Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum


Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next

Go down



DESPERACJA, lato 2900 roku.


Grow nienawidził czekać.
Nienawidził wielu rzeczy, ale czekanie plasowało na samej górze listy. Tracił czas, gdy jego ludzie krztusili się lepką wydzieliną i wymiotowali żółcią z pustych żołądków; nic nie potrafili przełknąć przez języki sklejone z podniebieniami i gardła zdrapane do krwi. Wydawało się, że nie ma dla nich ratunku.
Psia ich mać.
Coś znajdą.
Jeszcze nie do końca wiedział co, ale jakie to miało znaczenie? Jeżeli był wirus lub bakteria, która doprowadziła ich organizmy do tak podłego stanu, to dlaczego nie miałoby być lekarstwa, które leczyłoby schorzenia?
Uśmiechnął się krzywo. Skąd ten przeklęty optymizm? Od jakiegoś czasu łapał się na tym, że brodząc po usta w najgorszym gównie wynajdywał plusy. Za mało śmierci w ostatnim czasie? Za dużo rąk do pracy?
Spojrzał po zgromadzonych. Pod ścianą dwóch Kundli — młodociany jeszcze Shimaura i długoręki Kotone — grali w karty. Z przeciwległej kanapy spoglądał na nich Mira, z karkiem który niemal zlewał się z jego ramionami. Nawet Grow nie był pewien, czy dałby sobie radę z Mirą. Doberman był wielki na dwa metry i równie wysoko mierzył w aspiracjach. Na chwilę obecną do ich niewielkiej grupy nie dotarła tylko jedna osoba. Co zatrzymywało Jekylla?
— Może w ogóle nie przyjść — mruknął pod nosem Kotone, wykładając zszarganą kartę na damę kier. Shimaura lekko się skrzywił: ciężko sprecyzować, czy na uwagę towarzysza, czy jednak na jego ruch w grze. — Nie wygląda na takiego, co lubi wychodzić z tej swojej kanciapy.
Prawda.
Z drugiej strony nie wyglądał też na takiego, który w tej kanciapie chce dożyć ostatnich dni. A w obecnym stanie, w jakim znajdowała się grupa DOGS, Bernardyni w sali będą zmuszeni zamieszkać na stałe.
Grow posłał do niego najwyżej dziesięcioletniego gówniarza. Wiadomość była prosta i nie dawała medykowi wielkiego pola manewru — miał się stawić przed wyjściem z siedziby, zaopatrując plecak w najpotrzebniejsze rzeczy. Wyprawa, w zamiarze, potrwa najwyżej kilkanaście dni, ale z góry było wiadomym, że misja przybierze intensywne tempo.
Psy dosłownie padały jak muchy i to właśnie Jekyll doglądał pacjentów, starając się zneutralizować objawy choroby. Może wciąż nie miał pomysłu na to, co mogłoby uśmierzyć ból? Może w ogóle nie miał pomysłu, gdzie powinni się udać, a przede wszystkim — po co?
— Aaaj! — warknął Kotone, podnosząc się gwałtownie z ziemi. Shimaura wyszczerzył zęby. — Znów oszukujesz, do jasnej cholery! Ile będziemy jeszcze tu siedzieć? — zmienił front do atakowania i obrócił się przodem w stronę Miry, jakby szukał u niego aprobaty. — Nsuu na pewno jest już na zewnątrz. Razem z Hatsu. Sami świetnie damy sobie radę, nie? I tak nikt nie wie czego mamy szukać!
Jekyll wie — warknięcie przetoczyło się przez hol.
Wzrok Kotone przesunął się po ścianach i wreszcie trafił na Growlithe'a. Twarz Kundla stężała, ale głos wydawał się pewny siebie, gdy po krótkiej chwili milczenia rzucił oskarżycielskie:
— Tak? To gdzie on jest?

__
ROZPISKA NPC
— Kotone, Kundel. Wygląd: nieproporcjonalnie długie ramiona.
— Shimaura, Kundel. Wygląd: młodociany.
— Mira, Doberman. Wygląd: dwa metry, mocno umięśnione ciało.
— Nsuu, Chart.
— Hatsu, pies Growa.

Informację na ich temat będą dopisywane w trakcie dodawania nowych szczegółów.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Jekyll nienawidził bezsilności, ale bez odpowiednich medykamentów miał związane ręce.
  Pacjentów z tygodnia na tydzień przybywało coraz więcej. Brakowało łóżek. A wirus zbierał swoje żniwo. Zabijał, powoli, acz skutecznie. Rujnował organizm kawałek po kawałku. Jak stwór, któremu ciągle było mało pożywienia.
  Bernardyn po kilku nieudanych próbach odkrył, jak powstrzymać rozwój choroby i wyleczyć pozostałych towarzyszy, choć te słowo w dalszym ciągu z trudem przeciskało się przez jego wyschnięte na wiór gardło. Znał sposób, jednakże nie miał możliwości wdrążenia go w życie. Potrzebował składnika. Rośliny. Powiedział o tym, komu trzeba i łudził się, że nie będzie musiał szukać jej na własną rękę. Nie chciał wychodzić do ludzi w swoim obecnym stanie. Nie spał od dwóch dni. Czuwał przy pacjentach. Podawał im wodę. Robił kompresy. Był, lecz nie kierowała nim troska i empatia. Już dawno przestały mu towarzyszyć. Zniknęły jak wiara w ludzkość, jak zagrzebana pod gruzowiskiem cywilizacja. Był przy nich, by oglądać zmiany, jakie zachodziły w ich zachowaniu, kolorze skóry, stanie zdrowie. Chciał monitorować ich całą dobą. Notować, zapisywać. Zdobywać wiedzę. Trwać, by wynieść z tego jak najwięcej doświadczenia, ale…
  No właśnie, łudził się. Moment, w którym w progu pomieszczenia pojawił się małolat, sprawił, że w końcu przestał.
  — Powiedz, żeby czekali — rzekł najspokojniej w świecie, choć mina posłańca świadczyła o tym, że ten pomysł nie przypadnie do gustu temu, kto wydał rozkaz.
  Sęk w tym, że Jekyll dopiero od niedawna był pełnoprawnym posiadaczem żółtej chusty z wyhaftowanym nań bernardynem. Większość swojego dnia spędzał przy pacjentach. Z hersztem widział się trzy razy, nie więcej. Co prawda mężczyzna nie wyrwał na nim dobrego wrażenia, ale doktor szybko zapomniał o jego obdartej z atrakcyjności twarzy. Skupił się na tym, do czego był stworzony.
  Wykonał rozkaz po upływie dziesięciu minut. Zabrał plecak, upchał do niego potrzebne rzeczy i ruszył ku wyjściu z kryjówki.
  Rozkład pomieszczeń nadal był dla niego niejasny, więc z niemałym trudem odnalazł drogę. Kilkukrotnie pytał o nią przechodniów. Tych, którzy mieli siłę stać ze swoich posłań. Gdy wyłonił się z mroku, usłyszał zniecierpliwiony warkot. Jego nieprzyjemna struktura sprawił, że zwolnił. Po jego ciele przeszedł dreszcz, a włosy na karku stanęły dęba. Zacisnął zdrętwiałe palce prawej dłoni na skalpelu. Zawsze miał go przy sobie.
  — Już jestem — powiedział siląc się na spokój. Trzymany w drugiej dłoni papier zaszeleścił pod naporem palców.
  Zbliżył się ku nim. Z jego ust nie padło nawet krótkie przepraszam. Przestał uciekać się do kulturalnych rozwiązań dawno temu.
  — Szukamy tej rośliny.
  Rozdał zebranym zapełnione kartki. Cztery sztuki. Po jednej dla każdego. Była na nich naszkicowana roślina.
   — Rośnie na terenach podmokłych, w cieniu, przy zbiornikach wodnych. Wyrywanie jej gołymi rękami jest skrajnie nieodpowiedzialne.  
   Ostatnią kartkę wręczył dowódcy. Zignorował jego złe samopoczucie i  nerwowe tiki. Ulotne spojrzenie, które w niego zainwestował, szybko zostało przekierowane na twarze pozostałych. Kontynuował swój wywód:
  — Parzy znacznie mocniej nie pokrzywa. Gdy zetknięcie skórę z jej liśćmi, stworzą się na niej bolesne pęcherze. Radzę więc zachować ostrożność.
  Poprawił plecach, czując jak szelki wżynają mu się w ramiona, pomimo materiału bluzy. Napotkał wzrokiem twarz herszta.
  — Idziemy czy będziemy tu tkwić do czasu aż wszyscy moi pacjenci wykitują? — spytał, znowu unikając określenia, które kalało jego gardło. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Czasem ta praca wymagała więcej poświęceń.
Zimne spojrzenie herszta padło na przybyłą postać, przecinając oceniającym wzrokiem sylwetkę bernardyna. Ludzie za niego ręczyli, w ten lub inny sposób. To sprawiało, że  zaczęto traktować go jak członka rodziny.
NIECHCIANEGO, szepnęła Shatarai. NIECHCIANEGO CZŁONKA RODZINY.
Jej słowa spływały na niego jak lepki, piekący jad.
Wargi zacisnęły się na moment, gdy dotarł do zielonych ślepi medyka. Nie. „Niechciany” jest złym określeniem. Chodziło o coś innego; coś jak pewien rodzaj obcości. Każdy tutaj zdawał sobie sprawę, że łączą ich więzy krwi; krwi zmieszanej ze sobą podczas rytuału; ale to nie zawsze wystarczało. Jekyll sam odgradzał się murem. Niemal się tym szczycił. To nieruchome, rozbierające spojrzenie mówiło: „przestań. Odejdź”. Dorzucał do rosnącej konstrukcji cegłę za każdym razem, kiedy ktoś choćby przypadkiem dotknął jego ochronną barierę. Znał zasady i dlatego obcował z pozostałymi, jednak nie bez powodu można było pomyśleć, że niektórych jednostek pan doktor unika celowo.
Wykonywał za to swoje obowiązki.
Growlithe przełknął więc komentarze wraz ze śliną i sięgnął po wręczoną kopię. Nie był zielarzem, daleko mu też do prymusa. Jedno szybkie spojrzenie na roślinę starczyło. Papier złożył wpół.
Zatem obrzeża Edenu — mruknął, wsuwając zwitek do tylnej kieszeni spodni.
Wyszli na Desperację bez słowa; jeżeli był ktoś, komu nie w smak długie, zbyt upalne podróże, to nie zająknął się na ten temat. Każdy z nich został boleśnie uświadomiony, jak tragiczna w skutkach okazała się choroba. Niszczyła, głodziła i gwałtownie odbierała. Nie pytała o wiek ani marzenia, nie interesowała się statusem. Wybiórczo pochłaniała coraz większą sumę Psów, przygarniając każdego z osobna swoimi kościstymi ramionami. Zamykała im usta, więc nie mogli nawet krzyczeć. Siedziba DOGS nigdy nie była tak pusta i cicha jak obecnie.
Martwa.
Growlithe przymrużył gwałtownie ślepia, kiedy wyszli na słońce. To wisiało już wysoko na niebie; spiekota była nie do wytrzymania. Powietrze aż drgało i falowało przez wszechobecną ciepłotę. Starczyło opuścić zacienione jaskinie, aby ubranie zwilgotniało od potu i przylgnęło do ciała niczym druga skóra.
— Co wiemy dokładnie o chorobie? — zapytał nagle Shimaura, mocnym kopnięciem rozgrzebując górę piasku przed sobą. Choć użył liczby mnogiej, bez wątpienia kierował swoje zainteresowanie ku konkretnej postaci. — Skąd mamy pewność, że któreś z nas nie jest zarażone i że nie... że nie obciąży grupy? Rozumiecie. To tylko spowolniłoby marsz... musielibyśmy kogoś zostawić, prawda? Bo liczy się czas, a ratowanie jednostki nie ma sensu, kiedy...
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wszechobecną ciszę przerwał głośny szczek. Hatsu prowadził energicznymi susami młodą dziewczynę o dość chłopięcej sylwetce. Jej krótkie włosy przylegały do skroni, policzków i karku, ale mimo odczuwanego gorąca, usta miała ułożone w uśmiech.
— Droga czysta — zakomunikowała z radością, podłączając się do reszty. — Kolejny zwiad za jakiś czas. Który z was ma mój bagaż?
Mira podniósł rękę, a Nsuu w sekundę znalazła się przy nim, szepcząc coś o butelce z wodą. Shimaura tymczasem wydał z siebie coś, co zabrzmiało jak filmowe „odchrząknięcie”. Nad ich niewielką grupką zawisło nigdy niewypowiedziane: „a więc wracając do tematu...”
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Bernardyn nie od razu ugiął się pod naporem spojrzenie Wilczura. Podtrzymał kontakt wzrokowy, niemniej jednak ta decyzja była równoznaczna z konsekwencjami. Poczuł się o przynajmniej dziesięć centymetrów niższy niż w rzeczywistości; gdyby wzrok mógł pozbawiać tchnienia - herszt odebrałby życie setką istnień. Po upływie zaledwie kilku sekund instynkt samozachowawczy przemówił mu do rozsądku. Odwrócił wzrok w bok, jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Podczas wykonywania tej czynności zakodował sobie w umyśle krótką adnotacje - nie zaleźć mu za skórę.
  Jasne, Jekyll wiedział, jak utworzyć wokół siebie mur, lecz jego konstrukcja była wadliwa; miała mnóstwo luk. Mogła runąć pod naporem silniejszych palców i agresji, której nie mógł stawić oporu, zatem nawet nie przeszło mu przez myśl, aby podsunąć hersztowi inne rozwiązanie.
  W ramach niewerbalnej akceptacji poszedł w ślad zanim. Jak baranek na rzeź. Duchota zaglądnęła do jego dróg oddechowych, kiedy znalazł się przy wyjściu z kryjówki. Zmrużył nieprzystosowane do światła oczy, zanim te zetknęły się z oślepiającym strugami słońca. Po skonfrontowaniu podeszew obuwia z piaszczystą nawierzchnią, zamrugał kilkukrotnie powiekami, aby przyzwyczaić ślepia do nowego oświetlenia. Skwar lał się z nieba; wystarczyło zaledwie kilka kroków, a ciele doktora pojawiły się pierwsze krople potu.
  Zerknął ku nowoprzybyłej. Jej głos zabrzęczał mu w uszach niczym dzwon. Zrobiło mu się słabo; organizm nadal próbował wystosować taktykę obronną w starciu z nowymi warunkami. W tunelach było chłodniej, zacznie chłodniej. Zapragnął znowu się w nich znaleźć, jednak wiedział, że prędzej Wilczur rzuci mu się do gardła, niż na to pozwoli.
  — Układ odpornościowy jest pierwszy na jej liście do odstrzału — odezwał się w końcu po usłyszeniu zniecierpliwionego i jakże wymownego odchrząknięcia. Dobór słów nie był przypadkowy; specjalistyczne określenia mogły jedynie zbić ich z tropu i zwiększyć ilość pytań.— Na początek zaczyna szwankować termoregulacja. To mechanizm utrzymujący w ryzach ciepłotę ciała i hemostazy. Och, well… — Wzruszył bezradnie ramionami. Pożałował, że nie ugryzł się w język. Pamiętaj, mówisz do półgłówków. — Czy ktoś z was nienależeniu do temperatury odczuwa zimne, przenikliwe dreszcze, a zaraz po nich napady duszności i tak w kółko? —  Nie musiał zerkać na ich twarz. Byli odwróceni do niego plecami, gdyż oszczędzał siły. Wlekł się niemal na samym końcu. Wolniejszy był tylko dryblas, który zamykał ten chaotyczny korowód i pilnował tyłów. — Jeżeli tak - w przeciągu dwóch, może trzech godzin stanie się kulą u nogi dla pozostałych.
  Na ustach doktora ułożył się trudny do zidentyfikowania grymas swoim kształtem przypominający zarys uśmiechu. Jego szanse na awans były spore. Spędził najwięcej czasu z zarażonymi.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

– Układ odpornościowy? – podjął jeden z głosów, nawet nie kryjąc zainteresowania i niepewności, jakby pierwszy raz smakował tak dziwny zestaw słów, jednocześnie dla niego cierpki i słodki. – Termo... co?
Wilczurowi chciało się śmiać. Latami walczył o tych ludzi, stawał za nimi murem, oddzielał ich od śmierci. Nosił na sobie ich blizny i przetaczał dla nich własną krew. Połowy nie znał osobiście, a pozostałych wybiórczo i niedokładnie, raczej z twarzy niż z imion. Przebywanie w ich towarzystwie stanowiło więc pewien rodzaj eksperymentu.
Co wyjaśniało, dlaczego śmiech cisnący mu się przez gardło, był ironiczny i suchy.
Sam nie parał się medycyną, a ten krótki epizod, który odbębnił gdy strzeliła mu dwudziestka, zatarł się i zniknął pod syfem nowych doświadczeń. Lekarska terminologia wywoływała u niego skręt żołądka, a na sam dźwięk nazw medykamentów zakazana morda kwasiła się jeszcze mocniej niż zazwyczaj. Znał za to podstawy i myśl, że w gruncie rzeczy obrywał za osoby nie mające nawet podstawowego wyszkolenia...
Cholera. Chciałby sądzić, że do nich nie pasuje. Prawda była jednak taka, że coraz bardziej wtapiał się w tło. Coraz rzadziej sięgał po książki, coraz mniej mówił. Niechętnie przyznał, że odpowiedź Jekylla, jakkolwiek nie nabuzowana intelektualną czkawką, zacisnęła obręcz dookoła jego głowy. Zanim zdążył się powstrzymać, przeciągnął ręką po włosach, sprawdzając mimowolnie, co wywołuje tak mocny ucisk na skroniach.
– Na razie nie jest źle, co nie? – wymamrotał Shimaura, przyciskając pięść do ust, jakby zastanawiał się nad prawdziwością wypowiedzianej kwestii. – Czuję się jak zwykle.
– Tak? – Uśmiechnął się Kotone. – A wyglądasz niemrawo. Może...
Ich głosy powoli zlewały się w jedną smugę tonów, kiedy młody, niedawno rekrutowany chłopak podjął się zaczepki, a wyższy o dobre trzy głowy Kotone nie przestawał „atakować”.
Wargi Wilczura wykrzywiły się w czymś, co w najlepszym wydaniu było filmową reakcją na uderzenie łokciem w brzuch, a potem, nagle, obejrzał się przez ramię. Kiedy przekrzywił głowę, grymas zniknął. Dłoń, którą wplątał w potargane kołtuny, ześlizgnęła się na kark znaczony piegami.
Nieczęsto wychodzisz z siedziby – zrównał się z Jekyllem. Deptali po swoich czarnych cieniach. – Będziemy robić przystanki co jakiś czas. Pogoda jest podła, a my musimy być żywi jeżeli chcemy im pomóc.
Zamilknął gwałtownie.
W tle rozbrzmiewało przekomarzanie się Kotone z Shimaurą i cichy, dźwięczny monolog Nsuu, która za ich plecami starała się podjąć rozmowę z Mirą. Jeszcze przed chwilą byli zbitą grupą, ale teraz każdy zajął się sobą lub towarzyszem. Brwi Wilczura ściągnęły się ku sobie.
Z nas wszystkich tylko ty posiadasz wiedzę. Jeśli stracisz siły – muszę o tym wiedzieć. Wszyscy tutaj, poza tobą, są w stanie iść całą dobę.
Znów urwał, tym razem odrywając spojrzenie od długowłosego i przekierowując je na front. Zostali trochę w tyle; luka między nimi a Kotone i Shimaurą z dwumetrowej rozciągnęła się do dziesięciu metrów. Maszerowali dopiero od kilkunastu minut, ale upał zamienił to w parę godzin pełnych męczarni. Nawet Wilczur, który zwykle nie musiał przejmować się zbytnią potliwością, starł nadgarstkiem zroszone czoło.
Ich języki puchły – rzucił ni z tego, ni z owego – zamieniały się w nabrzmiałe garście ciasta. Nie mogli mówić, jeść, a w końcu oddychać. Dusili się lub umierali z głodu. – Za ich plecami Nsuu wybuchnęła tłumionym śmiechem, który wywołał na twarzy Growlithe'a lekkie skrzywienie. Po tym jego głos zabrzmiał ostrzej. – Mam nadzieję, że twoje spekulacje okażą się słuszne. Że to coś więcej niż strzał na chybił trafił. – A potem, nim zdążył się opamiętać: – Żyję kurewsko długo i nigdy nie widziałem takiej rośliny.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Ulotny grymas zelżał z ust bernardyna; mięśnie twarzy przybrały neutralny kształ. Na czole gromadziło się coraz więcej potu, jednak jego organizm zwolna zaczął przyzwyczaić się do wysiłku fizycznego. Ustabilizowało się tętno i oddech. Przestał aż tak bardzo doskwierać mu upał, mógł oddychać swobodniej.
  Jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się w radosne rozmowy otaczających go form życia, lecz nawet nie doszukiwał się w tych dialogach sensu. Były jak zlepki przypadkowych słów, liter, nie mających dla niego żadnego znaczenia, zatem w końcu zatonął w potoku własnych myśli. Trwał w nim do momentu aż herszt nie zaszczycił go swoją obecnością. Powiódł spojrzeniem za źródłem zachrypniętych dźwięków i objął nim oblicze mężczyzny. Przypatrywał się, jak grdyka poruszała się za każdym wypowiedzianym słowem, lecz po chwili przeniósł spojrzenie na bliznę; przyjrzał się jej, a w toksycznie zielonych oczach pojawiły się ogniki podsycone przez te odkrycie.
  — Ktoś próbował poderżnąć ci gardło? —zapytał. Chciał sięgnąć, dotknąć, zbadać pod opuszkami jej strukturę, ale ostatecznie schował świerzbiące ręce do kieszeni. Nie chciał ich tracić; za bardzo mu na nich zależało, były głównym narzędziem jego pracy. — Twoja troska jest zbyteczna. Bywałem w gorszych tarapatach. Wielogodzinna tułaczka nie może się z nimi równać. I chyba nie muszę ci przypominać, że toczymy bitwę z czasem. Mamy go coraz mniej. Gdy my prowadzimy beztroską konwersacje, tamci umierają.
  Wilczurowi nie było do twarzy ze zmartwieniem. Nie planował ich spowalniać i grać na zwłokę, żądać dłuższych postojów i wpatrywać się w ich udręczone w oskarżycielskim grymasie twarze. Jekyll choć nie grzeszył siłą, nie uprawiał żadnej stałej aktywności fizycznej, nie znał się na zadawaniu ciosów i nie dysponował nadludzką kondycją, to jednak potrafił poruszać się po Desperacji. Wiedział, jak przetrwać i ile wysiłku to kosztuje. Przed dołączeniem do gangu pokonał wiele kilometrów. Wielokrotnie zaciskał mocno zęby i nawet pomimo odcisków na stopach, pomimo trudności ze złapaniem oddechu, pomimo braku wody pitnej i niedoboru snu, pomimo ubrań klejących się do ciała i wycieńczenia, pomimo obcego oddechu na karku, przełamywał bariery. Jego człowieczeństwo już dawno popadło w niełaskę. Był wymordowanym.
  Utkwił ślepia w krajobraz przed sobą, ponad ramiona idących przodem. Uchwycił w palce materiał chusty związanej wokół nadgarstka. Zerknął ku niej. Braterstwo krwi. Nadal odczuwał nieznośne swędzenie w miejscu, gdzie pazury mężczyzny zetknęły się z jego skórą. Pamiętał kurczowo zacisk szczęki, gdy próbował stłamsić okrzyk wydobywające się z gardła, lecz nie odczuł jedności z tymi wszystkimi, z którymi dzielił dach nad głową. Czuł się obco. Jak niedopasowany do ciała biorcy organ.
  — A więc o to chodzi. Sugerujesz, że próbuję wywieźć was w pole? Odwrócić waszą uwagę od umierających?
  Smakował słów, które wypowiedział. Było w nich pełno goryczy, a przecież herszt miał podstawy, aby mu nie ufać. Jekyll sam na to zapracował -  swoim ostrym językiem i czynami. Tym, że nigdy nie starał się ulżyć w cierpieniu swoim pacjentom, częściej namawiających ich do głośniejszych krzyków. Tym, że nie nawiązywał z nikim bliższych relacji, trzymając się na uboczu. Tym, że zwykle wyglądał na zniechęconego. Tym, że zachowywał się tak, jakby przebywania w obecności Wilczura było dla niego największą karą.
  — Słusznie — szeptał, ledwo poruszając wargami. Rozluźnił uścisk z żółtej tkaniny i zerknął kątem oka na twarz przywódcy, która przyozdobiona potem wyglądała bardziej ludzko, przystępniej.
  Nigdy nie widział tak szkaradnej, umorusanej w bliznach istoty jaką był herszt. Czy to oznaczało, że Wilczur nie istniał? Był wybrykiem jego wyobraźni? Efektem ubocznym upału? Pustynnymi mirażem?
  Nie. Stał przed nim. Odczuwał. Oddychał. Wydawał z siebie dźwięki. Składał się z wielu wad i kilku zalet. Żył.
  Nie mógł podrzucić mu fizycznych dowodów na istnienie zmutowanej pokrzywy, tak samo jak herszta nie mógł zarzucić mu bezpodstawnie kłamstwa. Doktor bezgranicznie ufał swojej wiedzy zdobytej na przestrzeni kilkudziesięciu dekad i nie miał zamiaru z nią polemizować. Nigdy nie strzelał w ciemno. Zła decyzja mogła kosztować go życie. Wiedział, że Wilczur bez żadnego wysiłku skręciłby mu kark, gdyby naszła go na to ochota. Może właśnie w tym zebrał Jekylla ze sobą. Chciał mieć pod ręka kogoś, kogo mógł obwinić za niepowodzenie, przyłapać zdrajcę na gorącym uczynku i raz na zawsze ostudzić jego zapał. Zademonstrować reszcie jak kończy ten, kto łże.
  Zanim ponownie zabrał głos, wpierw przełknął ślinę w celu nawilżenia przełyku, a następnie zwilżył spierzchnięte wargi koniuszkiem języka.
  Spojrzał Wilczurowi prosto w oczy.
  — Jednak jaki masz wybór? Idziesz, bo ta roślina to wasza ostatnia deska ratunku. Idziesz, bo bezczynnością nic nie zdziałasz. Obaj ryzykujemy. Ty utratą ludzi, ja życiem. Przekonamy się czy ryzyko było opłacalne, gdy podam sok z urticy pacjentom. Abstrahując, żyję kurewsko długo i nigdy nie widziałem tak szkaradnej mordy jak twoja. Ale tu jesteś, więc wstrzymaj się z osądami.
  Mógł spróbować go przekonać, uargumentować co go skłoniło do wyboru takiej metody leczenia, ale wiedział, że to na nic się nie zda. Zamilkł więc, łudząc się, że tą prymitywną polemiką zawiąże jego język w supeł.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Spojrzał na niego jeszcze nim pytanie dobiegło końca.
Czyżby jakaś aluzja, Jackie? – odparował natychmiast, układając usta w pochyłą imitującą uśmiech. – Coś w stylu: „za dużo gadasz”? Bo przecież znasz odpowiedź; tak, jak wszyscy ją znają. A jeśli chciałeś wdać się w szczegóły, z ludzkiej przyzwoitości wybierz inne miejsce. Inne niż suche, gorące wypizdowo bez żadnego zadaszenia. I wtedy postaw kolejkę. Na pewno masz do tego możliwości.
Naburmuszenie zniknęło z jego twarzy, gdy do uszu dotarł oczywisty argument – czasu mieli coraz mniej. Był tego w pełni świadom. Słońce nad nimi płonęło jednak bez względu na misję, którą sobie obrali i pomysł, aby wyciskać z siebie siódme poty, robiąc to aż do nieprzytomności, był idiotyczny. Chciał wyłącznie zaznaczyć, że mają się spieszyć. Ale nie biec za cenę życia. Desperacja mordowała na własne sposoby. W lato jej bronią główną były upały, przeklęta suchość i omamy spowodowane odwodnieniem. Mieszkańcy padali jak muchy albo zaszywali się w cieniach ruin i – bojąc się ruszyć i wyjść na skwar – tam zdychali z pragnienia. Wybierali dla siebie mniejsze zło.
Nie wszystkim się tu w końcu szczęściło. Psy miały zapasy, miały osoby odpowiedzialne za prowiant i wodę. Magazynowały wystarczająco dużo jedzenia i napojów, aby przetrwać letnią suszę albo nawałnice w zimie – Grow niejednokrotnie zastanawiał się, czy nie to było powodem, dla którego tak wielu garnęło się do gangu.
Dla którego, mimo poczucia wyobcowania, robili dobrą minę do złej gry.
Zerknął ponownie na Jekylla, o sekundę za późno, by dostrzec scenę, w której ten dotykał żółtej chusty obwiązanej w nadgarstku.
Mylisz się. – Nie usłyszał bądź udawał, że nie dotarło do niego to ciche, wyszeptane „słusznie” medyka. Nie rozwinął zresztą wątku, pozwalając niedopowiedzeniom osiąść na ich ramionach, przeniknąć przez założone ubrania i drażnić wnętrze. Całe to trzymanie opinii dla siebie było jak piach wrzucony w szyny; zacinał wcześniej dobrze działającą maszynę.
Przepychali się, kurwa ich mać. Jak dzieciaki w przedszkolu. Dwaj chłopcy, którzy chcą udowodnić komuś, a najlepiej też sobie, że mają rację. Że to oni panują nad sytuacją. Dominują. Wilczur nie wyobrażał sobie wprawdzie Jekylla na swoim stołku. Wizja, w której chuderlawy, afizyczny intelektualista sprawuje rządy w DOGS wydawała się iście parodiowa. Nie zmieniało to jednak faktu, że drugi wymordowany stosował jakiś rodzaj ataków. Grow nie wiedział tylko po co.
Nie potrafił go rozgryźć, a głupio było zadawać tak osobiste pytania. Na dobrą sprawię nie powinno go to wszystko interesować. Co mu po tym, że dowie się, dlaczego Jekyll podjął się pracy dla Psów? Co zmieni świadomość, jakie są jego cele albo stanowisko wobec swoich towarzyszy? W trakcie inauguracji mógł zginąć – jak każdy. Wiedział o tym, a jednak zaryzykował. Co musiało być dla niego na tyle istotne, aby położyć na szali własne życie?
Grow zacisnął zęby, ganiąc siebie w głowie za ciągłe drążenie tematu. Dość. Jekyll w jednym miał rację – teraz także ryzykował. A patrząc na to, że sam wystosował odpowiednio autentyczną propozycję, nie było tak naprawdę motywu, dla którego miałby wywieść ich w pole. Co zyskałby wodzeniem ich za nos?
Aktualnie byli jego eskortą, ale to mogło się zmienić, racja?
I obaj dźwigali ciężar owej wiedzy.
Nagle z gardła Wilczura wyrwało się westchnięcie. Było zbyt głośne i zbyt demonstracyjne, aby uznać to za niezamierzony efekt. Kropla perląca się na jego skroni – jak na zawołanie – prześlizgnęła się ku kącikowi oka, a potem spłynęła po policzku, ciągnąc za sobą ciemny, wilgotny pas brudu.
Jeszcze podziękujesz tej szkaradnej mordzie za uratowanie twojej niewyparzonej gęby. Zresztą, od kiedy parasz się też medycyną estetyczną? Sądziłem, że oceniasz wyłącznie zdrowie fizyczne. A tu proszę. Człowiek wielu talentów! – charknął sarkastycznie, poruszając nadgarstkiem, jakby odganiał namolną muchę. – W swojej szerokiej gamie zdolności nie masz przypadkiem teleportacji?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

  Wiedział, że to błędne koło, że powinien skwitować komentarz mężczyzny wzruszeniem ramion, przejść obojętnie obok tych zaczepek, ale natłok słów sam cisnął się na usta. To było silniejsze do niego. Może kierowała nim potrzeba otwarcia do kogoś gęby, przełamania aury milczenia, którą wokół siebie roztoczył. Może to w Wilczurze tkwiło coś, co prowokowało do podtrzymania tej konwersacji, jakiś bodziec, przez którego ciężko było się opamiętać. A może chciał dać upust zalegającej w nim jak roztocza w pościeli irytacji, pogłębiającej się za każdym razem, kiedy do jego kunsztu medycznego dobijała się bezradność, a takowej na przestrzeni minionych dni nie brakowało. Samo opracowanie medykamentu zajęło mu kilka nadprogramowych minut, godzin, dni. Ślęczał nad tym zagadnieniem dwie doby bez chwili wytchnienia. Do tej pory białka oczu miał przekrwione, a organizm domagał się odpoczynku, jednak nadal tliła się w nim zawziętość, jak żar po niedogaszonym ognisku. Uparcie stawiał krok za krokiem, pozostawił na piasku odciśnięty ślad po podeszwach butów, jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu, jakby życie pacjentów jednak coś dla niego znaczyło. Dopóki nie osiągnie celu ie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Świadomość, że nie sprostał własnym oczekiwaniom, całkowicie nim zawładnęła. Jak przystało na niewolnika własnych ambicji.
  Gdyby herszt uderzył w jego prywatność i zapytał po co to wszystko?, wargi bernardyna ułożyłby się w ironicznym uśmiechu, ale z gardła nie wydobyłby się wówczas żaden dźwięk. Posiadanie żółtej chusty zapewniało mu swego rodzaju nietykalność. Dawało gwarancje bezpiecznej przestrzeni, w której mógł robić, co mu się żywnie podobało pod warunkiem, że nie tknie żadnego członka gangu, choć kilku z nich miał na oku. Sam Wilczur nosił na sobie kilka znamion, którym doktor chciałby się bliżej przyjrzeć, a blizna na gardle była jednym z nich.  
  Wzmianka o alkoholu wystarczyła, by bernardyn poczuł nieprzyjemne ssanie w żołądku. Tkwiące w nim pragnienie wylazło na wierzch i ochoczo przystało na tą sugestią, jakby tylko na nią czekało. Przełknął ślinę. Od tygodnia nie wlewał sobie substancji z obecnością procentów do gardła. Udało mu się przynajmniej częściowo stłumić zespół abstynencji dopraszający się o atencje za każdym razem, kiedy układał się spać; wtedy jego myśli krążyły wokół upchanej w kredensie butelki. Nadepnięto mu na odcisk, a mimo to nie mógł pohamować się przed wygięciem warg w uśmiechu. Zademonstrował pakiet zębów. Aż dziwi, że nadal miał je w komplecie. Już dawno powinien zbierać je z podłogi.  
  — Medycyna estetyczna jest bezradna w obliczu tak beznadziejnych przypadków jak twój – rzekł swobodnie, obrzucając go kolejną obelgą. W tonie jego głosu pobrzmiewała niezwykła lekkość; nie było podszyte ani cynizmem, ani tym bardziej pogardą, bo dlaczego miałby darzyć takim uczuciem mężczyznę, który podarował mu miejsce do spania? Jasne, nie za darmo, a jednak puścił go między swoich, powierzył mu zdrowie tych, którym ufał, zagwarantował pozorne bezpieczeństwo i lekarz powinien być mu za to wdzięczny, ale nie był. Przepełniały go mieszane uczucia, których nie potrafił do końca sprecyzować, balansował na krawędzi. — Gdybym posiadał w asortymencie swoich umiejętności teleportacje, już dawno byłoby po wszystkim. Nie musielibyśmy iść taki kawał drogi smażąc się na słońcu jak ryby na rozgrzanej do czerwoności patelni.
  Jeżeli herszt kontratakował, Jekyll nie zareagował. Wilczur miał racje; jako jedyny nie był w stanie iść całego dnia. Wnyki zmęczenia mocniej zakleszczyły metalowe zęby na chuderlawym ciele. Nogi miał jak z ołowiu, coraz trudniej było nimi poruszać. Czuł ciężar przepoconych ubrań na swoim ciele i suchość w gardle. Pot spływał po brwiach i zaglądał do oczu, wywołując pieczenie  spojówek. Utrudniał widoczność, sprawiał, że w kącikach ślepi pojawiały się łzy. Podeszwy butów uginały się pod lichą konstrukcją piaszczystego podłoża. Dawał z siebie wszystko, by utrzymać sylwetkę w jednej linii, ale jego koncentracja była rozproszona. Miał wrażenie, że mężczyzna uważnie mu się przygląda i dostrzega wszelkie zmiany, jakie zachodzą w jego zachowaniu. W końcu doktor nie wytrzymał: zdjął plecach, rozpiął zamek błyskawiczny i uchwycił w palce bukłak z wodą, choć żałował, że nie ma tam niczego mocniejszego, że uległ namową zdrowego rozsądku, który nakazywał wstrzemięźliwość. Haustem opróżnił połowę zawartości pojemnika; stróżka wody pociekła mu po podbródku, obmywając skrawek skóry z potu i kurzu. Ulga, która nadeszła pomogła zapanować nad oddechem przekształconym w lekką zadyszkę, ale nie wyzbyła się skurczu mięśni. Spomiędzy spękanych warg wydobył się syk.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Bez dwóch zdań – korzeni nie można było się wyrzec. Postanowił sobie, że to już koniec przepychanek; głupich gierek między trzylatkami. Że zewrze gębę i nie będzie się dawał prowokować, bo do czego to ich prowadziło, jak nie do coraz podlejszego dna? Nie mieli być rodziną, przyjaciółmi? Wspierać się, dopingować, łamać karki wrogom?
A jednak, kiedy kątem oka dostrzegł, jak z ramion Jekylla zsuwa się plecak, jak w jego dłoni pojawia się bukłak, i wreszcie jak woda ścieka po podbródku, szyi, znika za koszulką... wtedy całe samozaparcie wyparowało i na beznadziejnym przypadku pojawił się grymas – równie beznadziejny uśmieszek.
Nie zapomnij połknąć – poradził uprzejmie, nawet jeśli o uprzejmość ta rada nie potknęła się choćby przypadkiem. Rzecz w tym, że rozbawienie nie utrzymało się na jego twarzy zbyt długo. Powietrze aż drgało od skwaru, a słońce – wysoko zawieszone nad ich głowami – rozciągało dobę o kolejne godziny spędzone w agonii. Tak naprawdę wszyscy byli zmęczeni i choć wyruszyli z dużym zapasem wody, wkrótce nawet ona wydawała się niesmaczna.
Growlithe oderwał usta od brzegu butelki, przełykając zdecydowanie zbyt ciepły płyn. Zakręcił gwint i wrzucił go z powrotem do ekwipunku. Stojący obok Shimaura osłaniał oczy dłonią i rozglądał się wokół w poszukiwaniu cienia – drzewa, wysokiego głazu, a najlepiej jaskini. Nieważne jednak, w którą stronę obracał wzrok. Na horyzoncie nie majaczył żaden obiekt, który mógłby im posłużyć za pomoc, a w obecnym stanie nie powinni się także zatrzymywać. Jekyll słusznie przyrównał ich drogę do patelni. Od gleby ciągnęło gorąco, które już dawno poparzyło stopy. Kotone pół trasy narzekał na pęcherze – i robiłby to nadal, gdyby w ustach nie czuł przeraźliwej suchoty. Teraz przypatrywał się mętnie nadchodzącej Nsuu – prawdopodobnie jedynej osobie, która wydawała się niezmęczona. Jej ciemna cera kontrastowała z białymi zębami, które wychylały się zza warg przy każdym wypowiadanym słowie.
– Jeszcze kilka godzin i będziemy błagać o to, by słońce wróciło – rzuciła, obrzucając ich ponaglającym spojrzeniem. – W nocy temperatury gwałtownie spadają.
I rzeczywiście.
Starczyło, by niebo przeszło z oślepiających bieli i błękitów w czerwień, żółć, fiolety, a wreszcie w granat – tylko tyle, aby skóra pokryła się gęsią skórką. Pod ubrania wślizgiwał się chłodny wiatr, wargi zaciskały się, aby powstrzymać drżenie.
Krótki odpoczynek, który zarządzono, spędzono głównie na rozprostowaniu nóg, przyjrzeniu się zaczerwienionym stopom i uzupełnieniu płynów.
Rozległ się zgrzyt zapinanego zamka błyskawicznego, gdy Growlithe zapinał kurtkę aż pod szyję.
Powinniśmy iść dalej. – Przymrużone ślepia padły na Jekylla. – W nocy łatwiej podróżować.
– W nocy jest więcej niebezpieczeństw – podsunął Kotone, rozmasowując łydkę tuż pod kolanem. – Możemy natrafić na jakieś draństwo.
– W dzień przecież też. – Nsuu westchnęła. – W dodatku tracimy tempo przez upał.
Wilczur przeciągnął ręką po twarzy, jakby starał się tym zmyć narastające wyczerpanie.
Do Edenu jeszcze szmat drogi. Czasu coraz mniej. Możemy przesypiać w południe. Wtedy jest najwyższa temperatura.
Dziewczyna przytaknęła, podchwytując temat:
– W dodatku jeżeli nad ranem znajdziemy trochę cienia, być może nie skończymy niczym... jak to określił doktor?
– Ryby. – Mira zareagował natychmiast. – Jak ryby... Jestem śmiertelnie głodny.
– Pal licho z jedzeniem! – warknął Kotone, usadzony na gołym piasku tuż obok zdjętych butów. – Mam tysiąc odcisków i część cholerstwa mi popękała. Boli jak jasna cholera! Jak mam z tym niby iść, co?
Shimaura zachichotał, przyciskając do ust dłoń, przez którą przewiązał chustę.
– Może trzeba cię tu zostawić. Tylko będziesz nas spowalniał.
– Nie żartuj. – Kotone skrzywił się na samą myśl. – Po prostu chwilę odpocznijmy. Zaraz mi przejdzie.
Ślepia Wilczura skoncentrowały się na krwi, która pajęczyną spływała wzdłuż uniesionej milimetr nad piaskiem stopy Kundla. Nic nie powiedział, choć na języku zaległo rozdrażnione: to się będzie babrać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie zapomnij połknąć usłyszane niemal tuż przy ucho, sprawiło, że kilka kropel wody wydostało się z ust i spłynęło mu po podbródku, tworząc jaśniejsze wyżłobienie na zakurzonej skórze. Nie odpowiedział na tą zaczepkę. Schował butelkę na powrót do plecaka i, odchodząc kilka kroków do prowokującego go swoją obecnością herszta, szedł dalej przed siebie, za kierunkowskaz uważając majaczę przed nimi plecy członków gangu.
  Rozmowy, które jeszcze nie dawno były rejestrowane przez jego narząd słuchu, nieomal całkowicie ucichły. Przypuszczalnie wszyscy członkowie wyprawy uświadomili sobie, że czas najwyższy, by oszczędzać siły. Jekyll wbił spojrzenie w psa Wilczura. Szedł kilka centymetrów przed mężczyzną, pozostawiając na piasku odciśnięte ślady swoich łap. Mimo różowego, wystającego mu z pyska języka, ukradkowych spojrzeń rzucających właścicielowi i ciężkiego dyszenia, ogon latał mu na wszystkie strony. W końcu jednak, najwyraźniej nie zadowolony z tego, że Arcanine nadal znajduje się w pobliżu najsłabszego ogniwa, podbiegł ku Mirze. Otarł się o jej kostkę i wysunął się na prowadzenie, węsząc w poszukiwaniu zagrożenia.
  — Pies. Jak ma na imię?
  Pytanie padło z gardła Jekylla zaraz po tym, jak zarządzona pierwszy postój i to nie z jego inicjatywy.
  Krajobraz uległ lekkiemu przekształceniu. Wyrównany teren stał się bardziej górzysty, pod podeszwami obuwia od czasu do czasu szeleściła im wyschnięta ściółka leśna i kępy pożółkłej trawy. Bernardyn przystanął przy bezlistnym, martwym drzewie. Jego   konstrukcja była licha, ale przynajmniej rzucał odrobinę cienia. Otarł z czoła pot, wsłuchując się w wypowiedzi towarzyszących mu Psów, jednak sam nie zabrał głosu. Narzucił na ramiona bluzę. Kobieta miała racja. Niebawem noc spowije Desperacje i chłód zajrzy im pod ubrania, przeniknie do kości, wprawi w drżenie ich ciała.
  Kiedy koncentracja wszystkich skupiła się na Kotone, doktor też mimowolnie zerknął ku młodzieńcowi. Widząc głębokie zranienia na jego stopach, odczuł zwyczajową, egoistyczną ulgę, że ktoś trzyma się gorzej niż on sam, ale nie dał tego po sobie poznać. Twarz nadal okalały pogłębione oznaki zmęczenia w postaci matowej skóry, worów pod zaczerwienionymi oczyma, zastygłego na wargach krzywego, mały atrakcyjnego grymasie, jakby ktoś podłożył mu pod nos nieprzyjemnie pachnący obiekt i pocie, który osiadł na czole.
  — Ona ma racje — odezwał się chwilę później, gdy zapadła drażniąca cisza, sprowokowany przez  kilka spojrzeń spoczywających na jego karku. — Powinieneś zawrócić. Rany będą pogłębiać się z każdym postawionym krokiem  — zwrócił się do Kundla.
  —  Nie ma mowy! — zaprotestował niemal od razu, rozemocjonowanym głosem, szukając wsparcie wśród reszty towarzyszy, ale nikt nie zabrał głosu. Rozczarowany ich postawę, splunął w bok.
  Lekarz przykucnął obok niego i ujął za kostkę obolałą kończynę. Jego dotyk nie należał do delikatniejszych, był mocny, stanowczy, wymusił na Kundlu cichy syk. Pochylając się bardziej, przyjrzał się rozległym okaleczeniom, powstałym w wyniku długiej wędrówki i niedopasowanego obuwia.
  — Opatrzę ci to, ale to tymczasowe rozwiązanie — powiadomił pacjenta.
  — Bez łaski. Poradzę sobie — wybełkotał tamten, ale się nie odsunął.
  Bernardyn w tym czasie zdjął plecak z ramion i rozsunął zamek błyskawiczny, po czym wyjął z największej kieszeni apteczkę wyposażoną w dodatkowy asortyment. Otworzył jej wieku i, przyjrzawszy się jej zawartości, wpierw wyjął małą, plastikową buteleczkę ze środkiem odkażającym nabytą zaledwie tydzień temu i kawałek gazy. Wylał sporą ilość substancji na skrawek materiału.
  — Trzymaj nogę prosto. Nie ruszaj nią. Poszczypie — powiadomił zgodnie z procedurą wyuczoną podczas praktyk w jednym z londyńskich szpitali, choć wątpił, że tego typu ostrzeżenie było potrzebne. Wszyscy tutaj obecnie, włącznie z nim, nawykli do fizycznych nieprzyjemności, a reakcja Kotone utwierdziła go  tym przekonaniu, otóż zademonstrował swoje stanowisko odwracając wzrok z naburmuszeniem ukształtowanym na twarzy.
  Jekyll, nauczony, że subtelność to nieopłacalna inwestycja, która nigdy się nie zwraca, docisnął nasączoną wodą utlenioną gazę do popękanych odcisków. Cała procedura oczyszczająca trwała zaledwie dwie minuty. Czerwona, tłusta niczym olej substancja przestała cieknąć po zakurzonej skórze.
  — To maść z ziół. Marny z niej środek przeciwbólowy, ale przynajmniej stłumi częściowo ból — rzekł zachryple doktor, wyjąwszy z białego, przybrudzonego przez lata używalności pojemnika mały słoiczek z jasnozieloną substancją o konsystencji kremu - maści jego własnej receptury stworzona na bazie czerejka pospolitego. Wtarł ją w skórę młodzieńca bez zbędnych delikatności, a potem założył w miarę solidny opatrunek z niewielkiej warstwy materiału, coby ten mógł włożyć nogę do wcześniej zdjętego buta. — To wszystko, co mogę dla ciebie w tej chwili zrobić — oświadczył, wręczając mu w ¼ opróżnione szklane naczynie. — Wcieraj, gdy ból stanie się trudny do wytrzymania, choć i tak uważam, że doberman ma racje — jej imię wyleciało mu tradycyjnie z głowy, więc posłużył się stanowiskiem w organizacji  — Powinieneś zawrócić. Im dalej, tym będzie gorzej.
  Schował rzeczy do plecach i ponownie przywiesił go sobie przez ramiona. Podczas wykonywania tych wszystkich czynności działał jak automat, jak android z wyuczonym system zachowań. Podszedł do przywódcy i stanął tuż przy nim.
  — Wilczurze, decyzja — zwrócił się po chwili do przywódcy; to on miał ostatnie słowo, a Kundel był teraz w gorzej dyspozycji niżeli Bernardyn, stał się kulą u nogi, a im wolniej szli, tym sytuacja w kryjówce przybierała bardziej drastycznego obrotu. Według założeń Jekylla najbliższą dobę nie przeżyją kolejni trzy członkowie ich rodziny, ale nie wyrzekł tego werdyktu na głos. Bądź co bądź wiedział, że to wprowadzi jeszcze większy ferment i napięcie.
                                         
Jekyll
Bernardyn     Opętany
Jekyll
Bernardyn     Opętany
 
 
 

GODNOŚĆ :
Dr Jekyll, znany również jako Kyle.


Powrót do góry Go down

Dał im czas. Sądził, że to i tak wiele, bo ze wszystkich dóbr materialnych i niematerialnych, czasu mieli najmniej. Przypatrywał się w gniewnym milczeniu całemu procesowi, tym krótkim pracom wprawnych rąk, jasności materiału, czerwieni krytej pod mazią lekarstwa. Złoże minut i sekund wyczerpywało się w zastraszającym tempie; wyobraźnia bez problemu pogalopowała wystarczająco daleko, aby ujrzeć rozchichotanego Chronosa, który nadwyrężał prawa logiki, spowalniając ich ruchy, a wprawiając otoczenie w dynamiczną akcję.
Coś ich goniło. Choroba. Wyrzuty sumienia. Albo zwyczajna powinność. I było już o krok za nimi; rozwierało szczęki i kładło zimny oddech na ich karkach. Kotone będzie hamował rytm ich marszu. Prędzej czy później jego nogi zamienią się w bite zwały mięsa. Choć teraz droga powinna być lepsza, był jedynym, który nabawił się tak poważnych obrażeń. I to na samym początku trasy.
Będziesz musiał zawrócić – mówiąc to, ściągnął na siebie zaskoczone spojrzenie Kundla. Jego i tak mocno pobladła twarz, stała się nagle jeszcze bledsza.
– Mogę się przydać – wykrztusił po chwili, marszcząc przy tym brwi i mimowolnie zerkając ku innym. – Przecież to nic takiego.
Odprowadzisz go – ignorując protest Kotone, zwrócił się Shimaury.
Ciemnowłosy chłopak zacisnął lekko wargi, ale przytaknął.
Nim dojdziecie do siedziby, my będziemy już pewnie w Edenie. Kieruj się jednak ku czerwonej skale i tam na nas poczekaj. Gdyby w DOGS źle się działo, wiesz co masz robić.
– Dobrze – westchnął Shimaura, orientując się już, że również został wykluczony z dalszej części misji. Mógłby ich dorwać jeszcze na obrzeżach raju, przemierzając drogę jako jastrząb. Wiedział jednak w czym rzecz – problemem nie było to, że mógłby ich nie dogonić czy nie odnaleźć. Problemem były dalsze losy – ilość prowiantu, wody, ubrania. Przybyłby do nich nagi i zmęczony. A oni nie mieliby czasu na odpoczynek. Tutaj liczył się...
Idziemy – zakomenderował Grow, swoim pierwszym krokiem idealnie zgrywając się z krokami Miry, Nsuu i Hatsu. Wszyscy jak jeden mąż wznowili trasę i tylko cichnący głos Kotone uprzytamniał im, że oddalają się od miejsca pierwszego posterunku.
Grow myślał o tym, ilu z nich dotrze do Edenu.
I czy wśród tej garstki znajdzie się Jekyll – jedyna postać mająca pojęcie o celu ich wyprawy. Jedyna, która zna szczegóły. Ich, kurwa, bohater.
Mylisz rangi – powiedział niespodziewanie.
Szli już następną godzinę. Księżyc wysoko lśnił na bezchmurnym niebie. Była noc jasna jak za dnia, ale gdy mijali nieliczne drzewa lub ruiny, cienie wydawały się głęboko czarne.
Wilczur cały ten etap przeszedł w ciszy i dopiero teraz, kiedy mijali stary płot, dawniej trzymający w ryzach stado krów bądź owiec, wydał z siebie jakąkolwiek uwagę.
Nsuu wraz z Mirą kroczyli na przedzie, szepcząc do siebie na nieznany nikomu temat. Wyglądało więc na to, że grupa znów podzieliła się na dwa obozy.
Nsuu jest Chartem, zwiadowcą. Nie Dobermanem. Mira to Doberman. Wsparcie bojowe. – Nakreślając naprędce system, spojrzał wreszcie na maszerującego tuż obok medyka. – Po co pytałeś o mojego psa? Nie zaśmiecasz sobie głowy takimi błahostkami jak imiona czy funkcje. – Ciężko było przeć naprzód z pyskiem zamkniętym na cztery spusty. Wystarczyło jednak, że Grow nadszarpnął rozmowę, żeby przekonać się, że o wiele cięższe było utrzymanie tematu.
To jakaś obawa przed sentymentem? Coś w stylu udawania, że to, co nie ma żadnej nazwy, nie ma też znaczenia? – podsunął znużony, nie zdejmując z niego wzroku. Sine powieki potrzebowały snu. – Łatwiej sobie radzić ze śmiercią kogoś, kto jest obcy, niż kogoś kto ma imię i cele, obowiązki, charakter. W tym rzecz?
Byli w ciągłym ruchu już niemal dwadzieścia godzin.
Niebo powoli jaśniało, odganiając mrok z niemal całego otoczenia. Wielką czernią ziało jedynie gardło jaskini, która wychylała się znad płaskiej powierzchni ziemi, rosnąc przy każdym przesunięciu stopy po gruncie.
Ich najbliższa stacja.
– Grow! – rzuciła Nsuu, obracając się na pięcie. – Tutaj?
Kiwnął głową w odpowiedzi, by zaraz dodać:
Z Jekyllem bierzemy pierwszą wartę. Odpocznijcie.
I nie krył się z tym, że specjalnie zrealizował akurat tę opcję. Nawet jeśli chciałby zaprzeczyć, zbyt mocno zdradzały go wykrzywione w uśmiechu usta.
Złośliwość ich kiedyś zabije.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

 :: Misje :: Retrospekcje :: Archiwum

Strona 1 z 3 1, 2, 3  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach