Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 7 z 9 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Next

Go down

Paralizator?
Fajnie się zapowiada, ale co się dziwić, skoro była w oczach prawa przestępcą? No właśnie. Chociaż to nie powstrzymywało dziewczynę przed dalszą szarpaniną, chociaż powoli co raz słabsza, ale miała jeszcze siłę na to by spróbować kopnąć noga mężczyznę gdy wciągał ją na zranione nogi, niestety nie trafiła a tylko się zachwiała, kiedy ciężar jej ciała zszedł na zranioną przez Eliminatora nogę.
Mgła wrzeszczała tak głośno, że dziewczynie dzwoniło w uszach, ale nie było co jej słuchać. Skończyła skuta w kajdanki i zostało jej tylko jedno do zrobienia.
Oblizała pękniętą wargę i lekko się na niej zassała nabierając krwi w usta, by po chwili odwrócić głowę do swojego przeciwnika i bezceremonialnie napluć mu w twarz. Maszyna nie maszyna, sprawiło jej to satysfakcję. Nawet lekko drgnął jej kącik ust w tej całej wypłoszonej minie.
- Chcę tylko leki i znikam. Do jasnej kurwy! TY DURNA SZMATO! - teraz to chyba usłyszało ją całe osiedle, które nie było przyzwyczajone do krzyków późnym wieczorem. No cóż, i tak nie ma nic do stracenia.
Nie mówiąc już o tym jak bardzo się starała nadal uciec od rąk Eliminatora mino tego, że wiedziała o jego mechanicznych kończynach, które takie chucherka jak ona łamią przy uścisku.
Pierwszy raz od dawna pożałowała, że nie dba o swoją formę. Jej wachlarz smutno rzucał się przy pasie tylko dobijając ją świadomością, że nie ma jak go użyć, by chociażby się obronić.
- Zajmij się czymś innym! - po tych słowach zwyczajnie szarpnęła się do przeciwnej strony od tej, gdzie stał jej oprawca boleśnie nadwyrężając sobie ręce. Krew z dłoni pociekła nowym strumieniem kapiąc na ziemie.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Ostrzegł, by się nie szarpała, a ta nadal swoje. Widziała przecież, w jakim jest w stanie, nawet gdyby eliminator ją puścił, nie zaszłaby daleko. Może kilka metrów i zaraz znów ległaby na ziemię. Nie rzucał słów na wiatr, więc nic nie stało na przeszkodzie, by uznać to za zachętę do potraktowania ją paralizatorem.
Trzymał ją pewnie za plecami, więc gdy odwróciła głowę w jego stronę, wypluta krew ozdobiła część jego policzka przy instynktownym odchyleniu. Rysy twarzy mężczyzny wyostrzały, a w spojrzeniu zza szkieł pojawił się cień irytacji.
Uprzedzałem. – Nie zwalniając chwytu na jej przedramieniu, sięgnął ręką po paralizator. – I przypominam, że obraza funkcjonariusza to również wykroczenie. – Dodał spokojnie, choć głośne krzyki przyśpieszały wyczerpywanie się jego zapasu cierpliwości.
Groźby i wyzwiska nie wywierały na nim żadnego wrażenia, obchodził się z tym, jak z zachowaniem zbuntowanej nastolatki. Trzeba tego tylko wysłuchać i dać dzieciakowi wyrzucić z siebie złość.
Broń elektryczna zetknęła się z mniejszym ciałem, porażając w bezpiecznym natężeniu układ nerwowy. Dziewczyna mogła poczuć, jak odrętwienie ogarnia ją aż po opuszki palców, czyniąc niezdolną do wykonania konkretniejszego ruchu. Zanim osunęłaby się na ziemię, eliminator chwycił ją pod ramię. Była lekka niczym piórko, więc nie musiał się nawet wysilać z przeniesieniem jej do budynku władzy.
Otarł grzbietem dłoni krew z policzka, przyglądając się krytycznie wyczerpanej dziewczynie. Już oni sobie porozmawiają.

ztx2
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Odbiła się lekko piętami od ziemi, powodując tym samym nieznaczny ruch huśtawki. Nim ta zdążyła siłą rozpędu wystrzelić do przodu, zaparła się butami o piasek, żeby wyhamować. Nie minęło kilka sekund, a powtórzyła owe czynności, kiwając się apatycznie na starej huśtawce ustawionej pośrodku pustego o tej porze dnia placu zabaw. Była jesień, więc powoli zaczynało się ściemniać i wszyscy rozsądni rodzice zabrali już swoje pociechy do domu. Jakieś pięć minut wcześniej rozbłysły latarnie, choć słońce jeszcze nie do końca zniknęło za horyzontem. Naciągnęła ściągacze luźnego swetra na część dłoni, w palcach kurczowo ściskając telefon. Wciąż uparcie walczyła z odruchem ucieczki do mieszkania, zaszycia się pod kocem i nie wychodzenia z bezpiecznej kryjówki aż do momentu, kiedy będzie już prawie spóźniona na zajęcia. To by jednak oznaczało tchórzostwo, a przecież obiecała sobie być odważna. Nie po to zrobiła takie postępy w pracy nad sobą, żeby wymiękać przy byle wyzwaniu.
A nie było łatwo już od samego początku. W momencie, w którym dotarło do niej, że chłopak na drugim końcu kawiarenki to ten sam Will, którego znała z rodzinnego miasta - natychmiast coś się w niej rozdarło na dwoje. Pierwsza pojawiła się iskierka radości, co samo w sobie było całkiem zaskakujące. Bądź co bądź nigdy nie byli jakoś szczególnie blisko; na pewno o wiele bardziej ucieszyłaby się na widok kogoś ze swoich bliskich przyjaciół, ale przecież i z Hayesem łączyło ich nieco dobrych wspomnień. Wystarczy spojrzeć na wszystkie godziny przesiedziane wspólnie w piaskownicy, później w szkole, kiedy specjalnie upierali się być w jednym zespole i nie dać się wykorzystywać nieukom. No i jakimś cudem zawsze pamiętał o jej urodzinach, choć ona co roku zapominała. Niestety, równie szybko, co radość, pojawił się strach. Chłopak był częścią jej dawnego życia, częścią tak niepodważalną, że tym bardziej wywoływało to przerażenie. Przecież całe sedno wyjazdu tkwiło w tym, żeby zacząć od nowa, oderwać się od wszystkiego, co związane z bytnością w M-1. Poświęciła Hope, poświęciła resztę swoich przyjaciół, wyniki w nauce i wszystkie dotychczasowe przyzwyczajenia. W M-3 miała wystartować od zera i zbudować sobie życie na nowych, niczym nieskażonych fundamentach. Było to o wiele łatwiejsze, kiedy nikt o niczym nie wiedział. Will zaś miał wiele informacji, z których można było dedukować. O ile plotki jej japońskich kolegów i koleżanek były wyssane z palca, o tyle on wiedział, że pani Greenwood nie żyje, pan Greenwood siedzi (choć prasa nigdy nie podała oficjalnego powodu), a ich córka spędziła kilka miesięcy na nauczaniu indywidualnym, po czym zniknęła. To już dawało ogromne pole do domysłów, których Verity wolała sobie nawet nie wyobrażać. A najgorszą opcją była ta prawdziwa.
Dla pewności zaświeciła ekran telefonu, czy przypadkiem w zamyśleniu nie przegapiła wiadomości. Starała się opisać miejsce spotkania dość dokładnie, by Will na pewno bez problemu trafił. Sama pamiętała jak to jest, gdy się przebywa w mieście od niedawna i wszystkie ulice wyglądają identycznie.
Brak powiadomień.
Podniosła głowę znad ekranu i zerknęła na boki.
Nikogo w okolicy.
A co, jeśli dała za mało wskazówek? Jeśli opisała coś niedokładnie? Jeśli jakimś dziwnym sposobem się minęli, mimo że przyszła kwadrans przed umówionym czasem?
A co jeśli to wszystko było tylko jakimś dziwnym snem, halucynacją, urojeniem?
A co jeśli...
Spojrzała jeszcze raz na telefon. Wciąż było pięć minut do ustalonej godziny.
Chyba z tego stresu zaczynała mieć paranoję.
                                         
Verity
Studentka
Verity
Studentka
 
 
 

GODNOŚĆ :
Daisy Verity Greenwood


Powrót do góry Go down

Nie był pewien czy to nie sen, z którego nagle obudzi się w swoim łóżku w M-1. Wolałby chyba kolejny koszmar niż złudną nadzieję, że naprawdę spotka się z nią sam na sam po tak długim czasie. Bo może jednak wcale nie widział jej w kawiarence? Może ta kawiarenka nawet istniała jedynie w jego głupiej wyobraźni, a wszystko, włącznie z małą kłótnią ze znajomym dziewczyny, było jedynie jego urojeniem? Co, jeśli już nigdy nie wróci, pomyślał, wgapiając się w lustro. Jego odbicie było realne. Każde pociągnięcie grzebieniem przez włosy czuł jak prawdziwe, zwłaszcza, gdy szarpnął za mocno. Po związaniu burzy kudłów w kitkę, spojrzał znów na telefon, gdzie widniała ostatnia wiadomość od Niej. Wszystko wydawało się zbyt piękne, aby było prawdziwe. A może go wystawi i naśle jakichś kolegów, bo poczuje się zbytnio obserwowana i dręczona?
Will otrząsnął się z tych myśli chłodną wodą lecącą powoli z kranu. Nawet, gdyby miał to być sen, to nie miał wpływu na jego przebieg - mógł jedynie dążyć do jego końca i nie skopać niczego po drodze. A skopać mógł wiele, począwszy od spóźnienia się, przez mówienie głupot aż do zbłaźnienia się. Chociaż w sumie i tak był błaznem.
Nie powiedział nikomu, że wychodzi. Rodzice byli w pracy, koty w ciszy opracowywały plan zawładnięcia światem, a psy zajęte były zabawą. Tylko Wafel kwiknął donośnie, gdy Hayes opuszczał pokój, a następnie dom. Do centrum nie miał wcale tak daleko, ale bardzo nie chciał przyjść za późno. To mogła być jedyna szansa, która więcej się nie powtórzy. Za kogo zresztą wzięłaby go Ver, gdyby schrzanił sprawę i po prostu nie przyszedł?
Wciskając dłonie do kieszeni bluzy, niespiesznym krokiem podążał przed siebie. Miał jeszcze trochę czasu, a chciał też nieco poznać okolicę. Wolał nie zgubić się w nieznanym miejscu o tej porze, bo głupio byłoby zostać zgarniętym przez policję. Na pewno nie słuchaliby jego tłumaczeń, że nie zna okolicy i nie wiedział jak wrócić do domu. A państwo Hayes, choć byli wyrozumiałymi, dobrymi rodzicami i rzadko stosowali kary, za eskortę mundurowych zapewne coś by wymyślili. Bądź co bądź, sami pracowali dla Władz, a plotki w takim środowisku rozchodziły się w mgnieniu oka. Kara dotkliwa by nie była, ale wciąż ograniczyłaby cenną wolność Williama.
Zerknął na telefon, a po uniesieniu głowy zobaczył też i Verity. Była tyłem do niego, siedziała na huśtawce. To był ostatni moment na podjęcie decyzji. A raczej byłby taki, gdyby całe ciało nie odmówiło posłuszeństwa. Serce, które już i tak było niespokojne, teraz podskoczyło do gardła, przez które nie chciała przejść przełknięta ślina. Nogi drżały, całe ciepło opuściło dłonie. Wydawało mu się, że stoi tak już wieczność i zaraz zapuści korzenie, ale minęło dopiero kilka sekund.
Mrugnięcie.
Uderzenie serca. I pięć następnych.
Dziewczyna rozejrzała się, ale na szczęście nie spojrzała w tył. Znów pochyliła głowę, zwracając swoją uwagę na coś innego. Hayes próbował się uspokoić, ale na nic się to nie zdało. Przy niej nie potrafił być spokojny. Od jakiejś dekady. Ruszył więc z miejsca, choć wszystko kazało mu wiać w diabły i nie męczyć swoich nerwów. Starał się olać wszystko i zachowywać tak, jak zachowywał się zawsze, kiedy widywał ją w szkole. Przy czym teraz byli sami. Raz w życiu mogli spotkać się w cztery oczy.
Nie spierdol tego.
- Cześć, Verity - odezwał się, wyciągając ręce z kieszeni. Welp, to był postęp.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Dźwięk kroków stawianych na lekko piaszczystym podłożu dotarł do jej uszu odrobinę wcześniej niż słowa powitania. Zerknęła przez ramię, by zaraz spotkać się ze znajomą twarzą i nienaganną angielszczyzną, której w okolicy nie słyszało się zbyt często. Była już nieraz  świadkiem tego, jak rodowici mieszkańcy M-3 kaleczyli obcą mowę swoim akcentem i niemożliwością wypowiedzenia więcej niż jednej spółgłoski na raz. Swoje nazwisko musiała powtarzać po kilka razy nawet nauczycielom, nim nauczyli się używać w miarę poprawnie - nawet jeśli niektórzy nadal dodawali zbędne samogłoski gdzieś w środku. W końcu musiała przestać walczyć o to tak zacięcie, bo prędzej straciłaby wszystkie nerwy, niż osiągnęła cel.
- O, hej - przywitała się również, chowając jednocześnie telefon do kieszeni. - Trafiłeś bez problemu? Trochę się martwiłam, że coś pomieszałam i przeze mnie się pogubisz. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Albo że po tamtej akcji w kawiarni nie będziesz się już chciał zobaczyć. Naprawdę nie wiem, co to się tam podziało, strasznie głupio wszystko wyszło.
Zagryzła wargę, nie za bardzo wiedząc, co dalej powiedzieć. Prawda była właśnie taka, że pierwsze ich spotkanie po tak długim czasie okazało się bardzo niezręczne. W pewnym momencie Ver miała nawet wrażenie, że byli o włos od rękoczynów, a przecież nie tego się spodziewała, wybierając się na spotkanie ze starszym znajomym. Który wtedy ostatecznie gdzieś zniknął i od tej pory nie miała od niego wieści.
Czy całe jej życie musiało być jakieś takie... pochrzanione?
Zacisnęła dłoń na łańcuchu od huśtawki, niepomna tego, że zapewne nie grzeszył czystością. Jeżeli jeszcze chwilę temu wydawało jej się, że najtrudniej jest zacząć, a potem to już leci z górki - teraz pozbyła się tych złudzeń. Nadal nie miała zielonego pojęcia, jak się zachować i co robić, o czym rozmawiać i czy w ogóle nie uciec w te pędy. Najbardziej się bała, że Will zacznie pytać, do czego absolutnie miał prawo, a z czym naprawdę nie wiedziałaby co zrobić. Im więcej kłamstw wciskała najróżniejszym ludziom, tym gorzej się z tym czuła. Mogła tylko liczyć na to, że nie wyjdzie na wierzch przynajmniej ten najbardziej nieprzyjemny temat. Reszta to tam... poradzi sobie. W końcu teraz już dobrze jej się żyło. Zadziwiające, że od dość sporej ilości czasu sformułowanie "U mnie w porządku" wcale nie mijało się z prawdą.
I ona miała jakieś opory, żeby samej sobie pogratulować sukcesu? Śmieszne.
                                         
Verity
Studentka
Verity
Studentka
 
 
 

GODNOŚĆ :
Daisy Verity Greenwood


Powrót do góry Go down

Wolał skorzystać z ojczystego języka niż sypać błędami po japońsku. Z drugiej strony po co oboje mieliby używać obcych im słów, skoro kilkanaście lat używali angielskiego? Choć Will nie wiedział czy Verity nie chciała odciąć się także od tego, w końcu i to była jej przeszłość. Nie uciekła jednak na jego widok ani nie wydawała się krzywić na dźwięk jego głosu. Co więcej, odpowiedziała dłużej niż trzema słowami, a nawet przybrała delikatny uśmiech. Uwielbiał kiedy to robiła. Wyglądała cudownie, kiedy nie przypominała deszczowej chmury.
Na szczęście mieliśmy tysiąc lat temu kogoś, kto wymyślił Internet i nawigację – odparł z uśmiechem.  I tak przed wyruszeniem w drogę musiał zebrać drużynę sprawdził wszystkie punkty charakterystyczne okolicy, połączenie mające najmniej przesiadek i pięć razy przeanalizował smsa. – Zawsze chciałbym się z tobą zobaczyć. Żadne japońskie shurikeny z oczu by tego nie zmieniły – wyszczerzył zębiszcza jeszcze radośniej. Mógł zabrzmieć trochę dziwnie, ale nie przejął się tym. Mętlik w głowie skutecznie utrudniał myślenie o tym co mówi.
Usiadł na huśtawce obok, żeby nie musiała nadwyrężać karku odwracaniem się. Zdecydowanie nie były robione dla kogoś o jego wzroście, przez co musiał wyprostować nogi i skrzyżować je na wysokości kostek. Całe szczęście, że bardziej nie urósł i już mu to nie groziło, bo wyglądałby jak olbrzym w krainie hobbitów. Hayes położył dłonie na nogach i splótł palce ze sobą, wbijając w nie wzrok. Nie miał tak naprawdę pojęcia o co ją zapytać. Nie mogło to być „co u ciebie”, bo byłby to poziom rozmowy o pogodzie. Skoro zostali rozdzieleni na tak długo, to musiał wymyślić coś lepszego. Co by mu zresztą powiedziała? „No wiesz, fajnie jest”?
Tęskniliśmy za tobą. I Hope dłuższy czas chodziła strasznie przybita – odezwał się wreszcie, przekręcając delikatnie głowę w jej stronę. Niebieskie ślepie zerknęło w kierunku jej twarzy. Musiał się napatrzeć. – Właśnie! – Chłopak przypomniał sobie o paczuszce, która od paru miesięcy zalegała mu w kącie szafki i czekała na odpowiedni moment. Tym razem zabrał ją ze sobą, bo kto wie, kiedy miałaby być następna okazja. Zdjął plecak, postawił go na udach i wygrzebał tajemniczy przedmiot owinięty w kolorowy papier. Podał go pannie Greenwood. – Od Hope. Dała mi to, kiedy się przeprowadzaliśmy.
Wreszcie udało mu się skończyć zadanie, przynajmniej jednej z nich nie sprawił zawodu w życiu. Zamilkł na chwilę, w czasie której uświadomił sobie, że spóźnił się z prezentem na jej urodziny. Kilkanaście lat zawsze robił to na czas, a jak na złość osiemnastka mu umknęła. Odchylił głowę, wydając z siebie ciche „meeeh”. Wpatrywał się w górę. Właściwie skończył tworzenie swojego marnego dzieła niegodnego jej ślicznych, brązowych ocząt, ale nawet poskładane nie zmieściłoby się do plecaka. A na pewno nie kiedy miał w nim już kilka rzeczy.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

- Właściwie to będzie tysiąc trzydzieści pięć lat od zainstalowania ARPANETu. - Wyszczerzyła zęby w cwaniackim uśmieszku. Zaczynała odzyskiwać humor, a to rokowało całkiem nieźle na resztę rozmowy. W końcu, jak sama zapewniła się w myślach, pozytywne podejście to połowa sukcesu. Jeśli przestanie się telepać ze strachu i przyjmie spotkanie po latach na klatę, może nawet nie palnie niczego głupiego i nie narobi sobie kłopotów.
- Shurikeny z oczu... było aż tak źle? - Pytanie zadała w gruncie rzeczy na serio, choć nadal się śmiała. Podejście do życia, które prezentował Will, zawsze w jakiś nieodgadniony sposób potrafiło ją rozbawić. Ale jednak, była ciekawa, jak odebrał tamtą sytuację i czy na pewno nie stanowi ona jakiegoś problemu. Założywszy, że Hayes zostaje w M-3 na dłużej i że będą utrzymywać kontakt, nie chciałaby przecież, żeby były jakieś spięcia między jej i tak już nielicznymi kolegami. Po ukończeniu szkoły większość licealnych znajomości samoistnie zredukowała się do pobieżnego powitania na ulicy i sporadycznej aktywności na portalach społecznościowych. Niewiele zostało takich osób, z którymi rzeczywiście zdarzało jej się zamienić kilka słów, więc tym bardziej powinna o takie znajomości zadbać. I o brak konfliktów pomiędzy nimi.
- Hope dłuższy czas chodziła strasznie przybita.
- Też mi jej brakuje... - dodała cicho, na chwilę tracąc całe pozytywne nastawienie. Pamiętała, jak parszywe były pierwsze dni i miesiące bez energetyzującego towarzystwa całej paczki, a już szczególnie Hope. Były nierozłączne od małego i jako dzieci nawet weekendowe rozstanie przeżywały jak rozłąkę na wieki. Verity ani przez chwilę nie wątpiła, że jej przyjaciółka czuła się z tą całą przeprowadzką równie beznadziejnie. Tym bardziej, że zielonowłosa nawet jej nie zdradziła wszystkich szczegółów i przyczyn swojej decyzji. Ale tak było lepiej - przynajmniej może chociaż trochę mniej się martwiła.
Ożywiła się nieco na wzmiankę o przesyłce. Od razu podniosła wzrok znad własnych nóg i wyciągnęła rękę po pakunek, ostrożnie obracając go w dłoniach.
Najprawdziwszy prezent. Z domu.
Dawno już nie wspominała M-1 tym konkretnym słowem, ale w tej chwili tak to własnie odczuwała. Jakby na zawsze zostawiła cząstkę siebie na drugim końcu świata, gdzie nigdy nie była obca. A przecież wiedziała doskonale, że to nieprawda. Zarówno tu, jak i tam miała problemy, źle się czuła w pewnych sytuacjach, musiała się mierzyć z przeciwnościami. To tylko umysł płatał jej figle, próbując wybielić wspomnienia. Gdy jednak zastanowiła się nad tym kilka sekund, życie w odległej Ameryce było dalekie od sielanki. Mimo to, paczka trzymana w rękach przez pannę Greenwood z całą pewnością była częścią tej lepszej strony.
Ostrożnie rozerwała opakowanie na krawędzi płaskiego prostopadłościanu, przebijając palcem brązowy papier. Kiedy już powstała odpowiednio szeroka szpara, ostrożnie wyciągnęła zawartość ze środka. I początkowo omal nie zadławiła się własnym oddechem.
- O-ona chyba zwariowała... - Bardzo uważnie obróciła przedmiot w dłoni, przyglądając mu się z każdej strony. Był rozmiaru zeszytu i wyglądał trochę jak tablet, choć ekran był mniejszy, a jedyny przycisk z symbolem włącz/wyłącz znajdował się u góry, pośrodku ramki okalającej wyświetlacz. Pod guzikiem czyjaś ręka przytwierdziła małą, samoprzylepną karteczkę z komunikatem -"włącz mnie. Pismo z pewnością należało do Hope, co już samo w sobie powodowało lekkie drżenie dłoni u panny Greenwood. No i chyba tylko ukochana córeczka głowy M-1 byłaby tak szalona, żeby nie tylko kupić przyjaciółce kawałek dobrej elektroniki, ale i odważyć się wysłać go na drugi koniec świata w plecaku nastolatka.
Serce na moment przestało bić, gdy kciuk nacisnął przycisk, a przed oczami ukazały się kolorowe obrazy. Najpierw lekko prześwietlone zdjęcie, na którym ledwie roczne Verity i Hope ciągnęły z dwóch stron za pluszowego misia. Pod spodem wyświetlał się opis.
Pisane sobie od małego.
Przesunęła palcem po ekranie zgodnie z migającą po prawej strzałką. Następna fotografia, kolejny opis. I dalej, dalej, dalej... Przejrzała pobieżnie kilkanaście zdjęć, nim przeszła do podglądu ogólnego i szybko przewertowała całą zawartość. Gdzieś pośrodku mignęło jej ostatnie wspólne selfie na stacji kolejowej, z dniu wyjazdu do M-3. Dalsze obrazy nie zawierały już zielonowłosej... chociaż, czy na pewno? Otworzyła zdjęcie z zakończenia liceum i jej przypuszczenia się potwierdziły. W niektórych miejscach Ktoś dorysował postać Verity, w czym ona sama wyczuwała robotę Olivera - miał dość łatwo rozpoznawalny styl. Owe dorabiane obrazki ciągnęły się jeszcze trochę, aż do ostatniego, które bez namysłu otworzyła. Przedstawiało Hope w budynku uczelni, gdzie kiedyś planowały studiować razem. Na ścianie wisiała mapa świata z zaznaczonymi Miastami, a roześmiana dziewczyna wskazywała na to noszące numer trzy. Podpis głosił: Jeszcze Cię dorwę!
Zgasiła ekran i zamarła w bezruchu. Wbiła tępe spojrzenie w najbliższy kawałek trawnika i na dobrych kilkadziesiąt sekund zwiesiła się kompletnie, nie mogąc wydusić ani słowa komentarza. Zamrugała intensywnie, jakby chcąc powstrzymać łzy, choć już od dłuższego czasu nie zdarzyło jej się płakać. W końcu nauczyła się panować nad sobą.
- To jest... t-to jest... - zająknęła się. Nie miała słów.
                                         
Verity
Studentka
Verity
Studentka
 
 
 

GODNOŚĆ :
Daisy Verity Greenwood


Powrót do góry Go down

To brzmi na tak strasznie dawno – zamyślił się. Tyle stuleci mogli już korzystać z takich cudów techniki, że aż ciężko było mu sobie wyobrazić jak wygląda życie bez nich. A przecież kiedyś nie znano nawet elektryczności! I niby uczyli się historii, fizyki i innych pierdół, a wciąż zastanawiał się jak ludzkość mogła kiedyś nie mieć rzeczy teraz uważanych za podstawowe. I jak ta nieszczęsna ludzkość była w stanie wymyślić to wszystko, skoro długi czas myśleli, że Ziemia jest płaska i leży w centrum wszechświata. Pewnie z nudów wywołanych brakiem wynalezionego prądu.
Um… Może nie aż tak. Ale przez chwilę bałem się, że mi grzmotnie – parsknął, pochylając głowę i wpatrując się w swoje buty. Już kilka razy miał sytuację, w której jedno słowo za dużo oznaczałoby śliwę pod okiem, ale na szczęście nigdy nie oberwał. Choć może powinien? Może wtedy nauczyłby się trzymać język za zębami, w odpowiednich momentach powstrzymując się od komentarza? Meh. Czym my się łudzimy. Choćby mu wojsko defiladą po twarzy przeszło, to nadal gadałby rzeczy, których nie powinien. Taki już był – niby cichy, a jednak gadatliwy.
Bujnął się kilka razy na huśtawce, nie przeszkadzając jej w rozpakowywaniu prezentu. Do tej pory nie wiedział co taszczył ze sobą pół świata i najwyraźniej nie był tego aż tak ciekawy, by spojrzeć w jej kierunku, kiedy nazywała Hope zwariowaną. Odchylił głowę, przymykając oczy i podkulając nogi, które za mocno zawadzały przy huśtaniu. Mógł nie rosnąć taki wielki!
Po dłuższej chwili ciszy nie wytrzymał jednak, bo zaczęła go gryźć niecierpliwość. Cóż takiego dostała, że zamilkła na tak długo? Zatrzymał się i zwrócił wzrok na panienkę Greenwood, zsuwając go zaraz na trzymany przez nią przedmiot. Wpatrzył się w zdjęcia przesuwające się na ekranie i śmiechnął cicho, kiedy pojawiły się fotografie z dorysowaną zielonowłosą. Odwrócił wzrok, przykładając czoło do zimnego łańcucha i pozwalając jej w spokoju obejrzeć do końca. Już wiedział co oni tam całą paczką kombinowali i czemu Olivier potrzebował mnóstwa zdjęć Verity. Sam dobrze wiedział, że przy wszelakich fotomontażach i domalunkach lepiej dokładnie poznać twarz „ofiary”.
Will milczał. Verity milczała. Siedzieli w milczeniu, które nagle ogarnęło cały plac zabaw i wydawało się wręcz upiorne po dłuższej chwili słuchania. Nie wiedział czy może się odezwać, czy powinien to zrobić, jak to zrobić. Przygryzł wargę, zastanawiając się nad tym problemem, ale to dziewczyna okazała się wybawić go z opresji i przerwać rozmyślania. Spojrzał na nią, ale znowu poczuł się bezsilny i pozbawiony słów. Mętlik w głowie, szalejące serce i to, jak w tym momencie wyglądała…
Wstał z huśtawki, podszedł do niej od tyłu i po prostu ją przytulił. Sam nie wierzył, że to zrobił. I prawdopodobnie nie powinien tego robić. I serce prawdopodobnie mu w tym momencie stanęło ze stresu, który go nagle ogarnął. Ale jakoś zdobył się na odwagę, mimo wacianych nóg.
Dla ciebie – szepnął, starając się nie okazywać wulkanu emocji, który się teraz w nim kotłował. Ale głos i tak zadrżał, tak samo jak i jego dłonie oparte w tym momencie o jej ramiona. – to setki wspomnień, które przeżyłaś i które ominęłaś – dokończył, starając się ogarnąć. Odsunął się i znowu opadł na huśtawkę, tym razem tyłem do placu zabaw. Zrobiło mu się okropnie słabo. Pochylił się, zaciskając przez chwilę wargi. Wnętrzności chyba właśnie próbowały zatańczyć flamenco.
Dla nich to była świetna zabawa – odezwał się znowu cichym, nikłym głosem. – Spędzili nad tym mnóstwo czasu...
Zamilkł, niezdolny do kontynuowania. Nie chciał powiedzieć nic głupiego, a już i tak zdążył głupio uczynić.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

- A i tak całkiem niedawno, jak się porówna do takiej starożytności czy dinozaurów - dodała, zamyślona nieco nad ciągłością czasu. Bywały takie momenty, że zadumanie na tematy o podobnym stopniu abstrakcyjności po prostu samo się przytrafiało i nijak nie dało się z niego uwolnić. Potrafiła przez cały dzień tak chodzić i zastanawiać się, jakim cudem wszechświat może mieć aż tak wiele lat, albo jakim cudem składa się z tak ogromnej ilości niesamowicie małych atomów. Ba, atomów - kwarków! Wszystko to było niesamowicie fascynujące nie tylko przez swoje skomplikowanie i operacje na wielkich liczbach, ale też przez fakt, że w żadnej dziedzinie odkrycia nie były do końca ostateczne. Nowe odkrycia pojawiały się wciąż i wciąż bez końca, obalając poprzednie przypuszczenia i rozwijając odkrycia, o których myślano, że bardziej się ich już rozszerzyć nie da.
- E tam... grzmotnąć by nie grzmotnął. Nie jest taki.
Chyba, dodała w myślach, bezwiednie zagryzając dolną wargę. Jak niby mogła mieć pewność? Jeżeli wiedziała cokolwiek pewnego odnośnie Ruuki i swoich relacji z nim, to że za każdym razem udowadniał jej, że tak naprawdę nic a nic o nim nie wie. Przy każdym spotkaniu czymś ją zaskakiwał, od opowieści o szkolnych legendach i plotkach, po całkowitą i bardzo znaczącą zmianę zachowania. Właściwie to gdyby ktokolwiek ją spytał, czy go zna, odpowiedź twierdząca byłaby totalnym łgarstwem. Próbowała zapewniać, że do żadnych rękoczynów by nie doszło, a przecież sama była gotowa go powstrzymać od ewentualnej bójki - nawet siłą, jakkolwiek beznadziejna by ona nie była. To właśnie zaliczało się do rzeczy, których mimo najszczerszych chęci i tak nie potrafiła wytłumaczyć.
Tak samo nie umiała wyjaśnić wszystkich uczuć, które kłębiły się w jej wnętrzu z coraz większą intensywnością. Zacisnęła palce mocniej na urządzeniu, jakby bała się, że może w każdej chwili zniknąć. Niewidzący wzrok wciąż miała utkwiony w śladach odciśniętych na piasku przez dziecięce buciki, zaś myślami wybiegła o wiele dalej. Przed oczami wyobraźni przemykały jej obrazy przyjaciół z M-1. Pewnie włożyli mnóstwo pracy w to, żeby skompletować album... Najstarsze zdjęcia Hope musiała chyba ukraść, bo nawet sama Verity nie wiedziała, co się z nimi stało po opustoszeniu mieszkania Greenwoodów. Wszystkich fotografii było pewnie z tysiąc, pozbieranych spośród rodziny, przyjaciół, znajomych i z archiwów szkolnych. Złożenie tego wszystkiego w całość i jeszcze dodanie rysunków czy podpisów musiało zająć wieki, a przecież cała paczka uczyła się w tamtym czasie do matury i zaczynała studia.
Z zamyślenia nie wyrwał jej wychwycony kątem oka ruch na sąsiedniej huśtawce, ale dopiero niespodziewany dotyk. Odruchowo zamarła, choć i wcześniej trwała praktycznie w bezruchu. Teraz nieomal przestałaby oddychać, ale w porę przypomniała sobie o tej czynności. Uchyliła usta, próbując coś odpowiedzieć, ale zaraz zamknęła je z powrotem. Choć myśli przebiegały przez jej umysł dzikim cwałem, nie była w stanie sformułować nawet jednego składnego zdania na temat.
- Musiało być z tym tyle roboty... - wydusiła w końcu tak cicho, że ledwie dosłyszalnie. - Nie wyobrażam sobie lepszego prezentu.
Na twarzy zielonowłosej pojawił się w końcu uśmiech, a pusty wzrok oderwał się od ziemi, pozwalając jej podnieść głowę. Nagle uczucie pustki i tęsknoty zostało zastąpione przejmującym ciepłem. W końcu choć dzieliły ich tysiące kilometrów i nie widzieli się lata, oto miała w rękach dowód na to, że jej przyjaciele tak samo pamiętają, wspominają, tęsknią i przeżywają swoje życie dzień za dniem - dalej. A to było w pewien sposób pokrzepiające.
- Oj - Podskoczyła lekko na dźwięk przychodzącej wiadomości. Zerknęła pospiesznie na wyświetlacz telefonu, spodziewając się niczego szczególnie ważnego, co pozwoli jej szybko wrócić do rozmowy. Niestety, treść okazała się bardziej zajmująca. Verity zmarszczyła lekko brwi, po czym po dwukrotnym przeczytaniu całego esemesa podniosła wzrok na Willa.
-[color:54a8=#134734 Bardzo cię przepraszam, ale muszę wracać. To bardzo pilne. - Wstała i pospiesznie upchnęła prezent do plecaka, ignorując huśtawkę uderzającą ją boleśnie w kolano.
- Do zobaczenia! - rzuciła tylko na odchodnym i oddaliła się pospiesznie, wsiadając zaraz do pierwszego przejeżdżającego autobusu.

[zt]
                                         
Verity
Studentka
Verity
Studentka
 
 
 

GODNOŚĆ :
Daisy Verity Greenwood


Powrót do góry Go down

To był jeden z tych wieczorów, których Shazam na pewno nie mógł zaliczyć do udanych. Nie dość, że musiał się obecnie huśtać na huśtawce, która była powieszona stanowczo za nisko, bo szurał nogami po ziemi, to na dodatek nie mieli jego ulubionego smaku lizaków i musiał zadowolić się lizakiem jabłkowym. Jak tak można? Przecież każdy, ale to każdy szanujący się sklep powinien mieć w swoim asortymencie arbuzowe lizaki. To był cud w formie stałej zawieszony na niewielkim plastikowym patyczku, z którego później można było zrobić gwizdek jeśli wyjadło się lizaka naprawdę porządnie. Shaz był w tym mistrzem i wiedział nawet, że aby dotrzeć do środka tego smakołyka potrzebował dokładnie trzysta trzynaście średnich liźnięć, co z kolei przekładało się na dwieście pięćdziesiąt cztery mocne liźnięcia. W każdym razie skoro już wyjaśniliśmy sobie wszystko, co dotyczyło lizaka, to pora rzucić trochę światła na powody, za sprawą których znalazł się na tym placu zabaw. Przede wszystkim był już wieczór. O dwudziestej pierwszej na tym placu zabaw było wystarczająco spokojnie, żeby skupić się na dokumentach. Dzieciaki już dawno wróciły do domów, nikt nie kręcił się w pobliżu, ale jedynym problemem był brak dostatecznego oświetlenia. Z jakiegoś powodu urzędnicy stwierdzili, że nad huśtawkami nie potrzeba lampy i właśnie przez takiego Mietka, który siedział w urzędzie, Shazam musiał improwizować, żeby zrobić to, co sobie założył. Na całe szczęście z pomocą przyszedł mu pobliski kiosk, który w arsenale miał niewielkie latarki na jedną małą baterię. Zakupił takie dwie. Po co? Żeby sobie oświetlić wszystko przed oczami! Wystarczyło złapać dwie latareczki i umieścić je za uszami tak, jakby były ołówkami. W ten sposób za każdym razem kiedy lekarz obracał głowę, źródło światła świeciło dokładnie tam, gdzie chciał patrzeć. Proste, ale jakże skuteczne.
No dobra. To już dotarliśmy do tego, dlaczego dorosły facet huśta się na huśtawce późnym wieczorem, za uszami mając latarki, a na kolanach dokumenty. To teraz... Skąd te dokumenty? A sprawa jest jeszcze prostsza, niż mogłoby się wydawać. W tym tygodniu Shazam miał mieć tylko jeden całodobowy dyżur, ale wyszło jakoś tak, że ostatni raz w domu był osiemdziesiąt siedem godzin temu. Teraz można sobie pomyśleć, że to prawdziwy pracoholik, ale nie! On przecież doskonale wiedział, ze trzeba sobie robić przerwy, więc spał w szpitalu na kozetce we własnym gabinecie. Skoro odbębnił sen, jedzenie spożywał na stołówce, a w szpitalu miał nawet ubrania na zmianę i prysznic, to przecież nie powinno dla nikogo być problemem to, że posiedział sobie trochę dłużej w pracy. Jak widać tak nie było i dwie godziny temu do jego gabinetu wpadł rozwścieczony ordynator, który znowu zaczął mu robić pogadankę o tym, że czas pracy lekarza jest uregulowany, on musi tego pilnować i inne pierdoły, które w zasadzie Kiyoshi znał już na pamięć, ale do których nie przywiązywał żadnej uwagi. Lekarz wyrobił sobie już jednak odpowiedni model zachowania. Niemal jednocześnie z wkroczeniem przełożonego do gabinetu, Shazam zdejmował swój biały kitel, łapał za kurtkę i za najbliższy stos papierów znajdujący się na jego biurku, a następnie sprawnie wymijał staruszka i czmychał za rogiem. Ucieczka wyćwiczona do perfekcji, więc nawet pomimo prób zatrzymywania, Kiyoshi znalazł się przed szpitalem po niespełna dwóch minutach, a następne trzy spędził na rozkminieniu gdzie najlepiej się zaszyć na kolejne parę godzin, żeby przy okazji nikt mu nie przeszkadzał. Plac zabaw wydawał się najlepszym miejscem, więc dlatego tutaj też przysiadł. Wybrał zieloną huśtawkę, bo oczywiście była najładniejsza. Teraz wystarczyło przejrzeć jedynie wszystkie karty pacjentów i posprawdzać czy stażyści wszystko dobrze wypełnili, a w razie czego poprawić błędy. No i spisać całą dokumentację medyczną z ostatniego przedłużonego dyżuru. Nie było się jednak o co martwić, bo na drugiej huśtawce stały dwa litrowe energydrinki. Z taką dawką chemii Shazam uwinie się z całym zadaniem raz dwa. Potem może zje jakieś śniadanie, ale to może.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Jak najprościej stracić poczucie czasu? Zamknąć się we własnej pracowni i poprzysiąc sobie, że się go nie opuści, nim plan pracy przeznaczony na dany dzień nie zostanie wykonany. Przyda się też do tego jeden wadliwy dron, którego podstawową usterką będzie uruchamianie się niezależnie od woli człowieka, wzlatywanie pod sufit i niereagowanie na komendy z pilota. Tym właśnie sposobem pewna ruda pani inżynier znaczną część swojej dniówki spędziła na wspinaniu się na stół i podskakiwaniu w celu pochwycenia uciekiniera, który za żadne skarby nie chciał przestać żyć własnym życiem. Sporo czasu minęło, nim maszyna zgodziła się - choć dość niechętnie - wrócić na blat dużego, szarego stołu i poddać się koniecznym zabiegom. Pierwszą czynnością było rzecz jasna wymontowanie jednego z elementów, bez których lot był absolutnie niemożliwy i dopiero wtedy mogła zacząć grzebać w urządzeniu, by dopatrzeć się nieprawidłowości. Nie miała zbyt wiele szczęścia; dopiero po wykręceniu i wkręceniu niemalże każdej części, udało się znaleźć tę wadliwą. W dodatku doprowadzenie jej do porządku też nie było łatwym zadaniem. Ślęczała przy drobnych blaszkach i śrubkach tak długo, że nawet wnętrze powiek wydawało się jak papier ścierny, który przy każdym mrugnięciu rani w oczy. Potrzebowała przerwy, ale przerwa nie nadchodziła. Pani Takedzie z piętra niżej znów wykrzaczyło edytor tekstu i wcięło gdzieś ostatnio zapisane pliki, więc trzeba było pilnie pobiec do pokoju pełnego rozgadanych kobietek w średnim wieku, przykleić na twarz firmowy uśmiech i odratować protokoły zebrań z całego miesiąca. W międzyczasie wypadało też wymyślić jakieś zdawkowe i satysfakcjonujące odpowiedzi na pytania czy nie kręci się tam koło niej jakiś kawaler i kiedy wreszcie pomyśli o dzieciach. Jakby nie wystarczyły rodzinne spotkania, panie z pokoju 156 musiały namiętnie wcielać się w role troskliwych ciotek i męczyć duszę o pierdoły. Aż korciło, żeby im odparować, że od dwóch bitych lat ma dziecko, tylko takie wyrośnięte. Męża też, choć oczywiście żadna z kobiet o tym nie wiedziała. Z tym też lepiej było się nie ujawniać; od razu zaczęłyby się pytania: który to, jak wygląda, co jada, którą szkołę kończył, jak się dogadują z teściami, czy mają psa, czy kota, zastawę prostą czy z wzorami, pościel satynową czy flanelową... a to były tylko te mniej niepokojące pytania, bo niektóre z pań, choć każda mogłaby być spokojnie matką lub babcią Coral, potrafiły z rumieńcem na twarzy i dziwnie ściszonym tonem podpytywać o o wiele bardziej intymne kwestie. Na samą myśl o konieczności wyminięcia odpowiedzi robiło jej się gorzej.
Kiedy kryzys został zażegnany była tak szczęśliwa, że z dziką chęcią zabrałaby się nawet za ponowne łapanie niesfornego drona - byle tylko nie musieć już wracać do pokoju 156. Zakropiła oczy specjalnym dziadostwem nawilżającym i ochoczo zabrała się do pracy. Nim ostatni element układanki znalazł się na swoim miejscu, było już grubo po ósmej i nawet popołudniowa zmiana powoli zbierała się do wyjścia. Ostatkiem sił przebrała się z ubrań roboczych w swoje własne i choć korciło, by wygodnie podwieźć się do domu taksówką, postanowiła zahartować ducha i przejść się pieszo. Może świeże powietrze dobrze jej zrobi?
Mijając plac zabaw nie spodziewała się ujrzeć na nim kogokolwiek, jednak na samym środku, na huśtawce usadzony był interesujący osobnik z latarkami założonymi za uszy. Zachichotała na ten widok i zatrzymała się kilka metrów od wejścia na otoczony niskim płotkiem placyk, przyglądając się z pewnej odległości dziwnie znajomemu profilowi. W końcu w odmętach pamięci otworzyła się znajoma szufladka, a w Coral wstąpiły nowe pokłady energii. No proszę proszę, kogo my tu mamy?
Po cichu prześlizgnęła się do otwartej bramki, po czym na palcach podeszła do huśtawki i stanęła tuż za plecami pewnego znajomego pracoholika. Zaraz też nachyliła się nieznacznie do przodu, zerkając lekarzowi przez ramię.
- Znów pracujemy do późna, hmmm?
                                         
Coral
Inżynier
Coral
Inżynier
 
 
 

GODNOŚĆ :
Condoleezza Sandford. Coral.


Powrót do góry Go down

                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 7 z 9 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Next
- Similar topics

 
Nie możesz odpowiadać w tematach