Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next

Go down

It's absurd to divide people into good and bad (II) |Arcanine x Shion| UCoAYbN


Wątek dzieje się pięć lat po wydarzenia z (klik)

Królestwo Ynadrill było jednym z najtrudniejszych miejsc do zdobycia w tej części kontynentu. Umiejscowienie zamku oraz miasta sprawiło, że król Pars stosował niezwykle agresywną politykę w stosunku do sąsiednich królestw, chcąc zawładnąć dla siebie coraz to większe ilości ziem. Królestwo znajduje się bardziej na wzgórzu, chociaż z zewnątrz wygląda tak, jakby było podzielone na trzy części. Po przekroczeniu pierwszego wjazdu do nozdrzy przyjeżdżających od razu uderza smród brudu, wymiocin, fekaliów oraz krwi. Jest to najniżej położona część miasta, zamieszkana w większości przez biedotę oraz plebs. Wąskie uliczki pływają w odchodach i można spotkać tutaj najgorsze indywidua. Przejeżdżając przez kolejną bramę trafia się do tej lepszej części, w której zamieszkują w większej mierze rzemieślnicy, mistrzowie cechów, mieszczaństwo oraz duchowieństwo. I wreszcie trzecia część – zamek. Otoczony wysokim murem dookoła, chociaż z jednej strony jest spad skały wprost do morza.
Nie na darmo mówi się, że Ynadrill jest niemal nie do zdobycia.


* * *


Pięć lat wydaje się bardzo długim odcinkiem czasu. Ale prawda jest taka, że to jedynie mrugnięcie. Wystarczy chwilowe odwrócenie się, a czas przecieka nam między palcami, pozostawiając za naszymi plecami kolejny rok. A przynajmniej tak mu się zdawało. Były takie momenty, kiedy zdawało mu się, że zaledwie wczoraj spojrzał pierwszy raz w oczy śmierci, gdy chłód ostrza noża zatopił się w jego ciele. Że zaledwie wczoraj spotkał go, a parę chwil później stracił. Bywały też takie momenty, kiedy zdawało mu się, że to wszystko jest jedynie koszmarem, z którego wyjątkowo ciężko mu się zbudzić. Ale jeszcze trochę, powtarzał sobie. Jeszcze trochę i wreszcie nastanie ranek.

O ile na początku mieszkańcy królestwa Ynadrill przyjęli z zaskakującym spokojem samozwańczego króla, który po zamachu zasiadł na tronie, tak z czasem głęboko pożałowali swojej bierności. Nowy król okazał się o wiele gorszy od swojego brata. Podatki zostały podniesione, niewolnictwo zaostrzone i rozwijało się na skalę wychodzącą poza tereny królestwa, bieda zaczęła zaglądać do zwykłych mieszkańców bardziej, niż kiedykolwiek, kiedy z kolei król wraz ze szlachtą urządzali huczne uczty i bale niezwykle często. Ponadto do więzienia, a potem na szafot trafiało coraz więcej ludzi za coraz bardziej banalne przewinienia. Lud zaczął powoli się buntować, ale informacja, że w jaskiniach pod zamkiem spoczywa czarny smok króla skutecznie ugasił ich zapędy. Do czasu.
Ponad trzy lata temu pojawił się najstarszy syn dawnego króla – książę Ethan. Uznany za zmarłego ciężko mu było na początku przeciągnąć na swoją stronę poddanych, aczkolwiek ci zmęczeni nową władzą coraz z większą ochotą zaczynali przysięgać swoją wierność Ethanowi. „Nowy król”, „Zmarły książę”, takie nosił przydomki. Jednakże parę miesięcy później pojawiły się nowe. „Krwawy Ethan”, „Szalony książę” funkcjonowały coraz częściej. Pobożni mówili, że ponoć Ethana opętał zły duch, który sterował nim jak kukiełką. Nikt nie wiedział ile w tym prawdy, aczkolwiek zachowanie młodocianego księcia było dziwne. Tylko w pierwszych miesiącach od ujawnienia rozkazał stracić co trzydziestego rebelianta, co miało posłużyć jako ostrzeżenie dla tych, którzy nie będą go słuchać. Pomimo jego okrutnych zapędów, lud uznał go za ‘mniejsze zło’.
Aż rok temu zdarzyło się coś nieprzewidywalnego.
Pojawiła się trzecia strona. Właściwie znikąd pojawił się drugi książę, Shion, który ogłosił, że zamierza walczyć o tron. Lud go wyśmiał, uważając za rudego bękarta, który nie ma jakichkolwiek praw do tronu. Jednakże Shion otwarcie mówił, że gdy tylko będzie miał władze, zniesie niewolnictwo. To wystarczyło, by wystraszeni chłopi poparli najmłodszego. Ale jakie szanse ma kmiotek dzierżący widły w starciu ze smokiem? Shion jednak nie poddawał się. Podróżował po kraju zdobywając serca coraz to większej ilości rebeliantów. Aż w końcu dotarł do małego miasteczka oddalonego o prawie sześć dni drogi od stolicy, miasteczka Howill.

Słońce już dawno zaszło przysłonięte gęstymi, ciężkimi chmurami, które krótką chwilę potem przyniosły ze sobą ciężki deszcz. Większość ludzi ukryła się w swoich domostwach, inni w karczmach a ci, którzy nie mieli dachu nad głową, głębili się w małych grupkach przy budynkach. Bez względu na wszystko, największy ruch o tej porze był w karczmie „Pod psim ogonem”. W oddali grzmiało, dlatego też drobna dziewczyna o niezwykłej barwie włosów wybiegła z karczmy, by sprawdzić konie. No i była najbardziej trzeźwa z tej całej bandy.
Właściwie już wracała, zrzucając kaptur z głowy, kiedy znalazła się pod prowizorycznym i przeciekającym daszkiem nad drzwiami prowadzącymi do karczmy, kiedy usłyszała cichy głos nawołujący jej imię, który paradoksalnie był obcy i… znajomy. Kiedy odwróciła się, jej oczy rozszerzyły się a usta lekko uchyliły w niemym zaskoczeniu. Ze wszystkich osób to właśnie jego spodziewała się najmniej.
- Shion… – usta wreszcie poruszyły się wydając z siebie ciche słowo. A potem pokonała tę marną odległość jaka ich dzieliła I wzięła mocno w objęcia, przytulając do siebie. Chłopak bez chwili wahania odwzajemnił jej gest, napawając się z zadowoleniem jej zapachem, którego chyba nigdy nie zapomni. Bez względu na czas, jaki minął. Wreszcie po chwili odsunęła się i spojrzała na niego. Właściwie na pierwszy rzut oka nic się nie zmienił. Urósł może z centymetr albo dwa. Włosy miał dłuższe, rozczochrane. Wydawał się drobniejszy, niż ostatnim razem go widziała, a jego skóra bladsza. Wzrok omiótł malutką bliznę na skroni, zapewne pamiątka po Jace’ie. Nic się nie zmienił, prawda? Nie. Coś się zmieniło. Jego rysy zdawały się być ostrzejsze a w spojrzeniu zostało zamkniętych wiele lat. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego chłodnego policzka czując ścisk w klatce piersiowej.
-Och Shion…
- Rai. – uśmiechnął się I złapał jej dłoń, zabierając ze swojego policzka, ale nie puścił jej. Jeszcze nie. - Cieszę się, że cię widzę. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko dobrze. – dziewczyna zaśmiała się z jego grzecznego i ułożonego słownictwa. Królewskiej krwi tak łatwo nie da się wyplenić, czyż nie?
- Lepiej opowiedz co u ciebie. Słyszałam plotki. O Tobie. I o Ethanie…
- Pepper nie żyje. – odparł od razu, domyślając się do czego to zmierza. - Umarła podczas porodu. Urodziła syna, Alistera. Niestety…. Po tym Ethan oszalał. – w brązowym spojrzeniu pojawił się błysk smutku i czegoś na wzór cienia, kiedy wracał myślami do tamtego wydarzenia. - Kiedy wróciłem któregoś razu do domu, siedział przy stole. Wykopał Pepper z grobu, który dla niej wykopaliśmy z Ino. Udusił drugiego syna, bo, jak tłumaczył, jedynie go chciał uspokoić, by zasiadł ze wszystkimi do kolacji. W ostatniej chwili zabraliśmy Alistera. Od tamtej pory nasze drogi się rozeszły. O reszcie słyszałaś. – wzruszył lekko ramionami - A zaraz mam spotkanie. Dlatego zawitałem tutaj. Ale dość o mnie. Co u was? Co…. Co u niego? – zacisnął mocniej usta, jakby bał się, że pytanie trafi w niepowołane uszy i przyniesie ze sobą przykre konsekwencje.
- Jest tutaj. W karczmie. Może chcesz, abym go zaw—
- Nie, Rai. – momentalnie uciął, kręcąc głową. Nie, nie mogła tego zrobić.
- Wasza wysokość! Tutaj jesteś! – rozmowę przerwała im trzecia osoba w postaci niskiej, ciemnowłosej dziewczyny o oliwkowej skórze i mahoniowym spojrzeniu. Spiorunowała Rai wzrokiem, a potem butnie zwróciła się do Shiona.
- Czekamy na ciebie. I kto to? – ponownie zwróciła się do Rai, nie ukrywając swojego bezczelnego spojrzenia, którym powiodła po kobiecie, jakby chciała ją ocenić.
- To moja przyjaciółka. Rainbow. Rai, to Fatma.
- Lady Fatma.
- Tak, lady Fatma. – usta chłopaka wygięły się w lekkim uśmiechu, kiedy posyłał znaczące spojrzenie w stronę Rainbow. - W każdym razie wracając do tego tematu… nie, nie wołaj go. Oboje wiemy, że to nie byłby dobry pomysł. – Rainbow westchnęła cicho, nie mogąc zanegować jego słów.
- Ale cieszę się, że żyje. Naprawdę… – w jego tonie kryło się coś smutnego, wręcz tęsknego, coś, czego nie mógł powiedzieć na głos.
- Jaki on? – wtrąciła się Fatma unosząc wysoko brew, ale nie było jej dane poznać odpowiedzi.
- Muszę już iść, Rai. Uważaj na siebie. I dbaj. I nie daj im się. – złapał za kaptur płaszcza i naciągnął mocno na głowę, wybiegając w deszcz.
- P-poczekaj na mnie! – krzyknęła Fatma, posyłając ostatnie spojrzenie w stronę Rainbow, po czym ruszyła w ślady Shiona. A po chwili oboje zniknęli między ulicami pełnymi deszczu.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Sztacha lał ze śmiechu.
I... i wtedy on... — Jego wielkie łapka nagle objęły cały świat, gdy rozłożył je na boki. — TRACH! — wrzasnął nagle, uderzając o siebie dłońmi. Siedzący przy stole mężczyźni podskoczyli, a potem wszyscy jak jeden mąż pochylili się do przodu, by być jak najbliżej „bajarza”. Niektórzy kiwali w uznaniu głowami, inni pytali co chwila: „i co? I co? No mówże! Do diaska, co dalej!?”.
Gdzieś wśród nich znalazł się tylko jeden, który nie reagował z takim szokiem. Trzymał pod ustami kufel i zaśmiał się tylko z donośnego, pełnego tajemnic głosu Sztachy.
Ty stary łgarzu. Nawet cię tam nie było!
Byłem z tobą duchem! — wrzasnął potężniej Sztacha, nie wiedzieć kiedy kładąc nogę na blacie ławy. — Wtedy miecz tego zasranego drania ciachnął powietrze i Jace stracił palca. Tego tutaj. No i co się gapisz, ty durna pało? Tak było! A wtedy...
To wcale nie było tak. Ale Jace nie miał zamiaru mu przerywać. Opowiadał tę historię setki, może tysiące razy przez te kilka lat. I za każdym razem inaczej. Za każdym razem to ktoś inny pozbawiał go palca, za każdym razem  sytuacja się zmieniała. Czas. Miejsce. Wszystko było tak pogmatwane, że Jace też zaczynał się gubić.
Kim była osoba, która sięgnęła go ostrzem?
Farrow? Strażnik byłego króla Ynadrillu? Może...
Spojrzał wtedy na dłoń trzymającą kufel. Wszystkie palce zaciskały się na drewnie naczynia i tylko w miejsce ostatniego ziało pustką.
Hekate spojrzała na niego lekko przechylając głowę.
Tato? — zapytała, ściągając na siebie uwagę. Wiedziała, że nie znosił, gdy tak się do niego zwracała, ale był to jedyny sposób, by natychmiast wyrwać go z natłoku myśli. — Co się stało?
Jace uśmiechnął się pod nosem, kładąc z hukiem kufel na blacie, na który Sztacha zdążył się już wgramolić. Trunek oddziaływał nie tylko na niego — Jace też odczuwał już zawroty i pierwsze, poważniejsze oznaki wstawienia. Ulewa za ścianą przekładała się na dodatkowe pokłady zmęczenia.
Dopiero co wrócili z Hakdrow — małej wioski na południu od Ynadrillu. To ledwie pięć czy sześć chat otaczających kościół, z jedną drogą wytoczoną dookoła „głównego punktu” i niczym ponadto. Od jakiegoś czasu coraz głośniej było o ludziach czających się we wnętrzach dych domostw, a przecież nawet dzieciaki wiedziały, że Hakdrow było martwe od kiedy najechał na nie Ethan. Ten sam, który obiecał wolność, wyżywienie, spokój, duchowe wsparcie.
Jace niewiele myśląc podjął się zadania, zrywając z tablicy, zapisany ledwo możliwymi do odczytania literami, skrawek papieru, zebrał grupę i tyle ich widziano.
Przed oczami nadal miał...
Tato?
Białowłosy przycisnął rękę do twarzy.
Za dużo wypiłem. — Głos Jace'a jak zawsze był trzeźwy.
Aaa-ha. Rzecz jasna. Wmawiasz mi! — Hekate zmarszczyła lekko nosek i przysunęła się do niego bliżej.
Nikt nie zwracał na nich uwagi. W karczmie było głośno i jazgotliwie. Jace nawet nie zauważył momentu, w którym Rai wyślizgnęła się, by sprawdzić konie. Nie mógł się na niczym skupić, a wszelakie próby nakierowywał na wsłuchanie się w głos Hekate. Nawet mimo tego jej ton dobiegał z oddali.
Jesteś ostatnio jeszcze dziwniejszy niż zazwyczaj — fuknęła marudnie Hekate, a Jace nagle poczuł, jak całe ciało mu sztywnieje.
Na jego ramiona opadły dłonie. Szczupłe, kościste palce wcisnęły się mocno w jego skórę, na kilka sekund zatrzymując czas. Ale rozluźnił się natychmiast, gdy usłyszał jej głos.
Ona ma rację — wychrypiała Nerissa, pochylając się nad jego ramieniem tak, by usta niemal dotknęły ucha.
Doskonale wiedziała co zrobić, by niezauważenie skierować jego myśli na inne tory. Kiedy chłopi zabawiani byli przez Sztachę i jego opowieści o wszystkich odbytych przygodach, Nerissa dyskretnie zakradła się za plecy Jace'a, oparła ręce o jego barki i pochyliła się nad nim, kładąc pierś na jego plecach.
Hekate uśmiechnęła się, unosząc tylko jeden kącik ust.
To miała po ojcu.
Powinieneś odpocząć. Ostatnio nic, tylko...
Huknęło za oknem zagłuszając głos Nerissy i wszystko wokół. W drzwiach stanęła zaś Rainbow, wyciskając z włosów nadmiar wody. Kiedy podeszła do ich ławy, Sztacha zdążył już na nowo podjąć wątek, a Nerissa wyprostować i zobojętnieć.
Wszystko wróciło do normy. Czas znów zaczął biec właściwym tempem.
Jace przeciągnął wtedy wzrokiem po twarzy Rai, ale gdy zapytał co się stało, odpowiedziała, że nic takiego i udała się na górę.
Chwilę później sam wspinał się już po schodach.


Źle się dzieje w Ynadrill — mruknął jakiś chłop, który dosiadł się do niego już jakiś czas temu i od tamtej pory postanawiał cały czas bełkotać. — Źle.
Jace wcisnął do ust ostatni kęs suchego chleba. Za oknem jaśniało.
Mógł wreszcie wyjść.


Rai prowadziła jednego z koni — gniadego ogiera o zaskakująco jak na takie zwierzę odważnym spojrzeniu. Widząc Jace'a uśmiechnęła się, a kiedy uniósł wzrok i dostrzegł jej gest, mimowolnie go odwzajemnił.
Psiamać, Jace! Wyglądasz jakby cię wół przerżnął na samym środku drogi. Coś ty z sobą zrobił w nocy?
Może właśnie to — odparł, odbierając od niej wodze. — Wszyscy gotowi?
Och, dobrze wiesz, że nie. Arima nadal się nie ocknął.
Na samą myśl Jace poczuł ścisk.
Nic się nie zmieniło.
Hekate trochę podrosła, ale jej spojrzenie wciąż było dziecięce, a ruchy pewne i niewinne. Sztacha nadal co wieczór zabierał uwagę gości, wrzeszczał, rzygał, znów wrzeszczał, chlał, rżnął, usypiał gdzie popadnie. Nerissa była czujna, Rai tak samo utalentowana, Arima po dziś dzień doklejał się do każdego, kto miał między nogami coś więcej.
A jednak w głowie szumiało i Jace nie miał pojęcia dlaczego.
Pójdę po niego.
Rainbow nagle dotknęła jego dłoni. Ścisnęła ją tak mocno, że aż warknął.
Nie. — Ale nagle złagodniała i poluzowała chwyt. — Nie. Nie trzeba. Ja pójdę. Ty idź już na drogę.
W jego oczach pojawił się ten charakterystyczny błysk podejrzliwości, ale mimo tego postanowił podjąć grę. Kiwnął więc głową, zaciągnął chustę na usta i nos i ruszył miękką od błota drogą ku głównej ścieżce.
Ogier, którego skradł jednemu z arystokratów Ynadrillu, w niczym nie przypominał Quinna. Ale był wytrzymały i szybki, z napiętymi, mocnymi mięśniami i całkiem bystrym spojrzeniem, więc Jace go zatrzymał. Dotąd nie sprawiał żadnych problemów.
Dotąd.
Nagle stanął jak wryty i parsknął zarzucając łbem. Jace od razu charknął, mocniej ściskając wodze, ale nie musiał długo czekać, by zorientować się w czym rzecz. Jakaś nieznajoma postać uderzyła w jego wierzchowca i Jace nie posiadł się ze zdziwienia jak mogła nie dostrzec gigantycznej kobyły idącej środkiem drogi.
Nie zdążył jednak rozkleić ust, bo ta sama osoba z prychnięciem wyminęła go i z jej ust wyrwało się tylko jedno słowo, które zmusiło go do grymasu.
To był kobiecy głos.
Choć miała naciągnięty na głowę kaptur, mógł sobie wyobrazić jej dziewczęcą twarz i duże oczy. Wypruła przed siebie z władczym, ale radosnym tonem na ustach wykrzykując znane imię.
Shion! — A potem nagle jej kroki zamieniły się z chlupotu na stukot obcasów, gdy wkroczyła na kamienną ścieżkę. — Poczekaj!
Jace przez moment stał z palcami zaciśniętymi na uździe Hanary. Wargi, które mimowolnie lekko się rozchyliły, teraz na powrót złączyły się ze sobą, za moment zaciskając w linie.


Och, dajże spokój, ty stary łobuzie! — syknęła Rai, podciągając Arimę na nogi.
Ten wybełkotał coś marudnie, ale z jej pomocą wciąż trzymał się pionu.
Raz ci przyjebał, a ty już mdlejesz? Jak panienka, psie! Zobacz, Jace, coś wyhodował... — Ale na miejscu znalazła jedynie gniadego ogiera, który ze zwieszonym łbem zaciskał zęby na jedynej tutaj kępce trawy.


Jego kroki były ciężkie, ale niemal bezdźwięczne — w porównaniu do niej. Biegła przed siebie zdyszana, bez żadnych zabezpieczeń. Gdyby ktoś chciał ją znaleźć, nie musiałby się natrudzić. Była słyszalna z drugiej części Howill. Jace był co do tego pewien.
Biegła jednak szybko, więc wkrótce on też musiał przyspieszyć kroku. Sam do końca nie wiedział, dlaczego podążał jej śladem, ale wkrótce przestało mieć to dla niego znaczenie. To może trzecia lub czwarta chata od karczmy „pod psim ogonem” — tuż za jej rogiem wchodziło się w bardzo wąską uliczkę między jednym a drugim budynkiem.
Rzecz jasna, nie miał nadziei na spotkanie księcia, a tym bardziej na spotkanie go żywego — już od dawna nie wątpił, że zginął zeżarty lub zarżnięty, być może nawet tuż pod własną komnatą w zamku. Dużo słychać było plotek, ale to pierwszy raz, jak chłopki łgali, podekscytowani bujdami? Mówili o smokach w skarbcu króla — dlaczego więc mieliby nie pokusić się o wskrzeszenie tego bękarta?
A jednak mimo trzymania się tej myśli brnął naprzód, śledząc osobę, która bez namysłu wywrzeszczała akurat to imię. Spośród dziesiątek dziewek i setki chłopów w Howill, musiała wypiszczeć akurat tę godność?
Nieznajoma zatrzymała się cicho dysząc. Jej drobne dłonie złapały za kaptur z zamiarem ściągnięcia go, ale nagle znieruchomiała.
Jace dokładnie wtedy zdał sobie sprawę, że wie dlaczego.
Bez zastanowienia — od kiedy bywał taki nieostrożny, skoro dopiero co dostrzegał jej własne błędy? — poszedł za nią, nie kusząc się nawet na pozostanie w ukryciu. Dzięki temu stał teraz na samym środku, w jaśniejącym słońcu, z Hunterem u pasa, z twarzą skrytą za chustą i ciężkim, ciemnym odzieniem okrywającym ciało. Biel włosów skrywał kaptur naciągnięty na czoło, wokół niego czuć było zapach kurzu, krwi i ziemi.
Samą swoją postawą mówił: „broń się, nie znam litości”. Nawet rękę ułożoną miał na rękojeści miecza.
I być może właśnie to ujrzała lady Fatma, gdy spojrzała w oczy stojącego przed nią Shiona. Zaraz odwróciła się na pięcie, zwracając wzrok ku Jace'owi, który uniósł nieco głowę. Choć to ona zrobiła krok ku niemu, ten nie zwrócił na nią uwagi. Nie zdejmował spojrzenia z drugiej postaci — trochę drobniejszej niż wcześniej, ale poza tym takiej samej — i dało się teraz dostrzec w świetle wstającego dnia, jak skóra wokół oczu Jace'a zmarszczyła się nieco: było to najbliższe uśmiechu, na co było go stać.
Tak daleko od domu, książę?
Królu — syknęła dziewczyna, zaciskając dłonie w pięści. — Kim jesteś?
Jace nawet nie drgnął.
Może to i lepiej, że w porę zaciągnął chustę na twarz, przygotowany do jazdy w piachu, bo zmierzali teraz na wschód, ku pustyniom Teresillu. Shion nie był w stanie dostrzec uśmiechu, jaki krył się pod materiałem i — tym samym — dostrzec jego intencji.
A przecież te były jasne.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Trzymał się.
Naprawdę się trzymał. Mimo tego, że wiedział iż wystarczyło zaledwie parę kroków, by go zobaczyć. Ale nawet ta świadomość, bycia obok, a jednocześnie tak daleko, nie złamała go. Było dobrze. Przez te długie pięć lat udało mu się poskładać, a nawet w pewien sposób uodpornić na to wszystko. Dlatego też zepchnął myślenie krążące dookoła tego jednego najemnika i skupił się na negocjacjach. Negocjacjach, które o dziwo poszły zaskakująco płynnie i gładko. Jego mała „arima” została zasilona o kolejne osoby. Co prawda nadal nie miał jakichkolwiek szans w starciu ze swoim bratem, o wujku nie wspominając, ale było coraz lepiej. Małymi krokami, małymi wioskami zyskiwał coraz więcej poparcia. Za daleko zaszedł, by już zrezygnować z racji wszelakich przeciwności. Za daleko.
W nocy było o wiele gorzej.
Nie potrafił zmrużyć oka, nawet przez chwilę. Przewracał się z boku na bok, starał się ułożyć w jak najbardziej odpowiedniej pozycji. Nic. Nawet w objęciach Fatmy, jej ciepła i miękkich krągłości nie udało mu się odprężyć. Oczywiście zwalał winę na nadmiar emocji minionego dnia, ale prawda była zupełnie inna… i on sam doskonale o tym wiedział. Nawet nie zorientował się, kiedy nastał poranek. Poniekąd odetchnął. Bo umysł mógł zająć się zupełnie czymś innym, niż niepotrzebnymi myślami.
- Wasza wysokość. – Hyden, młody chłopak o egzotycznych rysach twarzy uklęknął przed Shionem, wpatrując się w jego buty. Jego wschodnia wiara nie pozwalała na spoglądanie wysoko postawionym osobom w oczy będąc w tej pozycji. Shion po wielu próbach przekonywania, że tutaj nie musi się do tego stosować, ostatecznie zrezygnował, mając wrażenie, że rozmawia ze ścianą.
- Wszystko gotowe? – zapytał jednocześnie przesuwając dłonią po chrapach siwej klaczy, którą dostał w prezencie.
- Tak. Udam się jeszcze do Sekette, aby-
- Ja to zrobię. Pożegnam się z nim i go poinformuję. I pójdę sam. Nic mi nie będzie. – dodał uśmiechając się lekko. Hyden skinął jedynie głową i podniósł się z ziemi, zabierając lejce królewskiej klaczy.

Trzymał się.
Przez pięć lat. Przez pięć lat trzymał się. A wystarczyło zaledwie pięć sekund, by wszystko szlag trafiło i uświadomiło chłopakowi, że tak naprawdę wcale się z niego nie wyleczył. Wystarczyło jego spojrzenie, a Shion momentalnie stracił czucie w nogach, ciarki wzdłuż kręgosłupa i nieprzyjemny ścisk w żołądku. Jace.
- Fatma. Wróć do reszty. – powiedział cicho chłopak kładąc dłoń na jej ramieniu jednocześnie ją mijając I chcąc, czy też nie, zmniejszając o te parę niewidzialnych kroków odległość między nim, a najemnikiem.
- Wasza wysokość! Nie zgadzam się. Czy to ten osobnik, o którym wczoraj dyskutowałeś z tamtą dzie-
- Fatma. – to, czego Shion nauczył się przez te lata to z pewnością ton odpowiedni dla przyszłego władcy. Nie znoszący sprzeciwu, z nutą złości i niecierpliwości. Dziewczyna popatrzyła przez chwilę na chłopaka, potem przeniosła gniewne spojrzenie w stronę Jace’a, które jawnie oskarżało go „to twoja wina”, a po chwili ponownie wróciła wzrokiem do rudowłosego.
- Tak jest.
- Nic mi nie będzie. Po prostu nie masz z nim szans. – uśmiechnął się delikatnie do niej, jednocześnie wsuwając dłoń pod płaszcz i zacisnął palce dookoła rękojeści krótkiego miecza, który miał u prawego boku. - Nikt nie ma. – dodał ledwo słyszalnie, czego Fatma z pewnością nie mogła usłyszeć. Kiwnęła głową, po czym ostatni raz rzuciła spojrzenie w stronę nieznajomego i ruszyła biegiem uliczką.
Wiedział, że nie ma z nim jakichkolwiek szans. Nie w bezpośrednim starciu. Nie oznaczało to jednak, że dobrowolnie zostanie jego kolejną ofiarą. Będzie walczył. Wszystkim, co ma. Próbował przekalkulować wszystkie możliwości. Najlepiej dla niego byłoby dobycie łuku, broni, w której obsłudze radził sobie najlepiej. Ale Jace był szybszy. Nim naciągnąłby cięciwę, miałby już pod gardłem Huntera. Niedobrze.
- Przecież jestem u siebie, Jace. – odparł zaskakująco spokojnie, chociaż myślał, że ostatecznie nic nie przejdzie mu przez gardło. Wielka, wyimaginowana gula uciskała go, powodując nieprzyjemną dla ucha chrypę.
- Wciąż jesteśmy na terenie Ynadrill. – usta drgnęły lekko, jakby chciały wykrzywić się w uśmieszku, ostatecznie kąciki ust opadły. - Zabijesz mnie? – zapytał bezpośrednio, choć śmierci samej w sobie się nie bał. Bał się śmierci z jego rąk
- Wynajęto cię? Mój braciszek? – dodał po chwili. Jace był najemnikiem. W zasadzie Shion liczył się z tym, że prędzej czy później zostaną nasłani na niego zabójcy. Ale dlaczego ze wszystkich ludzi parających się morderstwami na zlecenie musiał akurat wybrać jego?
- Co u Hekate?
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Nie spoglądał na Fatmę – więc tak nazywała się ta mała wiedźma – ale jej brak został od razu zauważony. Nie musiał użerać się z ciężkim spojrzeniem, które najwidoczniej próbowało wywiercić wystarczająco dużą dziurę, by włożyć w nią rękę i wyrwać pierwszy lepszy narząd z pluskiem. Nienawidzi mnie.
Głowa opadła odrobinę na bok, gdy poszerzał uśmiech.
Nie, żebym się jej dziwił.
Z lady Fatmą dzieliło go jedno – ta sama uporczywie stabilna wiara, że można zmienić obrót wydarzeń i tylko słowo pana będzie w stanie uciszyć myśli, związać ręce. Oczywiście, w porównaniu do niej, nawet podczas „obietnicy” nie był w pełni podatny; działał tak długo, jak długo miał pewność, że otrzyma lekarstwa.
Czego teraz potrzebował? Za co ugiąłby kark?
— Przecież jestem u siebie, Jace.
Uniósł wyżej brodę, z niewielkiej odległości patrząc na Shiona; jego protekcjonalny ton wydawał się dziwny, a na pewno niepasujący do tego, co wryło się w pamięć najemnika, ale nie zareagował na niego zaskoczeniem.
Minęło pięć długich lat – w tym czasie obaj musieli się zmienić. W paru miejscach wyhartować, bo to tak, jak z kośćmi; jeżeli się je złamie, odrosną mocniejsze. Jace uniósł wolną rękę – drugą wciąż trzymał na rękojeści Huntera – i wsunął palec za materiał chusty okrywającej twarz. Zszarpał ją, zwieszając luźniej na gardle.
— Wciąż jesteśmy na terenie Ynadrillu.
Usta lekko drgnęły, ale ostatecznie niczego nie powiedział. Rzecz jasna, byli na terenach królestwa – jego obręby były tak szerokie, że ciężko się wydostać do innych ziem. Drogą wodną? Być może, jeśli wziąć pod uwagę kradzież łajby. Przez góry? O ile zdążą przed zimą. Dolinami? Zbyt wiele pustyń i bagien. Chcąc nie chcąc większość zostawała tutaj. Na tych samych, zaszczanych ulicach, pełnych smrodu rozkładających się śmieci, martwych zwierząt, niepranych ubrań, spoconych ciał.
Nad takimi włościami miał chęć królować?
Kącik ust Jace'a uniósł się jeszcze wyżej.
— Zabijesz mnie?
Skąd ten pomysł, książę? – Rozłożył nagle ręce na boki. — Mój błąd. Królu.
Poprawa nie świadczyła jednak o jakimkolwiek szacunku do statusu. Wiele słyszało się o planach bękarta; wielu go popierało. Także ci, którzy nie byli jeszcze gotowi, aby powiedzieć to na głos. Dostrzegał w oczach mijanych wieśniaków przebłyski nadziei, ciągnął za język uliczne dziwki, podsłuchiwał w tawernach.
Ale widząc go ledwie kilka metrów przed sobą nie był w stanie pojąć ekscytacji.
— Wynajęto cię? Mój braciszek?
Ha? – Uniósł brew, mimowolnie hacząc spojrzeniem o dłoń Shiona. Schował ją pod płaszczem. Zapewne sięgając po broń.Jeżeli jesteś uroczą szlachcianką, trucicielką lordów, to tak. Z pewnością mnie wynajęto.
Z twarzy zniknął uśmiech i pierwszy raz odwzorowało się na niej głębokie zmęczenie. Pięć lat temu był młodszy, bardziej energiczny i nieświadomy. Szalał jak pies, palił wioski, burzył mury. Zaśmiał się pod nosem. Do diabła, zestarzałem się?
— Co u Hekate?
Barki uniosły się i opadły.
Trzyma się. – W tle słychać było szczeknięcie psa. — Nie dzięki tobie. Zdążyłem zauważyć, że wolisz chronić własną dupę. – Znów oparł palce na mieczu. Jego ciężar na biodrze dodawał otuchy; mając Huntera przy swoim boku przewaga zawsze przechylała się na stronę Jace'a. Był tego tak pewny, że nie zmusił ciała do przyjęcia bardziej przygotowanej pozycji. Nie garbił się, nie napinał mięśni. Stał luźno i spokojnie, wpatrując jedynie w brązowe oczy Shiona.
Ładna. – Lekko kiwnął brodą, jakby wskazywał jakiś punkt znajdujący się za plecami księcia. — Całkiem. – Znów uśmiech. — Choć niepotrzebnie ją płoszyłeś. Boisz się, że ci ją odbiorę?
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Brązowe spojrzenie od razu wychwyciło moment, kiedy palec jasnowłosego zahaczył o chustę I zsunął ją, obnażając twarz. Wzrok chłopca przemknęło po jego żuchwie, kościach policzkowych, ustach, piegach. Właściwie nic się nie zmienił. Wizualnie, na pierwszy rzut oka, chociaż oznaki zmęczenia były wręcz namacalne. Być może gdyby się bliżej i dłużej przypatrywał, mógłby dostrzec pierwsze zmarszczki przebijające się przez bladą skórę. Ale ten wyraz twarzy, uśmiech, błysk w dwubarwnym spojrzeniu – to wciąż pozostawało takie samo.
- Innego powodu dla twojej obecności tutaj, w tym momencie I w tym miejscu, nie potrafię przywołać. Czyżbyś jednak stęsknił się za mną? – zapytał spokojnie, choć niewidzialne dłonie powoli wsuwały się na jego gardło i zaciskały, a gorący szept adrenaliny kładł oddech na jego szyi.
- I może jestem. Kto wie. – mruknął ciszej, nie mogąc powstrzymać się przed obdarzeniem dawnego przyjaciela krzywym uśmieszkiem. Delikatnie przesunął lewą stopą w bok, a w jej ślad poszło całe ciało, kiedy chłopak, pozornie leniwie, zaczął przemieszczać się. Stojąc w miejscu stawał się bardzo łatwym celem. Nie potrafił uwierzyć, że mężczyzna znalazł się tutaj przypadkowo. Shion już od bardzo dawna przestał wierzyć w mrzonki o jakiś cholernych przeznaczeniach czy przypadkach. Wszystko miało swoją przyczynę. Tak samo jak obecność białowłosego.
- Niestety, tylko ja mogę ją ochronić. – chociaż ton był wciąż, o dziwo, spokojny, to jednak dało się wyczuć niemal syknięcie w wypowiadanych słowach.
Pomimo tylu lat, nadal pamiętam, Jace. Zawsze będę pamiętał
Przez moment zdawało się, że totalnie zignorował jego słowa odnośnie Fatmy. Odwrócił głowę w przeciwną stronę, jakby wyczekiwał kogoś innego. Ramiona delikatnie uniosły się i opadły w geście westchnięcia.
- Czemu miałbym? – zapytał wracając wzrokiem w stronę Jace’a. - Boję się zupełnie czegoś innego. Ale nie tego, że mi ją odbierzesz. Bo nie zrobisz tego. – powoli ruszył w jego stronę, zaciskając palce mocniej na rękojeści krótkiego miecza. - Wątpię, byś miał czas na takie zabawy tylko po to, by mi dokuczyć. Och Jace, nie oszukujmy się. Jesteś o wiele bardziej kreatywny. – zatrzymał się w odległości zaledwie dwóch kroków od niego i przechylił głowę lekko w bok, uśmiechając się nieco rozbawiony. - Znasz o wiele więcej ciekawych sposób, czyż nie? – teraz mógł mu się przyjrzeć, dokładniej, dogłębniej. Tak, nic się nie zmienił. Nawet pachniał tak samo. Nic się nie zmieniło, a jednocześnie wszystko.
- Spieszysz się? – zadarł bardziej głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy. Pięć lat, a nadal musiał patrzeć do góry.
- Napij się ze mną. – no I na chuj to, Shion? Wiesz, że odmówi. Po co to? Chcesz się przyjaźnić?
Nie.
To nie to.
Chciał mu rzucić wyzwanie. Nieme wyzwanie, które czaiło się w brązowym spojrzeniu.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

A nie pomyślałeś o przypadku? Czy to wykracza poza twoje logistyczne usposobienie, wasza wysokość? – Nie pohamował kpiny. Z jednej strony minęło pięć lat. Pięć długich, ciężkich, natężonych katorżniczą pracą lat, w czasie których dawno zapomniał o starych wspomnieniach. Wystarczyło jednak ujrzenie go, a runął mur, pękły liny – na wierzch wyszła usypiana bestia. Jej oczy właśnie należały do Jace'a, który wpatrywał się nimi w pewnego siebie bękarta.
Pewnego siebie do czasu.
Bo tak. Liczył, że szybko go złamie. To samo symbolizował uśmiech, gdy usłyszał kolejne słowa.
„Może jestem. Kto wie.”
Ja. Jest ładniejsza.
Bardziej się jednak uśmiechnął na następny temat. Po chwili usta zacisnęły się na moment, by wreszcie spomiędzy nich prześlizgnął się syk. Potem śmiech.
Tylko ty możesz ocalić Hekate? – Zdawało się, że jeszcze chwila, a atmosfera się przerzedzi. Wyczuleni od początku zwęszyli ironię w lekkim, rozbawionym tonie, jaki przybrał głos najemnika. Ten pokiwał głową, naraz ściągając wargi w bardziej pasującym do myśli wyrazie – niemal pogardy. ─ Na wyciągnięcie dłoni miałeś tron i bogactwa. Ale wolałeś stchórzyć, niż ponieść brzemię obietnicy. Wybrałeś dla siebie najzabawniejszą drogę, będąc pewnym, że cię przyjmiemy jak brata. A kiedy to się nie stało, na nowo zamarzyłeś o pałacach i cieniach służek. Głupi byłem, chcąc oddać w twoje łapska kogoś tak dla mnie cennego. Jeszcze zrobiłbyś z niej swoją nierządnicę.
Splunął ostro w bok.
Sama myśl o tym nakazywała pokazywać kły. Ukrył je jednak szybko na tyle, by nie zdradzić nadmiernego rozdrażnienia. Był wdzięczny losowi, że tak się potoczył – Hekate była w wiecznym niebezpieczeństwie, ale to niebezpieczeństwo, któremu mógł zapobiec. To prezentowała jego postawa, gdy na samą wzmiankę o córce pierś uniosła się i wyprężyła.
Nie zrobię... – powtórzył za nim, unosząc przy tym jedną z brwi. ─ Czyżby?
Dawniej nawet kątem oka nie przeciągał po krągłych ciałach kurtyzan, nie zawieszał wzroku na pełnych ustach żon, nie zwracał uwagi na chwytające go za ubranie dziewczęta. Teraz nawet Fatma wydawała się zającem, za którym pobiegnie głodny ogar. Spragniony kobiecych ramion coraz częściej oddawał się im w mijanych burdelach, karczmach, nawet na pustych drogach albo polach.
Wciąż czuł na szyi piekący ślad ust pobliskiej ladacznicy. Gdyby zszarpał chustę, na pewno mógłby pokazać dowód tej ognistej relacji.
Za mój „nietakt” możesz nawet rozesłać listy po wszystkich siepaczach Ynadrill, ale odmawiam. Mam ciekawsze rzeczy do roboty.
Opuścił brew i przymrużył nieco ślepia, przyglądając się – teraz stojącemu ledwie dwa kroki dalej – młodzieńcowi.
Ile byś dał, aby zedrzeć z ust ten uśmiech?
Całe królestwo wyszarpane siłą.
Możemy się jednak spotkać w Grayere, jeżeli zmierzasz na południe. W równonoc, w karczmie „u Jednonogiego”. Nie sposób jej ominąć.
W tle nagle rozbrzmiały krzyki.
Dało się z nich ułożyć jedno słowo.
Imię.
JACE.
Białowłosy uniósł na moment spojrzenie, jakby zapomniał, że tyle nieuwagi wystarczy przeciwnikowi na wbicie noża między żebra – najlepiej te między czwartym a piątym. A potem westchnął, trochę teatralnie.
Że oni wciąż mnie kochają...
Dłoń uniosła się, gdy zaciągnął chustę z powrotem na twarz. Może pokusił się o chwilę nieuwagi przy Shionie, ale nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę w czasie jazdy.
Przecież jechał z córką.
Po tym odwrócił się na pięcie i – zdejmując rękę z Huntera, niemal dobitnym gestem – ruszył w stronę drogi. Głosy hałastry były coraz bliżej.
To dobrze. Przynajmniej wiedział, że im się nudziło. A on, rzecz jasna, doskonale zdawał sobie sprawę, jak tę nudę odegnać.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Nie, nie wierzył w przypadki.
Nawet teraz mając wręcz namacalny dowód w postaci najemnika, wciąż nie był w stanie uwierzyć, że to wszystko to tylko przypadek. Przecież los nie mógł być aż tak złośliwą pizdą, by popchnąć jednego i drugiego, by jeszcze raz skrzyżowali swoje drogi. Cokolwiek nie powiedziałby jasnowłosy, Shion jedynie pokręciłby głową upierając się, jak dziecko, przy swoim. Choć tym razem zdecydowanie bardziej wolał zachować to dla siebie, niż dzielić się tym ze swoim rozmówcą.
Blade usta drgnęły, jakby przez chwilę rozważały uniesienie się ku górze i wykrzywienie w uśmiechu, ostatecznie jednak pozostały na swoim miejscu, choć w brązowym spojrzeniu rudowłosego wyraźnie zalśnił błysk zaskoczenia.
- Nie. Chodziło mi o mój własny tyłek, który tylko ja mogę ochronić, nie o twoją córkę. – powiedział spokojnie - Aczkolwiek kiedy zasiądę już na tronie, to wtedy tak, będę mógł ją ochronić. Jak i wszystkich innych. – nie mrugnął, nie zająkał się, nie uciekł spojrzeniem.
Skąd w tobie tyle pewności siebie, Shion?
Dopiero koleje słowa Jace’a zasiały w chłopcu ziarno niepewności, którego nie był w stanie uniknąć, ani tym bardziej ukryć. Palce, które do tej pory trzymał na rękojeści miecza, zacisnęły się w drżeniu, aż pobielały mu knykcie, choć niewątpliwie przez płaszcz nawet bystre i ostre spojrzenie dwubarwnych tęczówek nie były w stanie tego dostrzec.
- Pięć lat… – podjął cicho - Pięć lat to zaskakująco wiele, Jace. – na moment uciekł gdzieś daleko swoimi myślami. Nie zamierzał i przede wszystkim nie chciał się tłumaczyć ze swojego postępowania w przeszłości oraz decyzji, jakich wtedy się podjął. Był wtedy szczeniakiem. Głupi, rozpuszczonym szczeniakiem. Przetrzepano mu skórę, to fakt, nieco go ukształtowano, ale wciąż był szczeniakiem, który wystraszył się porzucenia i wielkości zadania, jakie miał do wypełnienia. Teraz było inaczej. Zmienił się. Nieważne czy Jace uwierzyłby mu czy też nie. Shion wewnętrznie czuł, że przez ten czas był poddawany licznym próbom, licznym przemianom. A przede wszystkim decyzja, że chce objąć tron i władzę w państwie była jego decyzją. Nikogo innego. Sam ją podjął. Nikt inny. Ani jego zmarły ojciec, ani jego brat, ani Jace, ani lud. Tylko i wyłącznie on sam. Chociaż trzeba przyznać, że duży wkład w tym przypadku miała śmierć Pepper i szaleństwo, jakiemu poddał się jego brat. Gdyby nie to, Shion z pewnością w tym momencie żyłby w jakiejś wiosce na skraju królestwa, być może ożeniłby się z jakąś chłopką i spłodził jej dziecko. Ale widząc obłęd i szaleństwo w oczach, które podziwiał jeszcze za szczenięcych lat, poczuł jak wewnętrznie coś pcha do przodu. I wtedy podjął tę, zdawać by się mogło, najważniejszą w jego krótkim życiu decyzję. I się jej trzymał.
Myśli na powrót powędrowały do Jace’a stojącego naprzeciwko niego. Właściwie nie czuł rozczarowania jego odmową. Osobiście nie miał pojęcia czego tak naprawdę oczekiwał. Przecież to było oczywiste, że Jace nim gardzi i zapewne po tym wszystkim pała do niego czystą nienawiścią. A przecież nikt normalny dobrowolnie nie zgodziłby się na pójście do knajpy się napić z kimś takim. Mimo tego, mimo pełnej świadomości, gdzieś tam w środku poczuł dziwny żal. No cóż, warto spróbować.
”…. spotkać się w Grayere
Brwi mimowolnie uniosły się w niemym pytaniu. Nic już nie powiedział. Nie odezwał się nawet wtedy, kiedy jasnowłosy zaciągnął materiał na usta i odwrócił się, powoli rozmazując się w cieniu zaułku, jakby to, że był tutaj przed momentem było jedynie iluzją albo snem. Jakby tak naprawdę nigdy go tutaj nie było, a Shion rozmawiał z wytworem swojej wyobraźni.
Jakiś pies w oddali ponownie zaszczekał.

* * *

- Wasza wysokość? Dlaczego jed-
- Jedziemy na południe. – uciął krótko ściągając lejce swojego wierzchowca. Od momentu, kiedy wrócił, unikał tematu Jace’a, choć Fatma wręcz wbijała w niego swoje spojrzenie, niemo wiercąc dziurę w jego ciele, by powiedział kim był i co się stało.
- Na południe? Ale przecież mieliśmy jechać w zupełnie przeciwnym kierunku! Jeszcze dzisiaj  nad ranem sam to mówiłeś
- Zmiana planów.

* * *

- Wasza Wysokość? Zasłoń na powrót twarz. – cichy, zgrzytający głos przedarł się przez nawał myśli. Shion odwrócił głowę i spojrzał w niebieskie, bystre spojrzenie swojego dowódcę. Usta skrzywiły się, aczkolwiek złapał za materiał postrzępionej chusty i niechętnie na powrót nasunął ją na swoje usta.
- Ciężko się przez nią oddycha. – powiedział nieco bardziej marudnie, niż zamierzał.
- Ale na pustyni lepsze trudności z oddychaniem, niż wystawianie twarzy na piasek i prażące słońce, mój panie. – odpowiedział ze spokojem Gerard. Był już w podeszłym wieku, miał około sześćdziesięciu, może trochę więcej lat. Ciało, choć nadal w formie, poprzecinane licznymi zmarszczkami i bliznami. Służył w armii jeszcze za czasów poprzedniego króla jako dowódca armii, potem przeszedł na emeryturę. Wrócił na prośbę młodego księcia ze względu na wszystkie okoliczności i od tamtej pory służył mu radą i wsparciem. I wiedzą, której Shionowi w wielu dziedzinach nadal brakowało.
- Pierwszy raz zmierzam do miasta Grayere.
- Nic dziwnego, Wasza miłość. Prawdę powiedziawszy nawet twój ojciec bardzo rzadko jeździł w tamte strony. Miasto jest oddalone najbardziej na południe, a żeby dotrzeć do niego, trzeba przedrzeć się przez piaski Czerwonej Pustyni.
- Czerwonej Pustyni? Jak dla mnie jest mało czerwona. – rzucił Aram, młody jasnowłosy chłopak, który zapragnął przeżyć przygodę życia, by móc w późniejszych latach opowiadać je przez swoje piosenki, jak na barda przystało. A że był nowy w swym fachu, zacząć gdzieś musiał.
- Niech cię to nie zwiedzie. W tych piaskach kryje się śmierć. Jeżeli zboczach z wyznaczonej drogi, możesz napotkać pustynne robale. – pouczył go Gerard tonem typowym dla długowiecznego nauczyciela.
- Słyszałem o nich… Choć nigdy nie widziałem.
- Masz szczęście Wasza Wysokość, masz szczęście.

* * *

Grayere. Miasto, o dziwo, było dość sporej wielkości. Za wysokimi murami tętniło życiem, w przeciwieństwie do tego, co można było spotkać przed nimi. Mieszkańcy w większości ubrani byli w przeróżne, kolorowe i zwiewne szaty, coś, czego na marno szukać w innych państwach. Już od samego początku do ich uszu dotarł gwar ludzi oraz śmiechy dzieci. Zdawało się, jakby znaleźli się w zupełnie innym czasie. Mieście, którego nie dotknęła tragedia całego królestwa. Na sam widok serce Shiona przepełniła dziwna nostalgia. A potem trwoga. Decyzja o przyjeździe tutaj padła pochopnie, bez jakiegokolwiek logicznego zastanowienia się. Nie podzielił się z nikim dlaczego chciał tutaj przyjechać. Być może trochę się bał reakcji innych na wieść, że postąpił wyłącznie z egoistycznych pobudek. Bo co jeśli Jace go okłamał? Zadrwił? I wcale nie zamierzał się tutaj zjawić?
A nawet jeśli mówił prawdę, po co Shion, na bogów, po co tutaj przyjechałeś?
- Wasza wysokość?
- Hm? – uniósł spojrzenie na Fatmę, która wpatrywała się w niego intensywnie.
- Co teraz?
No właśnie Shion, co teraz?
- Znajdźmy zajazd.

* * *

To był cud, że udało mu się wymknąć. Fatma dreptałaby w jego ślady, nie chcąc odstąpić na krok. Gerard głośno wyrażałby swój sprzeciw chcąc mu towarzyszyć. Już i tak zamarudził się, kiedy Shion powiadomił, że woli wyruszyć tutaj w mniejszej grupie. Do tego teraz postanowił samotnie udać się do „Jednonogiego”. Ale nie miał innego wyboru. Czuł, że tak będzie lepiej.
Spojrzał w swój drewniany kufel z miodem pitnym, który zamówił wcześniej. Nie chciał upijać się, chciał, by jego umysł pozostał w pełni trzeźwy, ale siedzenie o suchym pysku byłoby zbyt podejrzane. Tak samo, jakby zamówił tylko wodę. I tak wiele ryzykował siedząc przy stoliku najbardziej oddalonym od reszty, z kapturem naciągniętym na oczy.
- Co ty odwalasz, Shion. – syknął sam do siebie. Nie przyjdzie. Wiesz o tym.
Skrzywił się a potem sięgnął po kufel.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Nie przyszedł. W tym jednym Shion miał rację. Wpierw minuty, potem kwadranse, wreszcie godziny, a przez „Jednonogiego” nie przewinęła się postać o włosach białych jak śnieg nieznany przecież w tych stronach. Do środka wtaczali się nieliczni; znaczna część wychodziła. Pustoszało w środku. Na blatach zostawały opróżnione po same brzegi kufle, zbierane niechętnie przez kształtną dziewoję. Byłaby ładna, wręcz piękna, gdyby jej twarz nie marszczyła się przez blizny; poparzenie sprawiło, że tuż przy lewym kąciku ust górna warga nienaturalnie się unosiła, lekko odsłaniając zęby nawet wtedy, gdy milczała.
— Długo masz zamiar tu siedzieć, młodziutki? — podjęła, bardziej z przyzwyczajenia, niż zainteresowania. Nie wyglądało też na to, że bała się zakapturzonej postaci, jakby nigdy wcześniej żaden „tajemniczy” gość nie postanowił jej skrzywdzić. A przecież jej twarz wskazywała na zupełnie inną opcję, choć najwyraźniej nawet traumatyczne wspomnienia nie były w stanie ujarzmić jej natury. A była to natura kompletnie uzależniona od karczmy „u Jednonogiego”.
— Ojciec zamyka i tylko ciebie jeszcze stąd nie wywiało. No ruszże się wreszcie, to nie przytułek!
Opierając o biodro drewnianą misę, do której powkładała brudne naczynia, głową kiwnęła ku karczmarzowi. Stał tam olbrzymi mężczyzna, na pewno gabarytami przewyższający nawet Sztachę. Jego mięśnie były napęczniałe, a ubranie naciągnięte na pierś opinało tors bardzo mocno. Na dźwięk słów dziewki wyszedł zza lady, postukując przy tym.
Nazwa nie wzięła się znikąd, to jasne.
Terent był pierwszym i pewnie jedynym piratem zamieszkującym Grayere. Na morzach złupił tyle, że udało mu się otworzyć własny interes – a wielu przychodziło tu tylko po to, by posłuchać opowieści o morskim potworze odgryzającym nogę od stopy aż po udo. Jednym kłapnięciem szczęk.
Terent splunął w podłogę.
— Siedzisz tu i siedzisz. Mało masz do roboty?
— Może to kolejny włóczęga, ojcze — mruknęła dziewczyna, wkładając do misy otłuszczony talerz. — Może czeka na ochłapy po dzisiejszym dniu. Ale muszę cię rozczarować, nieznajomy, resztki rzuciliśmy psom. Im też się coś należy. Chcesz jedzenia? Idź na plac. Tam będzie wszystko. Dzisiejszej nocy niebo zagotuje się od ognia.
Terent zmarszczył krzaczaste brwi, a pod gęstą brodą skrzywiły się usta.
— To prawda. Zagotuje się niebo.

Grayere było miastem kompletnie innym niż reszta. Za dnia przyciągało kosztownościami i egzotyką, niemal kusiło kolorowymi strojami, radosną muzyką i śpiewem, a także słodkimi owocami i czystą wodą z pobliskiej rzeki – jedynej przecinającej pustynię.
Noce bywały jednak zdradliwe. Co za dnia okazywało się czyste i barwne, po zmroku nabierało głębokich, strasznych cieni i bruzd. Ale nie tylko przedmioty pęczniały od ciemności. Zmieniała się mentalność. Te same twarze, które w świetle słońca ozdobione były życzliwymi, szczęśliwymi uśmiechami, zachodziły niesmakiem i zdenerwowaniem. Po ulicach rozświetlonych jedynie zawieszonymi na belkach latarniami przemykały mroczne sylwetki. Nie jak ludzie. Nawet nie jak złodzieje. Jak duchy.
Zwykle było wtedy cicho i tylko co jakiś czas zaszczekał czujny pies albo krzyknął okradany podróżnik. Dzisiejszej nocy ziemia jednak dudniła. Po wyjściu z karczmy Shion mógł być pewien jednego – którejkolwiek drogi by nie wybrał, plątanina uliczek doprowadziłaby go na plac.
Kwadratowy kloc o szerokości pięciuset metrów na sześćset długości; gdy w południe książę mijał rynek, porozstawiane tu były targowiska i gwarno było od ofert i tańców. Teraz, na samym środku, znajdowała się wieża z drewna; do najwyższej beli, tej w centrum, przybito gwoździami i kołkami młodą dziewczynę. Jej długie włosy w kolorze brudnego złota kaskadą opadały na nagie piersi.
Była jak anioł, którego chciano podpalić.
Ogień płonął jednak tylko w pochodni, trzymanej w potężnej łapie mężczyzny z czarnym worem naciągniętym na twarz. Wrzeszczał do tłumu, a złowrogi tłum mu odwrzaskiwał. Wiedźma. WIEDŹMA. KURWA. LADACZNICA!
Setki ludzi ściskało się przy stosie, ale nikt nie podszedł na tyle blisko, by znaleźć się w – już za moment, za chwilę... - cieple płomieni. Kat miał więc sporo swobody. Podniósł pięść i zadał pytanie.
Na: „kim jest?!”, mieszkańcy Grayere, jak jeden mąż, krzyknęli: „kurwą!”. Ryczeli i rzucali czym popadnie. Kamieniami. Resztkami. Kawałkami drewna. Przez powietrze przeleciał nawet sztylet, który wbił się boleśnie w obnażone udo dziewczyny, wyrywając z jej ściśniętego gardła pełen zaskoczenia i bólu krzyk. Tłum zaśmiał się, niemal raźno i wesoło.

— Shion? — Rainbow uniosła brwi i otworzyła szerzej oczy. Stała na dachu jednego z budynków, zresztą, tak jak Jace, Nerissa i Arima. Wszyscy mieszkańcy, co do ostatniego dziecka i starca, zebrali się na placu; nie było więc mowy, by jakikolwiek strażnik dostrzegł kilka niewielkich grupek na domostwach otaczających centrum.
Kusza wydała z siebie zgrzyt, gdy coś w niej przeskoczyło. Jace nawet nie drgnął, w pełni skupiony na dopieszczeniu oręża. U ich stóp powrzaskiwał tłum. Rai nie musiała jednak wrzeszczeć. Jej syk był o wiele bardziej złowrogi, niż ich krzyki.
— Dlaczego Shion, do diaska? — zapytała, robiąc odważny krok w stronę przywódcy. — Widziałam go wtedy, to prawda, ale nie sądziłam, że ty... Jace, coś ty sobie ubzdurał?
Grayere za dnia jest przepięknym miastem – pociągnął bezwiednie, naciągając bełt na cięciwę. — Ale nocą, jak wszędzie, budzą się demony. Sądzisz, że to miasto jest uzależnione od Ynadrill, Rai?
Dziewczyna ścisnęła usta. Była rozdrażniona. Nie. Była wściekła. Ale i tak zastanowiła się nad jego pytaniem. Odpowiedź była przecież oczywista.
— Nie.
Jace cmoknął.
Właśnie. Nie jest. Grayere, najdalej wysunięte miasto, położone na kompletnych pustkowiach, skazane na ogień słońca, głód i suszę... Jak sądzisz: czy królestwo, kiedykolwiek, pomyślało o tym, by wspomóc tę martwą cząstkę? Grayere jest jak gnijący palec u stopy. To przykre nie mieć jakiegoś palca, ale jaki jest sens ratowania go, jeśli łatwiej odciąć lub czekać, aż odpadnie sam? – Z niemal ironią, demonstracyjnie i teatralnie, rozprostował palce u dłoni; w miejscu serdecznego ziała pustka. Ciągnął dalej, kładąc opuszki na drewnie kuszy: — To nieopłacalne, by wysyłać karawany z jedzeniem, lekarstwami i niewolnikami przez pustynię tylko po to, by wspomóc wymierające miasto. Grayere musiało radzić sobie samo.
— I radzi sobie. Bez problemu – syknęła Rai. — Wciąż nie wiem, jaki udział ma w tym Shion. To nasze zlecenie. Tylko nasze.
Grayere – zaznaczył Jace. — Nienawidzi Ynadrill.
Dziewczyna nagle się wyprostowała, jakby ktoś niespodziewanie uderzył ją w plecy.
— Nienawidzi też króla. Nienawidzi księcia. Ale... - Spojrzała z dachu, na tłum. — Ale skąd mają wiedzieć, że Shion jest synem byłego króla, bratem Ethana, jego...
Jest krwią z ich krwi. Nawet tutaj wiedzą, z kim mają do czynienia, maleńka. Wystarczy, że któryś ujrzy szlachetne rysy, dostrzeże kolor włosów... pójdą za ciosem.
— Odwróci ich uwagę. — Usta same się poruszyły. — Zrobiłeś z niego, kurwa, przynętę!
Źrenice Jace'a zwęziły się, gdy dostrzegł kroczącą uliczką postać. Uniósł wtedy kuszę i wycelował grotem bełtu w jej głowę; trochę niżej, bo odrzut zawsze zmieniał tor ruchu.
Nie. — Położył palec na spuście. — Sam to zrobił.
A jednak bełt nie wystrzelił. Jace czekał, wpatrując się w kompletnym milczeniu w to, jak młody książę, z kapturem na głowie, wychodzi na plac. Przez moment się jeszcze wahał, ale potem nagle opuścił broń. Rai odetchnęła z ulgą.
— Nie zaatakujesz.
Jace pokręcił głową.
Nie muszę. Spójrz.
Kiwnięciem brody wskazał jej kierunek, a ona mimowolnie zerknęła. Widząc, jak Shion zmierza do kata – albo przynajmniej w tłum – dłonie zacisnęły się w pięści. Zrobiła krok, chciała pobiec, ale ciężka ręka złapała ją za ramię i unieruchomiła.
Jeszcze nie.
Jego słowa wywołały u niej wstręt. Zatrzęsła się, ale nie ruszyła z miejsca. Szarpnięciem strząsnęła jednak dłoń ze swojego barku.
— Zginie – warknęła pod nosem, ale wiedziała, że Jace jej nie słuchał.
Czas na plan B.
Uniósł rękę, dając znak. Na dachu budynku po przeciwnej stronie od nich coś się poruszyło. Chwilę później jakaś sylwetka zakradła się bliżej tłumu i nagle rozległ się ryk, potężniejszy nawet od siły zebranych mieszkańców.
— TO BĘKART! BĘKART BYŁEGO KRÓLA. PRZYSZEDŁ UWOLNIĆ WIEDŹMĘ! I JEGO MATKA NIĄ BYŁA! BRAĆ GO! SZYBKO! PRĘDZEJ! Niech zginie z nią, jeśli taki śmiały! Za wszystkie grzechy! Za cierpienie GRAYERE! ŁAPAĆ GO!
Kilkanaście głów już obróciło się za siebie, wbijając w Shiona spojrzenia. To nie oczy zwykłych ludzi. To ślepia głodnych bestii, którym ktoś wskazał palcem ochłap świeżego mięsa.
Parę sylwetek zwróciło się przodem do dziedzica. Ktoś uniósł rękę dzierżącą kamień. Ktoś postąpił pierwszy krok.
— Bękart? — rzucił ktoś z tłumu. — TO jest bękart Ynadrill?
— Niech pokaże twarz. Psiamać, jeśli to on, gołymi rękoma...
— ... nieprawdopodobne, ale ile mniej zachodu, gdyby okazał się tym plugawym księciem...

Jace raz jeszcze uniósł rękę.
Nie widział ich, ale wiedział, że z dachów dwóch budynków ześlizgnęły się właśnie sylwetki jego grupy. Jego cholernych siepaczy, bratobójców i ulicznych dziwek.
Byli tak blisko...
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Szumiało mu w głowie.
Nogi same prowadziły go przed siebie, w kierunku bez celu.
Czego innego mógł się po nim spodziewać? Zadrwił z niego. Być może chciał na swój sposób ukarać. Może i miał rację? Może rzeczywiście miał do tego prawo? A on, niczym naiwne ciele, brnęło ślepo zapatrzone za słowami fałszywego pasterza. Uniósł dłoń i przycisnął do swojej skroni, ramiona zaczęły gwałtownie unosić się i opadać, kiedy ciałem wstrząsnął śmiech. Dostał za swoje. Za swoją naiwność. Brakowało, żeby okazało się, że jednak Jace jest tutaj, siedzi schowany gdzieś za budynkiem i w ciszy oraz w pełni satysfakcji obserwuje jego porażkę. W sumie byłby do tego zdolny…
Warknął, gdy raptownie poczuł uderzenie w ramię. Wbił spojrzenie w plecy jakiegoś mężczyzny, który potrącił go spiesząc się na plac. Dopiero teraz do uszu chłopaka zaczęły docierać jakieś krzyki i wrzaski. Świadomość zaczęła bić na alarm, zawracać go, ale ciekawość przezwyciężyła nad rozsądkiem, już drugi raz na przestrzeni tych parunastu dni, i jego kroki podążyły za mężczyzną.

* * *

Nie wierzył w to, co widział. To wszystko… to wszystko wyglądało absurdalnie. Jak jakiś mało śmieszny żart, abstrakcja. Jasne, wielokrotnie słyszał o samosądach, ale nigdy w żadnym nie uczestniczył, więc poczuł się tak, jakby zderzył się z twardą ziemią spadając z naprawdę sporej wysokości. Powinien zawrócić. To nie była jego sprawa. Ponadto co on tak właściwie mógł? Był jeden, sam, słaby. Nie miał jakichkolwiek szans, zwłaszcza, że zebrani przypominali mu wygłodniałe bestie oczekujące na ochłap krwawego mięsa w postaci ślicznej dziewczyny. Biedna. Czym sobie zasłużyła na ten los?
Był księciem bez korony. Jedni go szanowali, ale zdecydowanie większość gardziła i nie akceptowała. Nic nie mógł. Stopa powoli przesunęła się na bok, ale wzrok nie mógł oderwać się od kaskad złota. Jakby go oczarowano.
A wtedy w jego głowie pojawił się obraz sprzed lat, który myślał, że na trwałe wymazał z pamięci.
Stos, na którym płonęła para kochanków. Rozrywka jego ojca. Ich krzyki, smród spalonego ciała koszmary, które nawiedzały go przez długi okres czasu.
- Nie… – usta poruszyły się same formując w jedno, ciche słowo. Słowo, które nabierało na sile, kiedy przepychał się przez rozszalały tłum. - Nie! – nie mógł do tego dopuścić. Jeśli odwróciłby się teraz i odszedł, w żaden sposób nie byłby lepszy od swojego ojca. A nim nie był. Jeżeli miał zostać królem i zmienić wszystko, do czego lud do tej pory był przyzwyczajony. Chciał być inny. Chciał być dobrym królem, do cholery jasnej. Dlatego musiał zareagować.
Wyszarpnął miecz z pochwy, kiedy wdrapał się wyżej i stanął pomiędzy kobietą a katem.
- Przestańcie! Nie jesteście zwierzętami! Jesteście ludźmi! – krzyknął, choć jego głos nie był w stanie przekrzyczeć rozszalałego tłumu.
Dopiero stojąc tutaj zdał sobie sprawę, jak postąpił głupio i pochopnie.
Bez myślenia postanowił zabawić się w bohaterach, choć nie miał ku temu jakichkolwiek podstaw. Nie… postąpił głupio już w momencie, kiedy postanowił posłuchać Jace’a.
A teraz przyjdzie mu za to zapłacić cenę.
Próbował krzyczeć i uspokajać ludzi, nic to jednak nie dało.
Odwrócił głowę zwabiony jakimiś wrzaskami. „Bękart” krzyczeli. Bękart? Kto do chol-
Przeszywający ból zamroczył go na chwilę, kiedy poczuł silne uderzenie w skroń, na moment nieco się kuląc. Kaptur opadł ujawniając rude włosy, które na tle migoczącego ognia zdawały się tańczyć wraz z nim. Ciepło krwi zaczęło powoli barwić jego skroń i zostawiać po sobie ślad wzdłuż policzka. Chciał uchwycić spojrzeniem tego, kto rzucił kamieniem, ale wykrzywione twarze w nienawiści zlewały się w jedno.
ŚMIERĆ BĘKARTOWI! ŚMIERĆ ZDRAJCY! NIECH SPŁONIE Z KURWĄ.
Krzyki były jedną, wielką papką. Kotłem i chaosem. Spłonę wraz z dziewczyną.
Tuż obok jego głowy świsnął kolejny kamień, tym razem jedynie muskając jego ucho. Albo wpierw mnie ukamienują.
ŚMIERĆ! ZABIĆ GO! NIECH ODPOWIE ZA ZDRADY JEGO OJCA!
Szarpnięcie a potem ucisk na gardle, absurdalnie, otrzeźwił go. Nie ujrzał jednak twarzy wykrzywionej w nienawiści ani spojrzenia pełnego wściekłości. Czarny kaptur skutecznie oddzielał go od bestii, choć ta niewątpliwie syczała i podbudzała właściciela dłoni, która zaciskała się na jego gardle.
- Nie… – uniósł nogę, podkulając pod siebie, po to, by po chwili z całej siły wyprostować ją I uderzyć w podbrzusze agresora. Tak, jak go Gerard uczył. Zadziałało. Uścisk zelżał, więc udało mu się wyślizgnąć z żelaznego uścisku, po czym pchnął mężczyznę przed siebie, w tłum.
- Nie jestem moim ojcem! Słuchajcie! – krzyknął najmocniej, jak tylko mógł. Ale nie usłuchali. Poleciał kolejny kamień, który tym razem trafił go z taką siłą, że zachwiał się i upadł tuż obok stosu. Zamroczyło go. Spojrzenie zaszło mgłą. Widział cienie sylwetek, które wdrapywały się na podest. Widział, jak sięgają po niego dłonie. To już koniec.
Koniec…?
Ktoś go szarpnął, a on był gotowy na przyjęcie bólu. Zamiast tego poczuł, jak jest siłą ciągnięty do góry, na nogi.
- ….okość! ….. okość! …. Wasza….. SHION. – krzyk wdarł się do jego ucha, a wzrok wyostrzył. Serce zabiło dwukrotnie mocniej, kiedy ujrzał twarz. Miał ochotę roześmiać się i rozpłakać. Boże, jak dobrze, że on tu jest…
- Gerard… przepraszam. – jęknął, ale mężczyzna uciszył go unosząc dłoń.
- Nie teraz. Potem porozmawiamy. Teraz musimy się wydostać z tego piekła. – warknął i odwrócił się tyłem do Shiona. Jego dłoń dzierżyła miecz, który choć lśnił w blasku nocy jak klejnot, był pokryty licznymi rysami świadczącymi o wielu przebytych walkach.
- Bou? – krzyknął do drugiego mężczyzny stojącego u jego boku.
- Taaaaaak, wiem, ahahahaha, wiem – krzyknął śmiejąc się, kiedy ponownie zamachnął się młotem, posyłając trzy osoby do tyłu z taką łatwością, jakby były jakimiś kukiełkami.
Bou był mnichem. A raczej ex mnichem, choć sam o sobie mówił, że kieruje się w życiu swoim bogiem. Zawsze idealnie ogolona głowa, schludne szaty mnicha i…. góra mięsa. Bou był potężny. Mierzył ponad dwa metry, jego jedna ręka była szerokości młodego drzewa a na domiar złego machał młotem jakby ten nic nie ważył, z łatwością krusząc kości przeciwnika. I do tego zawsze się uśmiechał w ten swój niewinny sposób.
Shion początkowo nie chciał go zabrać, ale.. Bou pojechał. Bo Fatma. A tam gdzie Fatma tam i on. I chociaż zaakceptował fakt, że dziewczyna wybrała Shiona, to bywały momenty, kiedy nie chciał odpuścić.
- Gdzie Fatma i Aram? – zapytał Shion Gerarda, który właśnie wyszarpnął miecz z gardła jakiegoś wieśniaka, powoli robiąc krok w tył.
- Fatma zaraz podjedzie z końmi, a Aram…. Aram… – reszta zdania rycerza utonęła z krzykiem pełnym przerażenia.
- PALI SIĘ! STRAGANY! OGIEŃ!
Chłopak odwrócił głowę w ślad wraz z innymi. Stragan, który za dnia oferował przeróżne regionalne wyroby, a za dnia był jedynie szkieletem, teraz wysokie płomienie pożerały drewno i łakome bardzo szybko sięgały po stojący obok.
- Niech zagra pieśń ognia, niech ucałuje chłód tego świata, rozpali moją skórę i trzewia, bom mały i samotny. Chodź, przyjmij mnie w swe ramiona! – krzyknął Aram tonem wysokiej ekstazy, unosząc do góry dłoń z pochodnią. – Aaa~ach, chyba za moment dojdę~ – jęknął i uderzył piętami w boki konia, przedzierając się przez przerażony lud, który odskakiwał na boki, jednocześnie smagając ogniem tam, gdzie tylko mógł. Drewniane stragany, wozy, siano… wszystko to, co mógł podpalić.
-Wasza wysokość?! – kobiecy głos przedarł się do uszu Shiona. Fatma podjechała trzymając za uzdy resztę koni. Nie rozglądała się na boki, nie komentowała, nic więcej nie mówiła. Jak nigdy jej brwi ściągnęły się w poważnym grymasie, co w pewien sposób dodawało jej uroku.
- Nie możemy jej tak zostawić. – syknął Shion I podszedł do kobiety, łapiąc za pierwszy kołek I zaczął za niego ciągnąć.
- Nie ma czasu! Nie mamy szans z nimi wszystkimi. Zaraz minie pierwszy szok wywołany ogniem i nami, i wtedy stracimy szansę na ucieczkę! – Gerard dopadł do niego i szarpnął mocno za ramię.
- Nie! Nie zostawię jej tutaj, Gerard! – warknął chłopak I szarpnął mocniej, wyrywając pierwszy kołek. Za wolno. Jeżeli zaraz jej nie ściągnie, to…
- Gerard, bierz księcia na konia. Ja ją wezmę. – Bou doskoczył do nich i bez większego problemu zaczął wyrywać kołki, nie zważając na krzyki bólu dziewczyny. Kiedy Shion wskoczył na swojego konia, spojrzał w stronę mnicha w momencie, kiedy ten coś szeptał pod nosem, łapiąc za nadgarstek dziewczyny jedną dłonią a drugą za jej ramię i… szarpnął całą ręką. Takiego krzyku pełnego bólu dawno nie słyszał. Parę gwoździ zostało w belce, pokryte skórą, krwią i mięsem. Niektóre zostały w ciele dziewczyny, gdy Bou złapał ją w pasie i przeskoczył parę kroków, by dopaść do swojego konia.
- Gdzie Aram?!
- Wasza Wysokość nie musi tęsknić za mą skromną osobą! – odkrzyknął wesoło bard wrzucając pochodnię przez okno do jakiegoś budynku. Spięli konie, by jak najszybciej wyjechać z piekielnego miasta. Miasta, które powoli pożerały płomienie.
Rzeczywiście, jak w Piekle.
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

Są naprawdę głupi.
Słowa Jace'a wyrwały Rainbow z letargu, w jaki wpadła w chwili, w której ogień zajął cały wóz podstawiony pod jedno z domostw.
— Głupi?
Używają ognia. Tutaj, w Grayere. — Kusza, jaką trzymał białowłosy, już dawno nie celowała w byłego księcia; teraz luźno spoczywała na przygarbionych plecach. Tak on, jak i Rainbow, kucali na dachu jednego z budynków jak kamienne gargulce. I słowo „kamienne” było tu znaczące. — Ci ludzie znają uroki pustyni od pokoleń. Nikt o zdrowych zmysłach nie wybuduje podatnego na ogień miasta w samym środku gorącego piekła.
Jak na zawołanie pięść Jace'a stuknęła w dach.
— Ale stragany i wóz są drewniane.
Tak. I jest to niewielka część, którą ci ludzie są w stanie zapłacić.
Rainbow jeszcze bardziej zmarszczyła brwi, przeciągając spojrzeniem po coraz wścieklejszym tłumie. Fala głów zdawała się być ruchliwsza niż chwilę temu i nie było się czemu dziwić – dym był aż nadto wyczuwalny, a sam fakt, że nie pochodził ze stosu, uruchamiał gniew mieszkańców. Patrzyła w bezruchu, jak coraz liczniejsze grupy chwytają za kamienie, wyciągają zza pasów zakrzywione jak szpony sztylety, niektórzy dzierżyli pochodnie.
Wszyscy ciągnęli do Shiona i jego grupy jak drobinki metalu do magnesu. Jonathan patrzył na to bez choćby cienia zawahania. Tak miało być. Tak musiało być. Był tego tak pewien, że gdy usłyszał wrzask jasnowłosej kobiety jego ciało zareagowało automatycznie, według przyjętych przez zaślepiony chęcią wygranej umysł wytycznych.
Oczywiście, nie miał zamiaru zeskakiwać z dachu wprost w rozszalały zbitek ludności Grayere, więc ciężko mówić o prawdziwej pomocy. Nie czuł się źle pozostawiając najgorszą robotę w rękach kogoś, kogo jeszcze przed sekundą spisał na straty, a teraz, zwęszywszy profity, zapomniał o roli, jaką mu przypisał. Nie miał jednak zamiaru zwyczajnie się przyglądać, bo gołym okiem widać, że jeśli uszliby z życiem, to tylko za sprawą szczególnie przychylnego boga.
A bogowie nie istnieli.
— Co mówisz, Jace? — Rainbow spojrzała na niego spod zmierzwionej wiatrem grzywki.
Jace zacisnął mocniej usta, nawet nie zdając sobie sprawy, że mamrotał.
Nic. Idź na miejsce zbiórki.
Wlepione w mężczyznę oczy powiększyły się niemal dwukrotnie.
— Na wszystkie dziwki Jarestone'a, co ty bredzisz? Nie rozchodzi się już o Shiona. Chodzi o... — Urwała nagle, gdy warknął. Chciała jeszcze coś dorzucić, mimo jego ostrzeżenia, ale wtedy na nią spojrzał, a ona zrozumiała.

Mieszkańcy Grayere nie mieli zamiaru odpuścić. Wrzeszczeli, złorzeczyli, ciskali kamieniami, które przecinały chłodne, nocne powietrze i wbijały się na sekundę w boki koni, ich nogi, w odzież jeźdźców, w nagą skórę nieprzytomnej kobiety właśnie wrzucanej na grzbiet jednego z wierzchowców. Jakieś brudne dłonie o paznokciach czarniejszych od nieba sięgnęły po włosy w kolorze złota, ale nim szarpnęłyby za kosmyki rozległ się kolejny świst uwieńczony nagłym wrzaskiem. Twarz mężczyzny pobladła na kredę, gdy przygarnął do siebie rękę z dziurą w której wciąż tkwiło smukłe drewno.
Jace cmoknął, naciągając na cięciwę kolejny bełt.
Co za felerny niefart.
Celował przecież w ten pusty łeb.

Rainbow przeskakiwała z dachu na dach, starając się, aby nikt jej nie dostrzegł, co zresztą było rozkazem od Jace'a. Nie musiał mówić tego na głos, by zrozumiała jego intencje. Właściwie już dawno przekonała się, jak nieczęsto odznaczał się szczerością, również przed samym sobą, dlatego teraz bez mrugnięcia okiem postanowiła zrobić to, czego od niej oczekiwał.
Wychyliła się tylko raz, by podnieść lewą rękę i ruchem nadgarstka wskazać odpowiedni kierunek reszcie bandy — tym, którzy kucali po drugiej stronie placu na przeciwległych dachach. Większość cieni zaczęła się ruszać, pozostawiając na posterunku ledwie dwóch czy trzech – teraz nie była w stanie stwierdzić dokładnej liczby.

Arima warknął coś pod nosem, przewracając oczami. Tuż u jego boku płasko leżała Nerissa, która nacisnęła akurat na spust, trafiając jednego z agresorów w plecy. Arima był zły, że Jace nie przyznał do jego grupy kogoś innego, takiego Kaia chociażby, ale kiedy czarnowłosa towarzyszka syknęła pudłując, westchnął marudnie i sięgnął po swoją broń.
Niech znają łaskę pana.

Rainbow przykucnęła na samym szczycie jednego z budynków niemal graniczącym z bramą wjazdową do Grayere. Słyszała już tętent kopyt i stukot podeszew o ubitą drogę. Sięgnęła po łuk przecinający jej plecy, a gdy dostrzegła, jak zza najbliższego zakrętu wypada rumak, a w ślad za nim postać o niemal czarnej karnacji, uniosła ramię, by sięgnąć do kołczanu po strzałę.
Wyrżnie każdego.

Jace nie pozostał długo na obecnym stanowisku nie chcąc, by ktokolwiek go dostrzegł. Były książę Ynadrill zrobił wystarczająco dużo szumu, ale mieszkańcy Grayere nie byli przecież bandą tępych osłów – gdy ktoś zsyłał na nich deszcz grotów, siłą rzeczy zaczęli się rozglądać. Musiał więc prędko ewakuować się ze swojej „wieży strzelniczej”, a po coraz rzadziej padających ciałach uznał, że Nerissa i Arima zrobili dokładnie to samo.
Pobrużdżone od blizn ręce chwyciły mocniej broń, gdy z ostatniej wnęki okna  zeskoczył na ziemię. Piasek pod jego butami uniósł się tumanem.
Pościg już dawno wypruł naprzód i coraz słabiej słyszało się cały rumor z placu, ale kilkunastu, może kilkudziesięciu mężczyzn pozostało tutaj, rozdzielając się i rzucając w pościg za, jak zapewne myśleli, pokrytymi we wnękach, zaułkach i opuszczonych domach sprzymierzeńcami szlachcica. Jace ostatni raz rozejrzał się po opuszczonej ulicy, a potem przykryty cieniem postawił pierwszy krok.
Miał tylko nadzieję, że Sztacha zdążył.

Grzbiet konia unosił się, naciskając na ciało i opadał gwałtownie na ułamek sekundy odrywając się od jej skóry. Brama odcinająca miasto od pustyni była już w zasięgu wzroku – mimo licznych, ściśniętych ze sobą budynków – ale pościg nie ustępował, jakby wszyscy byli skorzy do ucieczki z Grayere, choć biegnący chłopi nie byli w stanie dorównać potędze końskich kończyn. Przerwa między uciekającymi a goniącymi robiła się coraz większa.
Kilkadziesiąt ostatnich metrów od granicy jasnowłosa mocniej się poruszyła. Wahając się między otumanieniem a rzeczywistością nie była w stanie odepchnąć od siebie rąk, które tak silnie ją trzymały. Wola walki, choć podkopana, wciąż się jednak w niej tliła, a przez chaos nie była w stanie stwierdzić, czy została wybawiona, czy wręcz przeciwnie. Być może właśnie przez to między tętentem końskich kopyt wyrwało się nagłe, krótkie „HRR”.
A potem splunęła Bou w twarz.

Tej nocy pustynia była szczególnie mroczna.
Jace wciągnął powietrze do płuc.
Przez piaski przemykały tylko pojedyncze podmuchy wiatru, który świszczał, targając płomieniami ognia, ale w uszach wciąż brzmiały mu jedynie przekleństwa z setkami nóg wybijającymi rytm na ubitej drodze jednej z głównych ulic w Grayere.
Konie, które niosły Shiona i jego ludzi, a także jasnowłosą dziewczynę, musiały już być daleko – poza jakimkolwiek zasięgiem – ale białowłosy miał wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. Że wystarczyłoby unieść ramię i zacisnąć palce w pięść, by poczuć gorąco zmęczonego ucieczką ciała...
Drgnął nagle, szarpnięty za nadgarstek.
— Za blisko — mruknęła sennie Hekate, której głowa leżała na jego udzie.
Jace cofnął raptownie dłoń, zabierając ją jak najdalej od ogniska. Zmarszczył lekko brwi i rozejrzał się, jakby obudził się w kompletnie obcej scenerii. A przecież obóz był nietknięty – ogiery stały ze zwieszonymi łbami, Arima leżał zwinięty w kłębek, Nerissa rozpuściła czarne włosy, pozwalając im spływać po piasku pustyni, a Sztacha jak siadł niedbale na ziemi i zasnął ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, tak już się nie obudził.
— Trzymaj wartę – dodała przeciągle dziewczynka, oddając się po tym w senną podróż.

Jasnowłosa „wiedźma” musiała być o wiele młodsza, niż mogło się wydawać na początku – z bliska jej ciało pozostało co prawda stosunkowo dorosłe i kształtne, ale nie miało na sobie żadnych skaz. Twarz również nie odznaczała się choćby najmniejszą zmarszczką, ale to, co utwierdzało w przekonaniu, że jest młoda wiekiem, to jej oczy. Były ciemne, o barwie gniewnego nieba, ale czaiła się w nich jakaś dziecinna niepewność, brak rozeznania i doświadczenia. Usmarowaną krwią dłoń oparła na piersi Bou, zaciskając nagle palce na materiale jego ubrania. Gardło dawno odmówiło jej posłuszeństwa. Wiedziała też, że ostatkiem sił trzyma się rzeczywistości – że lada moment, za sekundę, za mniej, znów straci kontakt i będzie zdana na łaskę i niełaskę.
Zacisnęła więc usta i zebrawszy całą energię podciągnęła się.
Jej drobne, malinowe usta otarły się o szczękę mężczyzny, gdy warknęła jedno słowo.
„Jerven”.
Jak rozkaz. Potem cała zadrżała z wysiłku, ale nim zdążyła dokończyć, mięśnie ponownie się rozluźniły.

Rainbow splotła ręce i uniosła je do góry, przeciągając się leniwie. Słońce piekło, ale do południa wciąż mieli mnóstwo czasu, więc nie martwiła się, że nie starczy im zapasów wody. Usłyszała tuż obok ciche parsknięcie, a gdy przekręciła głowę, dostrzegła łeb gniadego wierzchowca.
Jesteś pewna drogi? – Jace ściągnął wodze swojego konia, wyrównując do klaczy, na której jechała Rai.
Dziewczyna wzruszyła barkami.
— A ty jesteś pewien, że pójdzie po twojej myśli?
Jace się uśmiechnął, nagle uderzając konia w boki. Ten zarżał i puścił się galopem, a w ślad za nim wszystkie pozostałe.
                                         
Arcanine
Wilczur     Poziom E
Arcanine
Wilczur     Poziom E
 
 
 


Powrót do góry Go down

Drewno trzaskało trawione językami ognia. W oczach zebranych płomienie ogniska tańczyły, wyrywając z odmętów ciała zmęczenie. Gerard wrzucił w małe ognisko ostatnią pochodnię, by podtrzymać ciepło przez kolejne godziny, wzdychając ciężko. Spojrzał w bok, na profil siedzącego nieopodal niedoszłego króla, próbując odczytać co siedziało w jego głowie. Od momentu wyjazdu, a raczej ucieczki z miasta, właściwie nie odzywał się, będąc duchem gdzieś daleko.
- Wasza wysokość? – zapytał podchodząc powoli do niego i usiadł na miękkim piasku. Znaleźli dość spokojne miejsce, osłonięte z każdej strony wysokimi skałami, co dawało marne poczucie ciepła i ochrony przed zimnym, nocnym wiatrem. Szczerze powiedziawszy aż dziwne, że nikogo tutaj nie było. Żadnego ewentualnego handlarza, podróżnika czy też nawet grupy zbójów. A przecież ów miejsce znajdowało się na głównej ‘trasie’. Mimo wszystko stary rycerz nie zamierzał zawracać sobie w tym momencie głowy tymi, jak na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, niepotrzebnymi myślami. Zamiast tego pozostawała do obgadania inna, o wiele ważniejsza kwestia.
- Co planujesz teraz, wasza wysokość?
Racja. Musieli mieć plan. Plan, którego Shion nie miał. A przecież to on ich zawiódł i niepotrzebnie naraził ciągnąc przez pustynię w imię… czego? Właśnie.
Brązowe spojrzenie skierowało się w stronę pomarszczone i poprzecinanego głębokimi bliznami oblicza rycerza. Musiał pogrzebać przeszłość. Nie może więcej pozwolić sobie na ta bezmyślne zachowanie. Jeżeli rzeczywiście chciał zostać nowym królem, to musiał zacząć myśleć jak król.
Żegnaj, Jace.
Na moment osunął powieki, wziął kilka głębszych wdechów, po czym podniósł się z ziemi, spoglądając na zebranych, na koniec wpatrując się w twarz nieznajomej.
- Co z nią? – skinął brodą w stronę teraz już okrytej płaszczem jasnowłosej.
- Powinno być wszystko dobrze. – zaczęła uważnie Fatma. – Opatrzyłam jej rany, więc jedynym zagrożeniem w tym momencie może być jedynie zakażenie. Ale oprócz tego wydaje się być w dobrym stanie. – jej wzrok skierował się w stronę Bou, który to cały czas siedział wyraźnie naburmuszony.
- Oj no, bo to pierwszy raz zostałeś opluty przez kobietę? – dziewczyna zakryła sobie usta, by ukryć przed nim szeroki uśmiech, choć śmiech był niemal wyczuwalny w jej tonie.
- Hola, hola! Nie przypominam sobie tego! – mruknął Bou, ale i jemu powoli zaczynał udzielać się dobry nastrój.
Shion skinął powoli głową.
- Nie możemy jej tutaj zostawić. Ratując z miasta wzięliśmy za nią odpowiedzialność. Proponuję odstawić ją bezpiecznie do najbliższego miasta, jakim jest Greenwelth, znajdujące się na pograniczu stepu oraz pustyni. – zamilkł na chwilę, by wysłuchać ewentualnych sprzeciwów czy też innych pomysłów. Aczkolwiek kiedy te nie padły, chłopak kontynuował - Jednakże martwi mnie inna kwestia. Pościg. Jeżeli ruszył za nami, to-
- Nie mamy szans. – dokończył Aram i przesunął palcami o strunach lutni, wydając z niej charakterystyczny, acz przyjemny dla ucha dźwięk. –Po pierwsze jesteśmy konno. Nieważne jak bardzo są dobre i wytrzymałe nasze wierzchowce, nie mają szans z wielbłądami. Trzeba częściej się zatrzymywać i częściej je poić. A i tak mamy zbyt mało wody, bo z powodu całego tego zamieszania nie zdążyliśmy uzupełnić zapasów. – uśmiechnął się, ponownie przygrywając na instrumencie.
- Ponadto nie jesteśmy przyzwyczajeni do upałów pustyni, więc jeśli przyjdzie nam walczyć… cóż. Nie mamy szans. Jeśli faktycznie ruszył za nami pościg, nie żyjemy i równie dobrze możemy jutro tutaj posiedzieć, w cieniu tych cudownych skał, i umrzeć. Ach, cóż za romantyczna śmierć~ – Shion skinął powoli głową. To był kłopot. Całkiem poważny. Wzrok na powrót skupił się na dziewczynie. Co prawda nie sądził, by wysłali w ich ślady pościg z powodu jednej dziewczyny, z drugiej… nienawidzili go. Być może to było wystarczającym napędem, by za nim podążać i-
- Niekoniecznie. – odezwał się wreszcie Gerard, skupiając na sobie pełne spojrzenie wszystkich zebranych. – Jutro będziemy mijać rozwidlenie kierujące w stronę Krwawej przełęczy.
- Czerwona Pustynia skąpana we krwi, pilnowana przez tłuste kły, larwy, robaki czające się w otchłani, pilnuj swej drogi, bo znikniecie kochani, krwawa przełęcz jest zwykłą złudą, czy chcesz skończyć szybko kościaną kupą~? – cichy, melodyjny głos Arama przeciął panującą dookoła ciszę, gdy zanucił w rytm własnej melodii słowa piosenki wymyślonej na poczekaniu.
- Większość osób wie, że trzeba poruszać się po wyznaczonym terenie, inaczej wkroczy się na teren pustynnych robali. Pod zwałami piasku jest zróżnicowana struktura. Szlak, którym się poruszamy, jest szerokim wałem. Twardym i gęstym, uniemożliwiającym robakom poruszanie się. Jednakże po obu stronach wału jest luźniejszy piasek, gdzie czają się te przeraźliwe stworzenia. Na szlaku jest w miarę bezpiecznie, oczywiście nie licząc bandytów. Wał jednak rozwidla się w niektórych miejscach. Jedne są ślepym zaułkiem, inne pułapką, jeszcze inne zwodnicze. Jednym z nich jest krwawy szlak. Jest stosunkowo wąski, łatwo z niego zjechać, ponadto w niektórych miejscach jest przerywany, więc pokonanie jest poniekąd igraniem ze szczęściem i śmiercią. Ale to najszybsza droga, by wydostać się z pustyni. A kiedy wjedziemy już na stepy, w dwa dni będziemy w stanie dotrzeć do Greenwelth, po drodze zatrzymując się w Coin, gdzie możemy uzupełnić zapasy. – Gerard zamilkł, domyślając się, że jego słowa mogły przywołać co najmniej ścisk żołądka. Ale nie mieli wyboru. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.
- Nie pozostaje nam nic innego, co? – mruknęła Fatma, kierując spojrzenie w stronę Shiona, na co ten skinął jedynie głową. Postanowione.
- Dobrze. Ruszymy nim nastanie ranek.

* * *

Upał był okropny. Słońce wgryzało się w jego skórę, oddychało się coraz ciężej, a w głowie powoli się kręciło. Wjechali na Krwawą Przełęcz dobre cztery, może pięć godzin temu, przerwę zrobili dwie godziny temu, a już czuł suchość w gardle. Jego wierzchowiec również nie wyglądał na w pełni sił, i Shion zaczynał się obawiać, czy w ogóle wyjadą z tej przeklętej pustyni. Było źle. Ale musieli podążać dalej.
Gdzieś w oddali ponownie rozległ się odgłos głośnego szurania. Shion już nawet nie patrzył w tamtą stronę. Na początku śledził każde usypanie się piasku, z początku biorąc to jedynie za poruszające się wydmy. Gerard szybko jednak wyjaśnił, że to robale. I choć nikt ich nie widział, to poruszające się piaski skutecznie dawały znać, że nie są same. I wystarczy jeden nieopatrzny krok, by…

* * *

Odetchnął cicho, czując przyjemny chłód muskający jego ciało. Czuł się zmęczony. Cholernie padnięty, jakby parzące słońce wyssało z niego całą energię. Ponadto skóra w okolicach ud, kolan oraz łokci, gdzie najbardziej się spocił, piekła potwornie, gdyż nabawił się odparzeń. Nie mógł jednak powiedzieć tego na głos. Nie chciał się uskarżać, bo pamiętał, że cała ta sytuacja wynikała z jego egoizmu. I wszyscy tutaj przechodzili takie same katusze, jak on. Dochodziło do tego pragnienie, z którym musiał walczyć. Co prawda mieli wyznaczone porcje wody, ale wiedział, że wystarczyło jedno jego słowo, by ktoś odstąpił swoją porcję dla niego…
Nie, nie mógł tego uczynić.
Potarł wierzchem dłoni rozpalony policzek, upierając się o piasek. Nie było tutaj żadnych skał, pomiędzy którymi mogli się schronić, ale wykopanie średniego dołu było świetnym pomysłem. Nie tylko mieli osłonę, ale również zimny piasek przyjemnie chłodził. Ileż by dał za możliwość rozebrania się i schłodzenia odparzonych miejsc… na samą myśl o jeździe konnej następnego dnia robiło mu się niedobrze.
- Królewna się przebudziła. – mruknęła Fatma siedzącą nieopodal przy ognisku rozpalonym za pomocą resztek drewna zebranego poprzedniego dnia i wskazała brodą w stronę jasnowłosej. Shion powoli uniósł się, krzywiąc przy tym, gdy materiał spodni otarł się o rany, po czym podszedł bliżej nieznajomej, robiąc dobrą minę do złej gry.
- Nie bój się. – odezwał się do niej w miarę łagodnie. Na tyle, na ile potrafił. - Nic ci nie grozi. Jak się nazywasz? – zapytał siadają w bliskiej odległości, ale nie na tyle, by poczuła się osaczona. - Jak dobrze pójdzie, to niebawem wyjedziemy z tej pustyni. Pewnie jesteś głodna, co?
                                         
Shion
Ratler     Poziom E
Shion
Ratler     Poziom E
 
 
 

GODNOŚĆ :
Shion.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 1 z 5 1, 2, 3, 4, 5  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach