak, na pewno. Jego tu nie ma. Nie szedł by… - Wizja tych zielono-szarych oczu błysnęła przed Pechowcem w najciemniejszym kącie pomieszczenia. Przeszył go lodowaty dreszcz, a po chwili soczyste kichnięcie zmusiło go do skulenia się. Obrzydliwie słony smak pojawił się w jego ustach. Mężczyzna splunął na ziemię z obrzydzeniem kilka razy, a potem przetarł przedramieniem usta zostawiając na włosach smugę galaretowatego, żółtego smarka. – On nie odpuści… Widziałem to w tych oczach… - Popatrzył ponownie w kąt, ale niczego tam nie było. – Tacy jak on nie odpuszczają… nie mi… nie takiemu pechowcu jak ja…
Podniósł głowę na wejście do pokoju z przerażeniem patrząc w ciemność.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Zima okazała się być zbawienna dla kogoś pokroju Halliwella, który cechował zwiększoną temperaturą ciała, nie tylko uwarunkowaną rasowo, ale przez nękające go sporadycznie, nasilające się w określę letnim gorączki i napady duszności spowodowane konfliktem dwóch różnych wirusów walczących o dominacje w jego ciele. Problem zacznie się wtedy, kiedy zawszą sojusz i zaczną ze sobą współpracować, choć sam doktor szczerze wątpił, że do tego dojdzie i nie miał zamiaru też do tego dopuścić. Natężenie tego skurwysyństwa we krwi skutecznie tłumiło wściekliznę, która wydawała się w tym układzie całkowicie zależna od obcego mutagenu w jego ciele.
Włożył zimne dłonie do kieszeni wysłużonego płaszcza, czując jak mróz szczypie go w nos, policzki i uszy. Kaptur skądinąd okazał się całkiem bezużyteczny w starciu z niską temperaturą i szczególnie wiatrem, który pogrywał z nim, przeginając strunę. Locklear jednak nie był tym faktem ani przejęty, ani tym bardziej szokowany, jego myśli krążyły wokół czegoś innego, choć w tym wypadku kogoś. Obserwował go od paru dni, co sprawiało mu niezłą frajdę. Dziś jednak miał pierwszy raz dopuścić do ich bezpośredniego kontaktu i skonfrontować się z nieszczęśnikiem, dla którego wirus X okazał się niemiłosierny w całej swojej okazałości. Zaciągnięcie nowego obiektu zainteresowania w swego rodzaju pułapkę nie stanowiło dla niego żadnego wyzwania, a właściwie było dziecinnie proste. Kontury majaczącego przed nim budynku utwierdzały go w tym przekonaniu. To tylko kwestia czasu, kiedy drugi wymordowany w najbliższym otoczeniu doktora skorzysta z perspektywy schronienia przed mroźną zimą. Czekał cierpliwie aż to nastąpi i nie rozczarował się. Sam, korzystając z usług drzwi, wszedł do środka niewielkich rozmiarów domu, sygnalizując swoje przybycie przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach skrzypieniem. Przez wyostrzony zmysł słuchu wyczuł strach czający się w mowie ciała potwora, który była na swój sposób zabawny.
Jeśli to ja wzbudzam w tobie strach, to muszę sprowadzić cię do parteru, złotko, ten świat jest o wiele bardziej przerażający niż ci się wydaje, skoro jest w stanie wyprodukować monstrum twojego pokroju.Którym staniesz się w niedalekiej przyszłości.
Na ustach Jekylla pojawił się zalążek uśmiechu, gdy uniósł ich kąciki lekko ku górze, acz w zasadzie to była jedyna oznaka uprzejmości, na jaką było go w tej chwili stać. Zmiany, które miały dopiero zajść w fizjonomii tego nieszczęśnika i które kreowały się w głowie doktora były o wiele bardziej przerażające. W istocie mógł zaproponować swojemu gościowi herbatę na osłodę dnia, a właściwie jej syntetyk, przypominający ją do złudzenia, lecz nieporównywalny w smaku z oryginałem, co jako Anglik z krwi i kości mógł stwierdzić z całym przekonaniem, ale wątpił iż ten gest zostanie doceniony, więc zrezygnował z jakikolwiek przejawów gościnności.
Nazywam się... — urwał na ułamek sekund, bo niby etykieta, którą wpojono mu na pierwszym etapie dorastania rządziła się swoimi prawami, a grzeczność nakazywała się przedstawić, w tym wypadku postanowił się zrobić wyjątek od reguły. — Zwą mnie Doktorem Śmierci, w co praktyce oznacza, że – jak sam pewnie zdążyłeś się domyśleć – nie jestem sympatykiem dziesięciu przykazań, ani wzorem do naśladowania. Pewnie zastanawiasz się, co to oznacza dla ciebie. Całkiem słusznie. Otóż, mówiąc najprościej, nie mam w zwyczaju przebierać w środkach, a każda subordynacja będzie cię słono kosztować — zakomunikował z delikatnym uśmiechem czającym się w kącikach ust, co było jednocześnie jednym z najdłuższych monologów, które w ostatnim czasie wyszyły spod jego ust. Locklear, uważający naukę za jedyną słuszną wartość w życiu, która w zasadzie była w jego mniemaniu jedyną i słuszną drogę do przetrwania, stosował kroki iście metodyczne, a do ich niewątpliwie zaliczało się karanie za nieakceptowane przez niego na żadnej płaszczyźnie zachowanie. — Możesz wierzyć albo nie, ale jestem zdolny do rzeczy, które przekraczają twoje jakiekolwiek wyobrażenie — dodał, choć to stwierdzenie nie było groźbą samą w sobie, a czystym stwierdzeniem faktu, opartym na ciągnących się w nieskończoność latach doświadczeni, które nabył podczas swojej wieloletniej podróży.
Zbliżył się do swojego królika doświadczalnego, ale nadal stosując zapobiegawczą, kilkunastocentymetrową odległość na miarę zdrowego rozsądku. W końcu Halliwella nie cechowała nadgorliwa naiwność, nie dawał też kredytu zaufania komuś, kto na pierwszy rzut oka wyglądał jak stwór rodem z koszmarów, choć w realiach dzisiejszego świata ten stan rzeczy był na porządku dziennym. W końcu sam pod pewnymi względami uległ specyficznemu i na swój sposób fascynującemu urokowi apokaliptycznego, bezbożnego świata, czego dowodem mogła być wymykająca się nieczęsto spod kontroli biokinetyczną forma, teraz widoczna w postaci dwóch, charakterystycznych lisich uszu leżących w stosunku do siebie w symetrycznej odległości na rzadkich ni to blond, ni rudych włosach zniszczonych przez słońce.
Obrócił trzymaną w dłoni prowizoryczną lampę naftową swojej własnej produkcji w taki sposób, by kąt padania strużki światła oświetlił charakterystyczną twarz wymordowanego, który znalazł się w wąskim kręgu jego zainteresowań.
Skoro poczyniliśmy już kluczowe ustalenia, rozgość się i czuć się jak u siebie w domu, bo widzisz, jesteś moim cennym nabytkiem i na okres trwania badań w moim interesie leży zapewnienie ci w miarę przyzwoitych warunków do egzystowania, a przybywanie na niepewnym, zdziczałym gruncie nawet w najmniejszym stopniu nie spełnia moich oczekiwań. Rzecz jasna nie mówię tu o zawieraniu przyjaźni, która na linii królik doświadczalny-naukowiec nie ma racji bytu — zapewnił, wyrzucając z siebie słowa automatycznie, jakby to nie był pierwszy raz, kiedy składał komuś taką propozycję i rzeczywiście tak było. Był w tej materii pod pewnym względem wirtuozem, choć rzecz jasna to nie przybliżyło go nawet w najmniejszym stopniu do wynalezienia antidotum na powstrzymanie mutacji spowodowanych przez samozwańcze skurwysyńsywo szerzej publiczności znane jako wirus X. Jednak dzięki swojemu oślemu uporowi, jego badania poszybowały w nieco innym, zadawalającym go w minimalnym stopniu kierunku, wiec nie okazały się aż tak bezowocne. — Po parudniowych obserwacjach, wysuwam śmiały wniosek, że pod pewnym względem wyświadczam ci przysługę. Tu pewnie powinniśmy uścisnąć sobie dłonie i życzyć sobie owocnej współpracy, ale w tym momencie nie stać mnie na taką kurtuazję, więc musisz się nacieszyć tym, co w aktualnej chwili zyskujesz, a jest to niewątpliwie dach nad głową — uściślił, bo mimo swojego przerażającego wyglądu, jego nowy obiekt badań wyglądał na osobnika zagubionego w swoim nowym położeniu i pod pewnym względem przypomniał samego Duncana zaraz po odkryciu u siebie zwierzęcych cech, choć w jego przypadku mutacja okazała się bardziej łaskawa.
Jeśli masz jakieś pytania, jestem skłonny na nie odpowiedzieć w trybie now — odparł, akcentując ostatnie słowo, bo rzecz jasna taka okazja mogła się więcej nie powtórzyć. Wszystko było zależne od humoru Halliwella.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Aequalis wybałuszył gałki oczne widząc w progu drzwi najgorszy swój koszmar, w który za wszelką cenę nie chciał uwierzyć. Nawet szczypanie i naprzemienne otwieranie i zamykanie oczu nie pomogło mu w odegnaniu uporczywej halucynacji stojącej z niemiłosiernym uśmiechem na demonicznej twarzy. Nic. Zupełnie nic. On tam ciągle stał, a Pechowiec klęczał pod ścianą zamknięty w pułapce swej własnej głupoty. Nawet nie dosłyszał pierwszych kilku zdań swojego oprawcy mając natłok alarmujących myśli w głowie. Nie wiedział jednak, czy problemy ze skupieniem się na wypowiedzi dręczyciela były spowodowane szokiem, czy chorobą, ale to ostatnie o jakie w tym momencie się martwił. Krople potu zaczęły coraz żywiej spływać po chropowatej skóry twarzy mężczyzny.
Nie wiedzieć czemu rozdziawił usta próbując coś powiedzieć, ale bezpłciowy bełkot świetnie przetłumaczył jego myśli pozwalając językowi i wargom nieco odpocząć od nadmiernego wysiłku. Żołądek podsunięty do gardła, zachęcający kubki smakowe swym ostrym, kwasowym aromatem również się świetnie sprawdził jako uciszacz. Pechowiec nie wiedział, czy nie wpadnie zaraz w obłęd, zwymiotuje, czy się zesra. Oby nie wszystko na raz…
- D-d-d-d-d-d-d-oktor….. ś…ś…śmie….rć….? – Wymamrotał w końcu po wielu próbach zawładnięcia nad swym ciałem. Kręciło mu się w głowie, krew pulsowała w skroni, serce boleśnie uderzało o mostek próbując go chyba zmiażdżyć w drobny mak i wyskoczyć na przechadzkę, gardło ścisnął ciasny węzeł, a żołądek nie ustępował w swoich próbach przekonania, że jego zawartość z pewnością zadowoli podłogę. Nawet nikt się nie przejmował, że samowolnie ochrzczony Doktor Śmierć dawno już przeszedł z tematu introdukcji do tematu niesubordynacji. Mózg nieszczęsnego Wymordowanego był na nieszczęście, w niektórych częściach niesprawny przez co osobnik go używający wychodził na prymitywną bestię jeszcze lepiej niż nie jeden oswojony.
Nagłe ostre światło, niczym bat uderzyło w twarz Pechowca, najprawdopodobniej karząc go za jego refleks godny pożałowania. Wymordowany przycisnął się do ściany, rzucił przed siebie ręce osłaniając się jakoś przed światłem. Spomiędzy szpar palców i rąk próbował dostrzec sylwetkę swojej zmory. Wolał nie stracić jej z oczu, chociaż równocześnie odczułby niemałą ulgę, gdyby zniknęła.
Poszczucie światłem miało jednak jeden dobry skutek. Wyeliminowało z mózgu wszystkie inne urokliwe rozkojarzenia, dzięki czemu Aequalis mógł się skupić na wypowiedzi Doktora, który bez ogródek oznajmił swoje zamiary, których jednak Pechowiec od razu nie zrozumiał. Miał zerowe pojęcie o co chodzi temu świrowi i nawet nie starał się zrozumieć, czy też w łatwy sposób połączyć kropek w linii prostej. Zamiast tego postanowił powoli się podnieść z klęczek, myśląc, że dzięki temu zdobędzie jakieś tam szanse w starciu z psycholem.
Monolog się zakończył i nastąpiła cisza. Pechowiec patrzył z przymrużonymi oczami na Doktora Śmierci nie wiedząc co odpowiedzieć. Nie wiedział nawet co zrobić. Większości tego co mówił nie zrozumiał, a drugiej części nie słuchał.
- Proszę daj mi spokój… - Wychrypiał słabym głosem chorego anemika żałośnie prosząc pasjonata o odejście. Nie czekał na odpowiedź. Rzucił się do okna resztkami sił jakie posiadało jego mizerne ciało mutujące z każdą chwilą. W takim stanie nawet skok z pierwszego piętra mógł się okazać niesamowicie bolesny, choćby i do miękkiego śniegu. Porównując jednakże stan fizyczny Doktora, a Pechowca bez zastanowienia można było obstawiać losy, kto wygra wyścig do okna.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Halliwell doszedł do jakże przykrego wniosku, że ma do czynienia z osobą o iście ograniczonych możliwościach - nie tylko słownych, ale też stricte myślowych. Przyglądał się przed dłuższą chwilę w milczeniu swojemu nowemu królikowi doświadczalnemu, acz nie czekał aż ten wyksztusi z siebie jakiekolwiek słowa. Otóż Doktor miał plan, którego zamierzał, co nie ulegało żadnym wątpliwościom, wcielić w życie, ignorując długą listę skutków ubocznych, które mogły być nieodwracalne w skutkach, ale jak najbardziej konieczne, by chociaż w minimalnym stopniu zbliżyć się do prawdziwego celu swoich badań nad wirusem X. W końcu człowiek przedstawiający się od wielu lat jako Duncan Rubinetto nie miał w zwyczaju przebierać w środkach. Liczył się dla niego przede wszystkim efekt końcowy, a nie sposób jego osiągnięcia. Po trupach do celu, ktoś mógłby powiedzieć, ale dla samego Anglika, który uważał bowiem, że medycyna sama w sobie była eksperymentalną dziedziną nauki, wymaganiła nie tylko poświęceń, ale też ryzyka, już dawno odrzucił humanitarne myślenie na rzecz postępu i samorozwoju. Przez bagaż doświadczeń poparty wieloletnimi praktykami medycznymi mógł śmiało wysunąć wniosek, że jest dopiero na początku swojej podróży i przez swoje zaangażowanie poparte niekonwencjonalnym myśleniem, mógł osiągnąć znacznie więcej.
Nie mogę spełnić twojej prośby. Powiem wprost, ograniczona umysłowo istoto, jestem o krok od udowodnienia pewnej naukowej tezy, która jak na razie nie jest poparta żadnymi dowodami — odparł o wiele chłodniej niż miał w zamiarze, ponadto takim tonem, jakby zwracał się do pięcioletniego dziecka, choć nie miał żadnych złudzeń, że ktoś pokroju tego tworu zrozumie jakże ważna jest jego rola w tych badaniach. — Twoja obecność jest niezbędna, by to osiągnąć. Powiem więcej – powinieneś być mi dozgonnie wdzięczny, bo być może właśnie ty przyczynisz się do postępu.O ile przeżyjesz zaplanowane przeze mnie zabiegi.
Nie pozwolił mu rzecz jasna na ucieczkę. Zresztą szczerze wątpił, że to coś ze swoją kondycją fizyczną, jak i zarówno psychiczną było w stanie przeciwstawić się surowej, desperackiej zimie, niełaskawej dla podrzędnego gatunku. Dobór naturalny miał w takich warunkach niesamowitą siłę przebicia. Oczywiście Desperaci kierujący się zasadą „przeżyją tylko na silniejsi” i chcący za wszelką ceny dożyć przysłowiowego jutra, nie zdawali sobie nawet sprawy, jak bardzo opierają się na biologii w najczystszej postaci.
W jego dłoni znalazła się strzykawka z igłą sporej wielkości. Podszedł do tej marnej istoty niepośpiesznie, bo chociaż faktycznie mogła wyskoczyć, śnieg nie zamortyzuje jego upadku, bowiem na dole znajdowały się ostre jak brzytwa skały, które być może były jeszcze pozostałością po trzęsieniach ziemi, nękające w zmierzłej historii Japonię.
Złapawszy mężczyznę mocno za ramię, wbił do karku szczura laboratoryjnego igłę, wpuszczając do jego żył środek uspokajający, który miał zgoła inne działanie niż te tradycyjne, używane w szpitalach. Otóż jej zawartość paraliżował segmenty ciała - kawałek po kawałku, by w wyniku końcowym udaremnić osobnikowi wystawionemu na jej działania jakiekolwiek ruch.
Nie przeżyjesz, jeśli nadal będziesz się upierał przy swoim i kierował ubogim wzorcem zachowań — stwierdził, bo w końcu wyświadczał mu przysługę, przygarniając go pod swój dach. Zajęło to wiele zachodu i przygotowań. Do zakresu jego obowiązków nie zaliczało się bowiem jedynie obserwowanie tego stworzenia, ale także sprowadzenie tu możliwie jak najbardziej funkcjonalnego sprzętu medycznego i laboratoryjnego. Pod pewnym względem nie zajął się tym osobiście, mniej jednak przypilnowanie wszystko było wystarczającym dowodem na to, że Dr nie spoczął na laurach i robił wszystko, co leżało w zakresie jego możliwości.
To pomoże ci się uspokoić — dodał chłodno, łapiąc mężczyznę za poły wiszących na nim szmat i rzucił nim o najbliżej stojący w obrębie mebel w postaci zdezelowanego fotelu. Przez postępujący proces zwiotczenia mięśniowo-nerwowego, karykatura człowieka była wręcz bezbronna, niczym szmaciana lalka w teatrze kukiełek sterowana przez lalkarza.
Twój organizm jest wyziębiony. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to może być katastrofalne w skutkach. — Przeszył ówże istotą karcącym spojrzeniem na wskroś, jakby chcąc tym samym przejrzeć go na wylot, choć rzecz jasna w źle oświetlonym pomieszczeniu była to sztuka sama w sobie. Sam widział zaledwie niewyraźny kontur twarzy mężczyzny, dzięki trzymanej w dłoni lampie. — Zaraz wracam, więc nawet nie myśl o ucieczce, co w zasadzie jest niemal niemożliwie w twoim stanie. Każda taka próba będzie kosztowała cię utraty jednego paznokcia, który skądinąd będzie dla mnie doskonałym materiałem badawczym. Wykorzystaj tę chwilę ciszy na przemyślenie swojego zachowania.
Wyszedł, pozostawiając te stworzenie samemu sobie.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

~post się pisze~
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Poczuł palący uścisk na swoim ramieniu i Bezimienny od razu pomyślał dlaczego jego prześladowca ma tak gorącą skórę. Jakim potworem musiał być, żeby w jego żyłach płynął wrzątek palący skórę nieszczęsnego Pechowca pragnącego jedynie spokoju. Jednak nie uścisk tostera był jedyną rzeczą go martwiącą, bo za moment poczuł niemiłe ukłucie na karku. A przyznam szczerze, że określenie "niemiłe" to bardzo pieszczotliwie i wręcz ignoranckie określenie bólu jaki przeżył w tym momencie mężczyzna spinający wszystkie mięśnie w miernym ciele. Jęknął, już nazbyt wyczerpany, aby choćby pisnąć, czy krzyknąć i wykrzywił twarz wysilając mięśnie jeszcze bardziej.
— Nie przeżyjesz, jeśli nadal będziesz się upierał przy swoim i kierował ubogim wzorcem zachowań
Pechowiec nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Nie chciał w ogóle się skupiać na słowach jakie wypowiadał Psychopata. Po co? Jaki był sens? On z pewnością go nie dostrzegał, bo widmo śmierci i odór nieszczęsnego końca jego żałosnej egzystencji już od kilku tygodni nie odstępował jego jestestwa, toteż nadzieja na wyjście cało z łap Popaprańca nawet nie miała gdzie zasiać swojego ziarna na tej jałowej ziemi oblanej betonem realizmu.
— To pomoże ci się uspokoić
Uspokoić? Jeśli tak się teraz określa śmierć to Bezimienny był prawdziwie przerażony w jaki sposób "się uspokoi". Chciałby chociaż nie wiedzieć, że umiera, bo jego żołądek i tak jest już mocno wyżarty przez wrzody, a dodatkowy stres tylko pogarszał sytuację. Na szczęście w mięśniowym worku nie było żadnego korzystnego pokarmu, który mógłby teraz wylądować na podłodze. Mężczyzna zaczął czuć jak drętwieją mu palce i po chwili zostają odcięte. Co prawda, nadal widział je przymocowane do swojej dłoni, ale mózg nie mogący nimi poruszyć stwierdzał kompletnie inne odczucia doprowadzając wykończonego wszystkim wymordowanego do szaleństwa. To samo w krótkim czasie zaczęło się dziać z resztą jego ciała i nie mógł nic na to poradzić. Spomiędzy swoich sapań dosłyszał urywki Doktora, mówiącego o wyziębieniu i katastrofie. Czy to miał na myśli? Czy tak czuły się odmrożone, martwe kończyny? Pechowiec przechylał głowę z lewej na prawą patrząc w dół na swoje bezwładne ręce i próbując się jeszcze ostatkiem sił wić na fotelu, dopóki narkotyk w pełni nie zawładnął jego ciałem. Wtedy przerażony podniósł wzrok na Jekylla, który opowiadał coś o utracie paznokci.
Gdy mutantowi w końcu udało się zoogniskować spojrzenie na doktora, ten już wychodził, a on został sam. Sam w tym domu, który miał być jego schronieniem i jego bezpiecznym fortem. Skąd jednak wyczerpany, będący w trakcie mutacji, w bardzo zaawansowanym stadium choroby wymordowany mógł wiedzieć jak to się skończy? Gdzie mógł znaleźć siły, aby myśleć, aby użyć szarych komórek w swoim mózgu. Kto wie, przy innej okazji, w lepszych warunkach, w lepszym stanie mogliby mieć nawet i jakąś w miarę składną i poprawnie gramatyczną dyskusję, ale teraz...
Teraz Bezimienny załkał kompletnie złamany psychicznie i fizycznie. Nie potrafił niczego innego zrobić. Nie miał siły. Jęczał i łkał, ale przez względne odwodnienie od gorączki tylko trzy/cztery krople splamiły jego brudne policzki. Nie mógł nic na to poradzić. Po prostu czekał na powrót Doktora.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dr Halliwell Locklear był doskonałym przykładem upadku moralnego, kruszącego się niczym saska porcelana na miliony odłamków. Już dawno porzucił swoją tożsamość, na rzecz całkowicie nowej, jakby wyparł dawną osobowość i ukształtował jej ulepszoną wersję. Naiwny student medycyny został zamordowany podczas wielu bezsennych nocy, które najprawdopodobniej będą towarzyszyć Anglikowi po kres jego istnienia. Na wieki. Życie przestało mieć dla niego jakąkolwiek wartość – stało się tylko narzędziem do osiągnięcia celu. Przesiąknął doktryną makiawelizmu, którą kiedyś uważał za szczyt ludzkiej głupoty. Zresztą tak samo jak badania medyczne przy użyciu ludzi. Sama sylwetka kogoś pokroju Mengele wzbudzała w nim niegdyś szereg skrajnych emocji, w tym przede wszystkim odruchy wymiotne, które pojawiały się u niego automatyczne na każdorazową wzmiankę o przeprowadzonych przez zbrodniarza wojennego eksperymentach. Teraz mógł się wręcz z tym człowiekiem utożsamić, a nawet, gdyby go spotkał face to face, wyśmiać w twarz. Nie pamiętał ilu ludziom odebrał życia w imię większego dobra w bolesny i przemyślany sposób. Wynalezienie sposobu na radzenie sobie z wirusem X wymagało ofiar w ludziach, aniołach, Wymordowanych i w zwierzętach. Przez swoje wieloletnie podróże, mógł zebrać wiele ciekawych materiałów genetycznych, które po dziś dzień mu służyły. Doktor Śmierci robił w tej materii postępy, choć sam miał wrażenie, że dopiero raczkuje. Udało mu się jednak stłumić natężenie tego skurwysyństwo we krwi, co uznał w zasadzie za spory krok na przód. Na postawie swoich odkryć stworzył parę publikacji, które funkcjonały w obiegu, były jednocześnie żywym świadectwem jego istnienia. Wiedział, że wielu naukowców i lekarzy pokłada w nich swoje nadzieje na rozwój medycyny i rozwikłanie zagadki tego wieku – jak radzić sobie z podstępnym wirusem X, jak powstrzymać tę rosnącą w oczach epidemię, która była pośrednim skutkiem apokalipsy. Lekarz znalazł parę zapisów z minionych wieków, świadczących o tym, że wirus X nękał cywilizację już wcześniej, jednak nie posiadał na to wystarczających dowodów. Miał jedynie wrażenie, że takie skurwysyństwo mogła opracować tylko bestia - człowiek z krwi i kości. Zanim jednak nastąpi przełom – musi przeprowadzić szereg badań na monstrum, które „upolował”.
Jak na rodowego Anglika z błękitną krwią przystało, gdy tylko wskazówka zegara zatrzymała się na „5”, lekarz udał się do jedynego pomieszczenia, gdzie mógł zaparzyć herbatę, a właściwie jej marną imitację, która nawet w 50% nie oddawała aromatu tej, którą pił, będąc lekarzem z… Właśnie, Hallie, dlaczego jesteś lekarzem? Nie umiał już dopowiedzieć sobie na te pytanie. Wyniosłe ideologię utonęły w łzach, kiedy wyciągnął własną siostrę spod gruzów ich rodzinnego domu. Tamten dzień był początkiem końca wszystkiego. Wyrył się w pamięci Halliwella tak dobrze, że długowłosy miał wręcz wrażenie, że nie minęło wiele gorzkich lat, a zaledwie jeden dzień.
Po półgodzinnej nieobecności, wrócił do pokoju, w którym zostawił na postawę samego sobie swoje przyszłe dzieło. Wysłał mu krótkie spojrzenie, co by się upewnić, że środek zwiotczający mięśnie dział bez zarzutów.
Czy powinienem nadać ci imię jak ojciec nadający imię dziecku podczas chrztu? — zapytał, odkładając tackę z dwiema szklankami na blat wysłużonego, zeżartego przez kroniki blatu. Dr lubił sobie wyobrazić, że te dwa szklane, brzydkie i kanciaste naczynia były porcelanowymi filiżankami, z których niegdyś pijał napój bogów w sercu Wielkiej Brytanii – w Londynie. — Zazdroszczę ci. Jesteś jak kartka papieru. Właśnie zaczynasz życie od nowa, u mojego boku, jako moja własność. Zapełnimy pustkę. Obiecuję.
Zabrał jedną ze szklanek, obejmując ją chłodnymi rękoma, choć wiedział, że ta czynności nie przywróci do nich normatywnej temperatury. Do tego może przyczynić się tylko stany podgorączkowe.
Jak już wspominałem, twój organizm jest wyziębiony, musisz zatem to wypić. — Rozkazał, przyciskając do ust nowonarodzonego Wymordowanego szklankę. Posłał mu pozornie delikatny uśmiech. Uśmiech, za którym skrywało się całe jego okrucieństwo. Czy kiedyś zdołasz umyć dłonie z krwi, doktorze?
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Koniec. Już nie dał rady. Jego głowa przechyliła się na prawe ramię. Twarz przybrała jeszcze bardziej bezmózgi wyraz niż wcześniej, gdy uśpione narkotycznym płynem mięśnie pozwoliły szczęce opaść na dwa centymetry w dół. Zaszklonymi oczami popatrzył na ścianę przed sobą i poczuł się jeszcze żałośniej, gdy lepka, żółtawa ślina chorego zaczęła skapywać po jego bujnej, lecz pokołtunionej brodzie. No i co? Czyżby nadszedł chwalebny moment akceptacji swojego losu? Chyba tak. Chyba. Przynajmniej wolałby już się pogodzić z faktem, niż trwać w nieznośnym chaosie uczuć i stresu. Strach jest niesamowicie męczący. Tak bardzo męczący…
Strzępy wspomnień uderzyły z nienacka. Może przysnął i zobaczył sen? Sam już nie wiedział. Nie czuł nawet własnego ciała, więc nie zdziwiłby się, gdyby nie czuł też własnych myśli. Czy można nie czuć własnych myśli…?
Kobieta, dzieci, rodzina, miasto, stary wóz, poprawienie krawatu…
Konsternacja i zmieszanie, tego mu jeszcze brakowało. Skąd znał te obrazy? Może Psychopata je mu pokazał. Nie raczej nie.
Rodzinne zdjęcie. Jego zdjęcie! Praca, dom, wojsko, wybuch bomby u sąsiadów…
Ach tak. Jego rodzina… on miał rodzinę. Bezimienny jednak coś miał. Kiedyś. Doktor nadal nie wracał. Czy go zostawił? Czy w taki sposób chciał go zabić? Sprawił, aby nękały go wyblakłe obrazy przeszłości. Przeszłości, o której nagle zapomniał. Gdzieś tam… kiedyś… jak dawno temu, sam nie wiedział. Ale może i Psychopata mógł wiedzieć. Wymordowany ciągle się bił z myślami. Oszalał. Ewidentnie oszalał. Balansował na granicy świata realnego, a jego omamami i nikt nie mógł go przeciągnąć na jedną ze stron.
Raz był w za gorącym, zatęchłym pokoju z obślinionym ramieniem, a w następnej chwili przechadzał się w dopasowanym garniturze po brukowanej drodze ze swoją żoną pod ręką w beżowym kapeluszu. Uwielbiała ten kapelusz od niego… Nie. Nie, nie, nie, ona go nienawidziła. W końcu wiecznie pracował w jakichś papierach, był nieobecny, agresywny. Kapelusz agresywny?
Psychopata się nie zjawiał. Jak długo go już tam zostawił? Pragnie, aby się udusił w tym gorącu? Chyba słyszy jak jego własna skóra skwierczy od gorąca. Ten fotel wypalał jego kości. Był tak gorący…
…jak płomienie, które go odrzuciły, gdy wybuchła ta bomba u sąsiada. Terrorysta. Wojsko. Masa wojska na jego niewinnej ulicy. Lament skaleczonej żony. Czarne truchła dzieci. Jego własnych dzieci, które jego kobieta wysłała na zabawę do tego domu. A wtedy narodziła się nienawiść. Bezsenność. Nerwowość. Niewiedział tylko czy u jego żony czy u niego. Może u obydwojga.
Szaleństwo. Popadał w szaleństwo już drugi raz tego wieczoru. Czy mózg był w stanie znieść tyle jednego dnia? Może to on mu spływał po brodzie. Z chęcią by już umarł. Jednak zmienił zdanie i pragnął tej śmierci.
I pragnął jej już po raz drugi. Właśnie. Zakrwawiona, zdeformowana twarz wrzeszczała, gdy jego dłonie zaciskały się na drobnej szyi. To był Psychopata? Czy on właśnie… Nie. To była jego żona. Tak, taak… to ona. Wszystkiemu winna, wiecznie głupia kobieta. Jednak to nie załatwiło sprawy. Nic nigdy nie załatwiało sprawy. Nie miał już po co dalej tego ciągnąć. Chce umrzeć. Śmierć, tak. Pragnął tego ponad wszystko. Był już zmęczony, a On ciągle nie przychodził. Czy może ona…
I teraz wiedział. Teraz pamiętał. Zrozumiał. On umarł… już raz. Padł gdzieś ledwo co wydostając się z przeklętej klatki utopii zwącej się domem. Żałował, tak mocno żałował, że poderżnął sobie gardło wzywając Kostuchę do odebrania jego życia. Już tam był. Już leżał. Już czekał i widział jak Śmierć z rozkoszą godnej kochanki spływała do niego z szarych chmur. Objęła go swoimi delikatnymi ramionami i złożyła mdławo słodki pocałunek na spierzchniętych ustach zimnego już trupa. Powieki sprzymkneła z czułością matki, a on ruszył w tango ze samą Żniwiarką z uśmiechem na ustach…
…i się obudził. Obolały, chory, zmęczony. Ześlizgnął się z krawędzi życia i śmierć na czyste piekło na ziemi. Nie dla niego łaskawy był los, który mógł go hojnie obdarować krótką agonią. Zamiast tego zesłał prawdziwego demona pojącego go wrzątkiem. Mógł jedynie próbować pić i dławić się. Kiedy się zjawił?
- I-imię… - Wychrypiał ledwo co poruszając ustami, gdy skończyły się tortury. – Życie…? To… w piekle…. tak …wygląda….?
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Locklear, podczas swoich wieloletnich podróży, wiedział mnóstwo początkujących Wymordowanych, których nieprzystosowany organizm nie potrafili sobie poradzić z szalejącym w żyłach wysokim natężeniem wirusa. To skurwysyństwo miało wiele twarzy. Niczym komórki rakotwórcze, rozwijało się albo stopniowo, albo gwałtownie. Czasem było porywcze, czasem spokojne. Czasem odbierało tylko życie, a czasem człowieczeństwo. Wyciskało je jak wyciska się cytrynę do herbaty. Przejmowało kontrolę nie tylko nad ciałem, ale również nad rozumem. Doprowadzało do obłędu. Nadgryzało albo połykało w całości. Odbierało wspomnienia lub je zostawiało, choć wąska była grupa osób, które zaraz tuż po przebudzeniu w deformowanych przez obce DNA ciałach, była świadoma tego kim jest, skąd pochodzi i, do diabła, dlaczego żyje, skoro umarła. Przerażająca większość nie miała tego komfortu, choć Halliwell wielokrotnie zastanawiał się czy to naprawdę taki przywieli. Mieć wszystko i jednocześnie nie mieć nic. Wiedzieć nie tylko kim się było, jak się nazywało i co się robiło, ale także co się straciło, a zyskał o wiele mniej. Poczucie straty właśnie w tym indywidualnym przypadku doktora utożsamianego ze Śmiercią bolało najbardziej. Świadomość, że nie rozwinie skrzydeł w ukochanym londyńskim szpitalu rozpadała się powoli. Kruszyła się jak szkło, aż w końcu przeminęła z piątą zimą po wybuchu apokalipsy. Niestety albo stety przeszłość w każdym wydania miała wartość sentymentalną. Gorzką lub słodką. Otuloną w miłe lub niemiłe wspomnienia. Można było przed nią uciekać, albo wypierać z świadomości, ale niewiele rzeczy było od niej trwalszych. Doktor czasem wolał wiedzieć o sobie mniej niż więcej, może wtedy faktycznie lepiej by mu się spało. Nie miałby tych wszystkich przerażających koszmarów i jeszcze bardziej demonicznych skłonności. Z drugiej zaś strony już dawno przestał żałować. Nie miał na to najprościej świecie czasu, choć z perspektywy osoby, która żyła parę setek lat i mogła dwa razy tyle, to stwierdzenie miało wydźwięk absurdalnie śmieszny. Teraz jednak liczyła się teraźniejszość i krztuszący się imitacją herbaty z dodatkiem prochów mężczyzna. Halliwellowi przyświecał już tylko jeden cel, do którego postanowił dążyć chociażby po trupach. Musiał ją kochać mocno i szczerze, jeśli chciał, by jednostronna miłość została w końcu odwzajemniona, a musiała. Nie umrze, dopóki to się nie stanie.
Lekarz wykrzywił usta w konwekcji pobłażliwego uśmiechu. Odłożył naczynie na podłogę, nadal kontemplując przenikliwie twarz Obiektu. Wydawać by się mogło, że chce swoim badawczym okiem wykonać zdjęcie rentgenowskie, do czego oczywiście nie był zdolny. Nie w dobie obecnej technologii, gdzie ludzkość próbowała podnieść się po utracie budowanej na przestrzeni wieków stabilności.
Piekło dla każdej istoty przybiera inną formę, pojawia się wówczas, kiedy strefa komfortu zostaje unicestwiona przez lęki, zatem kreuje się w naszych głowach — odrzekł w ramach odpowiedzi. — W wielu wierzeniach uważano, że ludzka dusza po śmieci trafia albo do Nieba, albo do Piekła, od czego zależny był kaliber grzechów jej właściciela. Twoja dusza nie odłączyła się od ciała. Umarłeś, by narodzić się jak nowy byt, którego ja uczynię doskonalszym. To twoje powołanie.
Halliwell nigdy nie był człowiekiem szczególnie religijnym, dlatego w jego postrzeganiu rzeczywistości nie istniała ani istota Piekła, ani Nieba w charakterze życia po śmierci. Wyznawał tylko jedną wiarę i jednego boga – Medycynę, a w biologicznej definicji tego słowa człowiek dokonuje żywota, kiedy serce przestaje bić i nie wykazuje żadnych życiowych funkcji. Wirus X był tego całkowitym przeciwieństwem, dlatego Halliwell postanowił odnaleźć tego przyczynę i środek zaradczy.
Przyłożył dłoń do obcego czoła. Kiedy lodowate palce skonfrontowały się z jego gorącego strukturą, lekarz miał wrażenie, że włożył paliczki do wrzątku. Natychmiast je oddalił. Jego podejrzenia się sprawdziły — temperatura ciała Obiektu była znacznie podwyższona. Zapewne wyhodował albo grupę, albo coś poważniejszego. Jedno było w obecnej sytuacje pewne – w jego aktualnym stanie nie nadawał się do planowanego na tą noc przeszczepu. Osłabiony. Wyziębiony. Z opóźnieniem reagujący na bodźce. Mający problemy z wysławianiem się. Majaczący. Mechanizmy jego organizmu zostały zachwiane. Gdyby Dr go nie znalazł i nie przygarnął, mężczyzna nie miałby nawet cienia szansy na przeżycie w warunkach, których przebywał.
Zanim przejdziemy do meritum, musisz zregenerować siły. — Z przykrością i głębokim smutkiem musiał odłożyć planowany przeszczep na dzisiejszą noc w czasie. Mieli na szczęście dużo czasu, o ile uginający się po ciężarem śniegu sufit nie spadnie im na głowę.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Sapiąc ciężko przed swoim oprawcą zmusił resztki sił jakie pozostały w jego ciele, aby w pełni skupić całą swoją uwagę na parszywym demonie, który wybrał jego nieszczęsna duszę na swoją zabawkę. W końcu, chyba po raz pierwszy, usłyszał i zrozumiał jego całą wypowiedź nie odlatując nagle przez napływy gorąca, czy chorobliwe halucynacje wynikające z mocno podwyższonej temperatury ciała.
- Piekło. – Szepnął ledwo co poruszając swoimi ustami. Nagle jego oczy się zamknęły, a głowa gwałtownie opadła do przodu przy powtórce kolejnej porcji siarczystego kaszlu zdzierającego z jego gardła resztki żywej tkanki jaka jeszcze ostała się w tym „odrodzonym” ciele.
Bezimienny krzywiąc się mocno z bólu, ze łzami w oczach jakoś zdołał podnieść swoją głowę i ledwo bo ledwo pokręcić przecząco głową. – Odrodziłem się w piekle… - Wymruczał cicho patrząc w mgliście zielone oczy Doktora z pełna powagą. Chciałby powiedzieć coś jeszcze. Wyjaśnić, dlaczego się znalazł w tym piekle, wyrzucić wszystkie swoje żale, wylać pełny kielich goryczy na tego demona sprawującego nad nim pieczę. W końcu skoro był już tutaj, cierpiał i wiedział, że i tak będzie cierpieć przez wieki to czemu miałby się powstrzymywać?
Nabrał lodowatego powietrza w płuca, ale nie wyrzucił z siebie ani słowa. Rozszerzył tylko oczy widząc jak palce oprawcy wędrują do jego czoła. Kolejna fala paniki i strachu przelała się przez ciało jak tylko poczuł boleśnie zimny dotyk na skórze, niczym armia ostrych igieł na raz wbijanych w głowę z brutalnością godna psychopaty. Tego było już za wiele dla zmarniałego ciała Pechowca. Mózg odmówił jakiegokolwiek posłuszeństwa postanawiając pójść w ślady odrętwiałego z narkotyku ciała. Świat w jednej sekundzie zawirował jak na karuzeli, roztroił się w wizji i w końcu kompletnie rozmazał jak nieskończony akwarelowy obraz, na którego spadły krople wody. Bezimienny próbował coś wycharczeń, jakieś zdanie protestu, że nie zgadza się na takie traktowanie, że nie chce już, teraz odchodzić z tego świata, ale jedyne na co mu pozwoliły jego własne struny głosowe to ciche sapnięcie astmatyka. Potem wszystko poczerniało odgradzając mutanta od świata zewnętrznego. Zamknęło go w szczelnej skorupie omdlenia chroniąc jego kruchą świadomość przed jeszcze większą szkoda psychiczną.
Głowa ciężko opadła na ramię pozostawiając Halliwell’a z bezwładnym ciałem chorego w tą chłodną noc na odludziu.

Nawet przy dobrej opiece i lekach, kompletne wyleczenie z takiego stadia grypy zajęłoby co najmniej z tydzień jak nie dwa. Z pewnością na Desperacji, a szczególnie w okolicach Limbo nie można było liczyć na luksusowe, szpitalne łóżka, ciepłe koce, nieskończoną ilość silnych leków i zastrzyków, które wyręczyłyby chorego w zwalczaniu dolegliwości. Tutaj, na tych zapomnianych, obskurnych terenach każdy organizm hartował się sam jak stal miecza w obliczu ognia o czterocyfrowej temperaturze.
Pechowiec oczywiście nie miał pojęcia jak długo był nieprzytomny i ile czasu mogło minąć od niefortunnego spotkania z Doktorem. Wybudził się nagle, nękany koszmarem o okropnych torturach wymyślanych przez długowłosego demona. Szarpnął się na posłaniu, na którym leżał i otworzył szeroko oczy sapiąc ciężko. Poraziło go szybko światło dnia, przez co zmuszony był przymknąć swoje czarne ślepia. Całe ciało miał odrętwiałe, jakby leżał bardzo długo w jednej pozycji jak jakaś lalka. Czuł się jednak znacznie lepiej, niż… od kiedy pamiętał. W głowie miał prawdziwy mętlik myśli i jedyne klarowne wspomnienie z ostatniego czasu jakie widział to szlajanie się po obrzeżach miasteczka w ucieczce przed Psychopatą. Chyba znalazł jakieś godne lokum i nie wiedzieć kiedy zasnął… Tak przynajmniej sobie wytłumaczył swój obecny stan.
Gorączka mocno spadła, ale ciągle go nękały lekki zawroty głowy, łamanie w kościach i ogólne wymęczenie organizmu. Przynajmniej płuca przestały go palić żywym ogniem, dzięki czemu mógł spokojnie odetchnąć nie obawiając się rozrywającego żebra bólu. Wolną ręką przetarł sobie twarz wzdychając z ulgą. Grypa w końcu odpuszczała.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Usta Halliwella wykrzywiły się w charakterze grymasu, który miał go emitować, a był zaledwie jego marną imitację. Jeśli ten mężczyzna widział w nim demona, nie miał zamiaru sprzeciwiać się tej wizji, ani tym bardziej jakiekolwiek sposób wpływać na jego opinię. Doktora nie interesowały jego poglądy religijny, czy też sama kondycja psychiczna, która mogła być w opłakanym stanie, oczywiście, jeśli nie wpłynie na jakość i wyniku jego badań. Wolał się w tej materii całkowicie skupić na jego zdrowiu i rozwijającej się chorobie, która z każdej chwili z grypy mogła ewoluować na poważniejsze powikłania w postaci zapalania płuc lub innego tego typu świństwo.
Lis miał co do tego człowieka poważne plany, dzięki którym zdecydowanie rozprostuje swoje "skrzydła" i rozwijanie medyczny talent, przy czym poszerzy również swoją wiedzę na temat wirusa X, która nadal była zbyt zubożała, skąpa, ogólnikową, by sformować prawidłową mieszankę chemiczną. Nadal był oddalony od wynalezienia lekarstwa na to skurwysyństwo, zatem skrycie liczył, że te badania w mniejszym lub większym stopniu przybliżą go do szeroko pojętnej prawdy o nim, czymkolwiek ona w rzeczywistości była.
Kiedy mężczyzna opadł z wszelkich sił, lekarz przytargał do pomieszczenia szpitalne, tradycyjne łóżko na kółkach, które udało mu się przemycić do swojego laboratorium, a raczej ukraść z wojskowego wyposażenia SPEC. Jak wiele podobnych do niego rzeczy, które posłużą się jako niedoceniona pomoc przy prowadzonych badaniach. Ostrożnie, w miarę swoich ograniczonych, fizycznych umiejętności, przeniósł te cielsko, choć kosztowało go to dużo wysiłku, potu i krwi. I bólu. Przede wszystkim mięśni rąk i nóg. Przez długą chwilę miał nawet wrażenie, że strzeliło mu przynajmniej jedno żebro. Na szczęście obyło się bez takich szkód na jego ciele...
Zgodnie z zapewnieniem, nie zostawił mężczyznę w tym opłakanym, żałosnym stanie. Dbał o niego, doglądał, pielęgnował. Poddawał leki, karmił dożylnie, wykonywał kompresy, zanim gorączka nie ustąpiła. Trwał przy niczym wierny kundel przy swoim panu, przynosząc stopniowo ulgę jego pokiereszowanemu przez zimno i chorobę ciału, zaniedbując przy okazji swoje własne, o które nigdy szczególnie się nie troszczył. Exitus acta probat. Ten wybryk natury zatem powinien doceń poświecenie  doktora - czas jaki włożył w wykurowanie go, wyrzeczenia i straty, jakie za to przyszło mu zapłacić. Specjalnie dla swoich badań niego nawet zaciągnął dług u pewnego handlarza. Tyle starań. Ciekawe, czy mężczyzna spełni jego oczekiwania i przy okazji spłaci swój dług w nawiązką. Nawet bardzo ciekawe.
Popijając herbatę o równej piątej, która tradycyjnie smakowała jak jej marna parodia, namiastka, karykatura, zarejestrował zmiany. A mianowicie mężczyzna zaczął się wybudzać. Gorączka spadła. Choroba powoli ustępowała. Cudownie, cudownie... Stopniowo zaczęło go nudzić te przedłużające się w nieskończoność czekanie.
Przetarł jego twarz wilgotnym i przede wszystkim chłodnym kawałkiem szmaty, wykrzywiając usta w okropnym uśmiechu. Heh. Niedługo jego królik doświadczalny będzie mógł do końca wykreować w głowie wizje swojego, prywatnego piekła, w czym Dr miał zamiaru mu dopomóc, dbając o najdrobniejszym przy tym szczegół. W swoim zapleczu, spiżarni - jak to zwykł nazwać, skompletował wiele materiałów genetycznych, które chciał na nim wypróbować. Nie mógł jednak zdecydować się na jedną kolejnością. Było ich tak dużo. Za dużo. Zaaplikowanie mu ich wszystkich na raz nie wchodziło w grę – mógł umrzeć kolejny raz i tym razem naprawdę, na co Halliwell nie miał zamiaru pozwolić. Ucieczka też była niemożliwa. Był skrępowany, jego ruchy ograniczone, a funkcje życiowe monitorowane całodobowe. Dr zadbał o wszystko. O każdy najdrobniejszy szczegół. Los mężczyzny leżał w jego opiekuńczych ramionach. Skazany na łaskę doktora, mógł tylko czekać i ewentualnie się modlić. Proszę bardzo.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 2 1, 2  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach