Ogłoszenia podręczne » KLIKNIJ WAĆPAN «

Strona 5 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

Go down

Pisanie 08.11.16 16:06  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Machną ręką przed twarzą odganiając od siebie złe myśli i złe słowa, tak bolesne i nieuczciwe względem niego.
- Jest mi przykro, że tak sądzisz chłopcze. Oczywiście, że kocham zmiany, nie ma nic lepszego od dreszczyku niewiedzy, ale potrafię ostać przy obranych poglądach. Może nie na długo, ale kto powiedział, że akurat to jest oznaka czegoś niedobrego? Jeżeli ktoś przytoczy lepsze argumenty, to nie ma nic złego w zmianie stron. - mówił takim tonem, jakby wyjaśniał mu najoczywistszą na świecie oczywistość.
Rozłożył ręce na boki. Mógłby nawet dorzucić hasłem: "Nie znasz, nie oceniaj", tyle że zdaje się, Nathair znał go bardziej, niż sam Robin się tego spodziewał. On i wiele innych aniołów, zła sława ciągnęła się za nim od pewnego czasu. Od zawsze właściwie. W końcu to on podpalił szatę archanioła, kiedy jeszcze wielu najbardziej znanych boskich posłańców raczkowało. Przypadkiem oczywiście. Nie lubił ognia, a ten pojawiał się wokół niego na zawołanie, to normalne, że spanikował i cisnął kulą ognia w swojego przełożonego. Okropna umiejętność.
Właśnie dlatego lubił jednak innych ludzi, inne istoty, wszystko co żywe i gotowe na niego reagować. W końcu kamień nie byłby tak niepewny swoich uczuć. Kamień to kamień, co najwyżej czuje ziemie pod sobą. A tutaj, proszę państwa, Nathair, wyrzekający się wszelkiej miłości złapał się jednak w pułapkę wątpliwości.
- O! A co jeżeli? Czy właśnie zdałeś sobie sprawę, że kogoś kochasz? - Zapiał z radości, okręcając się na pięcie i spoglądając na anioła raz z lewej, raz z prawej strony nie dając jego spojrzeniu ani chwili wytchnienia. Nie bez powodu zdanie 'Mylisz się' wypowiedziane zostało dwukrotnie, a przy tym drugi raz nie był już taki głośny. Blefował, ale nie do końca. Potrafił obserwować innych, gesty zdradzały wiele, te czasami nieistotne. Zmiany tonu, wpadanie w proste zasadzki słowne.
Lecz nie interesowało go to, czy faktycznie Nathair darzy kogoś takim uczuciem. Nie w tym rzecz, by się dowiedzieć, nie miał zamiaru wchodzić mu do łóżka na trzeciego, miał swoją dumę i dzieciaków nie ruszał, zazwyczaj.
Odkaszlną w zwinięta pięść, szykując się na poważny wywód. Wyprostował się i doprowadził wyraz twarzy do grymasu starego mistrza gotowego przekazać tajemną wiedzą swojemu głupiutkiemu uczniowi.
- Nathairze - zapauzował dramatycznie - jeżeli darzysz mnie uczuciem większym niż przyjaźń, którą tak chętnie okazujesz, możesz mi to powiedzieć, obiecuję się nie śmiać i potraktować Cię poważnie.
Chociaż sam nie był poważny. A może był? Lub nie. Momentami nie wiedział, gdzie kończy się zabawa, a zaczyna powaga. W końcu pozostał w takiej pozycji, z dłońmi złączonymi za plecami, w pełnej gotowości nawet na oświadczyny. Nie takie rzeczy widywał. Uchylił jednak jedną powiekę, zdradzając swoje zaciekawienie poirytowaniem anioła.
- Oh? Czyżbym powiedział coś nie tak? - mruknął do siebie.
Pochylił nieco głowę, pozwalając okropnemu uśmiechowi pojawić się na twarzy. Puste, czarne oczy świdrowały Nathaira spod półprzymkniętych powiek. Ściągnął brwi i starał się opanować drżące kąciki ust. Śmiać się czy płakać. Bliski jednego i drugiego drżał z bliżej nieokreślonych emocji, złych emocji.
- Chłopcze... co byś zrobił, gdyby osoba, która kochasz powiedziała Ci, że Cię nienawidzi? Nienawidzi, gardzi tobą, ma cię dość, wolałaby, żebyś nie istniał, zniknął sprzed oczu i nigdy więcej się nie pojawiał, zabił się, utopił, udusił, powiesił, zastrzelił, skoczył w przepaść... wbił nóż w serce? - Złapał się za klatkę piersiową wbijając palce w materiał koszuli, zaraz nad sercem. Zwijał się, kurczył, rzucał kolejnymi słowami w stronę anioła. - Boli, prawda? Tak okropnie boli... Posiadanie uczuć boli... nie ma nic gorszego niż przejmowanie się tym, co mówią inni.
Zaśmiał się krótko, cicho. Starał się tego nie robić, ale pokusa była silniejsza.
- Ah, jakie to okropne. - wrócił w jednej sekundzie do siebie. - Musi być ci ciężko w życiu, skoro nawet dobre intencje odbierasz w tak niepoprawny sposób. Pewnie czujesz się ofiarą tego złego świata, wszyscy tylko życzą Ci źle, oh ah. Na Boga, spotkało cię takie najgorsze zło, bo ktoś chce Ci pomóc. - ścisnął swoje policzki pomiędzy dłońmi.
Niewdzięcznik.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 11.11.16 23:25  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Czuł się, jak każde kolejne słowa, które wypowiada anioł, stają się cięższe I jeszcze bardziej toksyczne. Niewidzialne dłonie powoli, jak para białych węży, oplatały się dookoła jego gardła, sukcesywnie, milimetr po milimetrze, zaciskały się na nim, odbierając resztki powietrza i zdrowego rozsądku. Było mu na przemian duszno, gorąco i zimno. Na domiar złego, zaczęło kręcić się w głowie. Nie wiedział, czy to z powodu natłoku nieprzychylnych dla niego myśli, obecności Robina czy z powodu jakiegoś innego, nieznajomego mu czynnika. Ale było źle. I musiał się oddalić, bo inaczej….
Był manipulatorem.
Bawił się słowami, tworzył cudowne nici kłamstw, oszustw i matactw, ubierał je w przepiękne sformułowania, otumaniał szczenięcy umysł Nathaira. Wiedział to. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że znajdowanie się w pobliżu Robina nie przyniesie ze sobą nic dobrego. Upadły anioł należał do tej grupy, od której powinno się trzymać z daleka. Byli jak obślizgłe węże, żmije, które zakradały się w nocy i wpełzały pod kołdrę, by wtoczyć swój jad podczas snu ofiary. Bał się go. Choć otwarcie tego nigdy nie przyzna, to bał się Robina. Nie jego fizycznych zdolności, bo być może z nimi mógłby sobie poradzić, a jego mentalności i manipulacji. A Nathair coraz bardziej wpadał w otchłań, jaką otworzył przed nim drugi skrzydlaty. Wiedział wszystko. A przynajmniej tak się zachowywał, świadomie bądź nie, trafiając w sedno aktualnego stanu emocjonalnego i psychicznego jasnowłosego anioła.
Uniósł drżącą dłoń i przycisnął ją do klatki piersiowej, mając wrażenie, że coś ciężkiego na nim siada. Wgniata go. Wiedział. On wiedział. On wie, do cholery jasnej Nath. WIE O NIM. Zagryzł wnętrze dolnej wargi, nie mając już siły nawet na krok w tył, by się wycofać, a co dopiero o ucieczce.
Tak, wiem. – syknął słabo, opuszczając nieco ramiona. – Wiem, że bolą. Ale co ty o tym wiesz? Nie powiesz mi, że moje słowa cię w jakikolwiek sposób ranią, Robin. – parsknął spoglądając na niego rozwścieczonym spojrzeniem, jednocześnie w pewien sposób ulegle. Czuł, że Robinowi udało się wpełznąć do jego umysłu, a on sam nie jest w stanie go z niego wyplenić. A trujące słowa ciemnowłosego anioła rozmnażały się w zaskakującym tempie.
Nie ma już nic na tym świecie, co mogłoby cię zranić. – powtórzył niemal bezgłośnie jego słowa, dopiero teraz wszystko rozumiejąc. Jasne. Już nie ma. Ale kiedyś… To był ten jeden moment, jeden jedyny, kiedy nie spoglądał na Robina ze zniechęceniem czy też obrzydzeniem, ale ze smutkiem, który zaczaił się w jasnych tęczówkach. Robin był inteligentny i wiekowy. Czasami, gdy przemawiał, lata doświadczenia i egzystencji na ziemi były wręcz namacalne, a z kolei czasami….
Nie czuję się jako ofiara tego świata. – odpowiedział głosem pozbawionym tej pewności siebie, co na początku. – Po prostu… – zakręciło mu się w głowie, a w środku ciała poczuł trawiące go gorąco, choć na dworze panowały raczej niskie temperatury. Nogi zadrżały, a świat zawirował mu przed oczami, kiedy przechylił się do przodu i opadł na Robina, opierając rozgrzane czoło o jego ramię. Poczuł intensywność jego zapachu, który go otoczył i wypełnił każdą komórkę ciała. I jego naturalne ciepło, choć z boku wydawał się wyjątkowo zimny.
Jesteś ciepły. – wymamrotał w akompaniamencie gorączki, która zaczynała go trawić.
…. Boję się. Boję się ci zaufać ci, Robin. Czasami sprawiasz osoby, której naprawdę mógłby mu ufać i którą mógłbym dopuścić do siebie, a po chwili przybierasz postać błazna i cały czas pryska…. – westchnął cicho, pozwalając swojemu ciało na ten „odpoczynek”.
Kiedyś… kiedyś dobiorę się do ciebie. – oczywiście, że w ten negatywny sposób, zbereźnicy. – Ale teraz chwilę odpocznę. Tylko chwilę.
                                         
Nathair
Anioł Stróż
Nathair
Anioł Stróż
 
 
 

GODNOŚĆ :
Nathair Colin Heather, pierwszy tego imienia, zrodzony z burzy, król Edenu i Desperacji.


Powrót do góry Go down

Pisanie 13.11.16 13:39  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Zaplatał się niczym wąż wokół myśli Nathaira, sycząc mu nad uchem, sycząc mu słowa których najwyraźniej nie chciał wysłuchiwać. Cierpienie było widoczne w oczach, lecz anioł musiał jeszcze więcej próbować ukryć za maską spokoju. Ciekawe jak bardzo dotkliwe były dla niego takiego myśli? Pokusa była silniejsza niż sam Robin, ciągnęła go w kierunku, w którą żaden skrzydlaty nie powinien podążać. Zło było czynnikiem niezależnym od Pana, dosięgało także tych, którzy z założenia mieli być jego całkowitą przeciwnością.
Zatrzymał się na moment i wsadził rękę we włosy podpierając głowę na wplecioną w ciemne kosmyki dłoni. Myśli ciążyły mu tak, jakby myślenie o Nathairze było wystarczająco dużym dla niego problemem.
- Ah, nie zawracaj sobie tym głowy. Tak tylko sobie mówię. Kogokolwiek byś nie kochał, pewnie i tak nie darzy cię tym samym uczuciem. - machnął ręką, jak gdyby wszystko co mówił wcześniej było drobnostką, którą jedynie Nathair brał na poważnie, bo on przecież tylko się bawił. Oczy jednak nie oderwały się na moment od chłopaka, był tutaj głównym aktorem i zmuszony został do ścierpienia wszystkich zachcianek upadłego. Może dostał nawet więcej uwagi, niżeli chciał, mógł już czuć ciężar zainteresowania na swoich ramionach, przeciskający do ziemi, duszący, dławiący, niekończący się ciężar ciągłej grozy.
- Nie ranią mnie, oczywiście że nie. Wszystko to jednak wiem z przeszłości. Nie myśl sobie, że zawsze byłem tak otwarty na świat. Kiedyś mój umysł przesłonięty był przez rażące światło, myślałem że dobro to jedyne co istnieje. Wiesz jak bolesne było zderzenie z prawdą, którą Eden przed nami ukrywa? Dlaczego skoro istnieją dobre anioły, nie mogą istnieć te zajmujące się drugą stroną świata? - Wzruszył ramionami. Nie chciał sobie przypominać drogi, jaka doprowadziła go do tego miejsca. W innej sytuacji bardzo chętnie opowiedziałby więcej niż trzeba, ale nie teraz.
Nie teraz, ponieważ ten dzień był niewłaściwy na takie historie. Tematem tego dnia było co innego, coś co dzielnie walczyło z dymem nad lasem. Widział go, nadal, chociaż krzyki ucichły. Niepokój pozostał, tak samo duży jak ciekawość. Porwałby go, porwałby Nathaira i sprawdził z czym mają do czynienia, ale czujka stróża, jeszcze sprzed lat włączała mu się gdy tylko stawiał krok w stronę dziwnego zjawiska. Nadal nie mógł pozbyć się tego kłucia w piersi, które towarzyszyło mu kiedy często, kiedy jeszcze miał podopiecznego.
Może to z powodu chłopca, a może nadal sumienie dawały o sobie znać, w najmniej pożądanych momentach. Nikt o zdrowych zmysłach nigdy nie przydzielił mu nowej osoby, nad którą miałby sprawować piecze. Nie, oczywiście że nie. Cała ta opieka nad innym aniołem była jego fanaberią, chorą fantazją, która starał się poprzeć logicznymi argumentami, ktoś objawił mu się kiedyś i kazał zając pierwszą napotkaną osobą.
- Ale tak się zachowujesz, chłopcze. - mlasną z niezadowoleniem, ale kolejne słowa ugrzęzły mu w gardle, bo malejąca odległość dzieląca go od skrzydlatego była zaskoczeniem samym w sobie, skoro wyszła od różowowłosego. Mimowolnie złapał go w objęcia nie pozwalając osunąć się na ziemie całkowicie, gdyby drżące nogi odmówiły posłuszeństwa.
Nie miał do czynienia z dzieckiem, a jednak w taki właśnie sposób postrzegał Nathaira. Różnica wzrostu nie była tak duża, ale to oczywiście wina ciała, które obecnie posiadał. Przyzwyczaił się jednak do niego i nie chciał jeszcze opuszczać. Także dlatego, że pozbawienie mocy uwięziło go w takiej postaci.
Długie palce zakradły się na plecy Nathaira i ramiona przycisnęły go mocniej do ciała Robina. Skłamałby, gdyby powiedział, że taka sytuacja nie sprawia mu satysfakcji, ale cieszyły go bardzo dziwne rzeczy, nie było być z czego zadowolonym.
- Oczywiście, że jestem ciepły, głuptasie. - wyobrażał go sobie jako zimnego, martwego typa, który poruszał się po tym świecie w poruszanym na siłę ciałem kogoś innego, a tu zaskoczenie. Przytrzymał go jednym ramieniem, a wolną dłonią odsunął włosy z twarzy chłopaka i przez moment przywarł ustami do jego czoła. - Ty za to jesteś rozpalony.
Odsunął się, ale nadal go nie puszczał, wsłuchiwał się za to w to, co ma do powiedzenia trawiony gorączką anioł, z niezwykłą powagą i neutralnością, jak na jego teatralną mimikę.
- Nie ma tym świecie nikogo, komu powinieneś w pełny ufać, to jednak ile wiary pokładasz w każdym zależy tylko i wyłącznie od Ciebie. Nie mam zamiaru zmuszać się do ufania mi (w końcu doskonale zdaje sobie sprawę, kim jestem), ale tym bardziej, po takich słowach nie mam zamiaru odpuścić, czy Ci się to podoba czy nie. - Zakończył z większą energią i zanim anioł zdołał zaprotestować, przykucną, chwycił go pod kolanami wolną ręką i podniósł.
- Możesz zacząć dobieranie się do mnie nawet od tej chwili. Na początek złap się mnie mocniej - zakomendował, lekko podrzucając go w obrębie swoich ramion, by pewniej go chwycić. - To nie najlepsze miejsce na chorowanie, więc wybacz mi, ale mam zamiar cię porwać gdzieś indziej. Jakieś życzenia? Bo widzisz... ja to domu za bardzo nie mam.

zt x 2
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 02.12.16 23:28  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Znów wędrował.
Poruszał się dość szybko, jakby coś go goniło, jakby od kogoś uciekał. Pospiesznie stawiał kolejne kroki. Nie obracał się za siebie. Sylwetkę miał delikatnie przechyloną do przodu, a nogi lekko ugięte. Napotkane przeszkody pokonywał z wielką łatwością. A dokąd zmierzał? Dobre pytanie, sam chciałby znać na nie odpowiedź. Najprawdopodobniej decyzję o rozpoczęciu swojej wycieczki podjął dość spontaniczne, jak zresztą większość decyzji w swoim marnym życiu. Czasami to sam zastanawiał się jak udało mu się przeżyć te sześćset lat.
Nogi nadal niosły przed siebie. Mniej więcej kojarzył teren, w którym się znajdował. Wiedział, że niedługo powinien dostrzec martwy las. Nigdy nie zwiedził go w całości, bo nie pozwalały mu na to resztki rozsądku. Bóg jeden wie jakie niebezpieczeństwa mógłby w nim napotkać. Dlatego nigdy nie ryzykował aż tak. A dzisiaj? Sam nie wiedział, czy zdecyduje się zajść głębiej. Trzeba czekać, czas pokaże.
Silniejszy podmuch wiatru sprawił, że sylwetka skrzydlatego zachwiała się. Równowagę odzyskał dość szybko, ale zaraz po tym dostał piaskiem w twarz. Zatrzymał się na chwilę, po czym uniósł rękę na wysokości oczu, by móc powstrzymać kolejny atak żywiołu. W tym samym czasie splunął gdzieś w bok, by pozbyć się ziarenek piachu, które jakimś cudem dostały się do jego buzi. Pomachał głową na boki, strzepując z siebie trochę brudu. Nawet ubranie wytrzepał wolną ręką, choć w dalszym ciągu pozostawało brudne, bo mimo wszystko pozbycie się niektórych płatów ziemi było niemalże niewykonalne. Wiadomo czemu, warunki w Desperacji były kiepskie. Ale nie mógł narzekać, bo w swoim mniemaniu trzymał się całkiem nieźle. W każdym razie udało mu się dość szybko ogarnąć po tym chwilowym zawahaniu. Ruszył dalej, przed siebie, z ręką wciąż wyciągniętą przed twarzą.
Po kilkunastu minutach marszu — bo tak, Dudley postanowił trochę zwolnić — dotarł na miejsce. Dopiero przy samym wejściu do lasu (o ile ten kawałek terenu można było nazwać "wejściem", w końcu żadnej ścieżki, ani nic podobnego nie było) opuścił rękę, pozwalając jej na chwilę odpoczynku. Fioletowe ślepia rozpoczęły chaotyczne, wstępne oględziny otoczenia, jakby chciały się upewnić czy wszystko jest na swoim miejscu. Od razu wyczuł tę mroczną atmosferę. Miał wrażenie, że czuje na sobie czyiś wzrok. Rośliny, a raczej ich pozostałości przybierały naprawdę dziwne kształty. Wszystko starało siego za wszelką cenę odstraszyć.
Zrobił głębszy wdech, by po chwili wypuścić powietrze z płuc. Zrobił kilka kroków w stronę jednego z tych strasznych drzew. Bez większego problemu urwał suchą gałązkę, a następnie rzucił ją pod nogi i zgniótł butem. Drewienko wydało z siebie cichy, charakterystyczny chrzęst. Chłopak wyciągnął dłoń przed siebie. Złączył wskazujący palec ze środkowym, a następnie przejechał nimi po jednym z konarów. Spojrzał na ubrudzone opuszki palców, a potem westchnął ciężko. Wytarł dłoń o materiał czarnej bluzy, a potem zwyczajnie przysiadł gdzieś z boku, zajmując jakiś wystający pień. Specjalnie wybrał takie miejsce, by mieć jak najlepszy wgląd na otoczenie. Nie spodziewał się nikogo w takim miejscu, ale mimo wszystko wolał postępować rozważnie. Za jego plecami znajdowała się masa krzaków, więc gdyby ktokolwiek próbował się przez nie przedrzeć to chcąc nie chcąc narobiłby przy tym trochę hałasu.
Kto normalny z własnej woli zaszyłby się w takim miejscu?
Cholera, raczej nikt. No właśnie... więc szanse na konfrontację z jakimś totalnym popaprańcem znacznie wzrosły. Skrzydlaty wzdrygnął i na chwilę obecną myślał jedynie o tym, by jednak do żadnego nieprzyjemnego spotkania nie doszło. Nie miał ochoty użerać się z jakimś wygłodniałym wymordowanym. Ha, ha, użerać. Dobre...
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 16.12.16 21:59  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Choć naturalnym odruchem każdej żywej istoty, która przekroczyła granice spękanej, wysuszonej na wiór pustynnej ziemi i pierwszych powykręcanych, martwych konarów drzew, o ile takim mianem można, by je w ogóle jeszcze określać, okazywało się osobliwe i przytłaczające wrażenie znalezienia się w polu stałej obserwacji. Słońce pustyni wiszące na nieboskłonie, rzucało palącymi wręcz promieniami, lecz gruba, rozpięta kurtka z puchatym kołnierzem na ramionach dobermana, zdawała się całkowicie temu przeczyć, tak samo jak ciemne ubrania pod nim pokryte w całości mniej lub bardziej desperackim piachem i kurzem. W oczy na pewno rzucała się charakterystyczna chusta DOGS, przewiązana wokół jego lewego przegubu. Brak odczuwania różnic temperatur przez problemy wynikające z natury zaburzonej termoregulacji organizmu u Węża, nie odzwierciedlał w żadnym stopniu uszczypliwości pogodowej Desperacji, dlatego też bez cienia wątpliwości prezentował się zwykle w sposób dość anomalnie jak na krajobraz widniejący zazwyczaj za jego sylwetką. Co samo w sobie mogło wydawać się co najmniej niepokojące.
Hyde nigdy nie posiadał żadnego planu działania, chyba że za takowy można, by uznać działanie zgodnie ze zwierzęcym, acz nierzadko pozbawionym litości instynktem, który wprost przeczył zdrowemu rozsądkowi. Wyraźnie odznaczało się to w oczach byłego pianisty, kiedy to intensywnie zielone tęczówki zdawały się jarzyć w nad wyraz niezdrowy sposób. Zlekceważenie tego pozornie nic nieznaczącego sygnału mogło ów śmiałka, który ośmielił się do niego zbliżyć srogo kosztować, a nawet skończyć się pewną śmiercią. Zresztą próba rozmawiania z bestią nie mogła odnieść zamierzonego skutku, o czym niejedna osoba zdążyła się przekonać i to całkiem boleśnie. W związku z powyższym — nie trudno się zatem domyślić, iż jego podróż w to nader osobliwe miejsce nie należała do uprzednio przemyślanych czy choćby zaplanowanych. Coś co można, by śmiało określić mianem widoku zasuszonej definicji śmierci na środku pustynnego krajobrazu zapalało ostrzegawczą, czerwoną lampkę w umyśle każdej racjonalnie myślącej jednostki, informując ją tym samym o wiszącym niejako w powietrzu niebezpieczeństwie czy budząc jedynie głęboki lęk przed nieznanym, tak oto w przypadku zdziczałego zostało to po prostu zignorowane. Hyde nie czuł się bowiem w żaden sposób zniechęcony, wręcz przeciwnie. Pozbawione życia konary drzew były zdeformowane i powykręcane w najróżniejsze strony, zaś złamanie gałęzi z suchym trzaskiem wcale nie należało do zaskakujących dźwięków, choć w całości ten nietypowy las miał również jedną interesującą cechę — przez ten oto fakt można było liczyć tutaj na znalezienie jakiegoś przystępnego kawałka cienia czy miejsca na tymczasowy odpoczynek. Raczej nikt rozsądny nie zamierzałby tu spędzić nocy ani tym bardziej zatrzymywać się tutaj na stałe, mimo iż na jakiekolwiek towarzystwo nie należało tutaj zbytnio liczyć.  
Można, by się pokusić o stwierdzenie, że doberman znalazł się dużo wcześniej znalazł się środku lasu, którego początek ciężko było jednoznacznie określić. Powykręcane, martwe krzaki przypominały wyciągnięte zaostrzone szpony z przeplatającymi się gdzieniegdzie cierniami okalały całą powierzchnię podłoża przez, które przeszło mu się w niedługim czasie przedzierać, prezentowały się niczym swoisty dywan. Co oczywiste narobiły masę charakterystycznego hałasu, kiedy zniszczone trapery dobermana zaliczyły z nimi spotkanie pierwszego stopnia. Jego płaszcz zdążył w międzyczasie zaczepić się o paręnaście sterczących kolców na moment go spowalniając, lecz przy mocniejszym szarpnięciu musiały ulec z typowym dla stopnia swego wysuszenia trzaskiem, jakoby ostrzegawczym. Hyde syknął głośno z wyraźnym rozdrażnieniem, choć jeszcze nie zdawał sobie sprawy, ba!, nie śmiałby nawet przypuszczać, że zbiegiem okoliczności natknie się na pewnego dziwnego anioła, któremu swego czasu porachował kości tu i ówdzie, pozbawiając przy okazji życia jego podopiecznego. W sumie spodziewał się, że wówczas przyczynił się do jego śmierci i ma go ze swojej gadziej głowy. Anioł wygadywał bowiem rzeczy niezrozumiałe i niemające najmniejszego sensu dla samego Węża, co tylko go zirytowało. Zresztą Hyde nigdy nie potrzebował dodatkowej zachęty do tego, aby przypuścić na kogoś atak, zaliczał się do jednostek nieobliczalnych i pozbawionych — z dwoma znaczącymi wyjątkami od tej żelaznej reguły — jakichkolwiek zahamowań czy ograniczeń o podłożu stricte moralnym, czemu swoją drogą winny był sam Jekyll. Z kolei za spory poziom agresji w dużej mierze odpowiadało bardzo wysokie stężenie wirusa X w jego krwi.
Wymordowany nie dbał o zachowywanie pozorów ostrożności czy o zachowanie względnej ciszy w tak wymarłym miejscu jak to — doberman nie unikał zagrożenia, jak na ironię, to właśnie ono budziło w nim pokłady adrenaliny i w miejscu logicznego myślenia wkradało się całe jego zezwierzęcenie w pełnej krasie. Między niezadowolonym posykiwaniem zdążył jeszcze mruknąć coś do siebie niezrozumiale, depcząc przy okazji po niewielkich rozmiarowo gałązkach i gałęziach rozpadających się w efekcie tego na pomniejsze kawałki. Niedługo należało czekać aż leśna „ścieżka” Dudleya i Hyde’a ostatecznie się ze sobą skrzyżuje. Wąż przejeżdżał ręką kolejno po mijanych, nierównych korach drzew, dociskając do ich powierzchni palce. Nawet w niezbyt grubej rękawiczce wyczuwał w jakimś minimalnym, choćby niekiedy szczątkowym stopniu tę różnicę. Wypadałoby jednak zaznaczyć, że spojrzenie Hyde’a szło jakby w parze za ruchem jego ręki, dlatego kiedy przyszło mu pokonać kolejny rząd krzaków w oczy rzuciła mu się jakaś postać, choć bez wątpienia musiała być pewna, iż coś się zbliża.
A jednak jeszcze żyjesz, parszywy ptaku — syknął pogardliwie, krzywiąc się z niesmakiem, tym razem poznając bez najmniejszego problemu sylwetkę siedzącego anioła, na którego natknął się niegdyś na Desperacji w niezbyt długim czasie po tym jak stał się wymordowanym, pozbawionym wszelkich wspomnień z dawnego życia. Kąciki ust Hyde’a uniosły się w groźnym, drapieżnym uśmiechu, a w jego oczach od razu pojawił się niezwiastujący niczego dobrego błysk. — Z największą przyjemnością skręcę ci kark i pomogę ci podzielić los tego swojego słabego podopiecznego. — zapowiedział z wyraźnym lekceważeniem w głosie i pobrzmiewającą między słowami ekscytację, które nie mogły budzić żadnych pozytywnych emocji. W tym samym momencie wyciągnął tkwiącą dotychczas prawą rękę w kieszeni płaszcza, zostawiając w niej szkielet ptaka o imieniu Earl, stanowiącego zarazem symbol szczęścia.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 23.12.16 23:04  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Wpatrywanie się w jedno z suchych, połamanych drzew nie było zadowalającym zajęciem. Samo bezczynne siedzenie było najzwyklejszym marnotrawstwem czasu. Nienawidził tego dziwnego uczucia, kiedy nie miał nic sensownego do roboty. Większość swojego anielskiego życia podróżował, głownie po Desperacji i to głównie wędrówki zajmowały jego czas. Dużo uwagi poświęcał również swojemu podopiecznemu. W tych parszywych czasach ciężko było zadbać o samego siebie, ale z drugiej strony samotna walka o przetrwanie również nie była najrozsądniejszym wyborem. Niebezpieczeństwo mogło czaić się za każdym rogiem, niekiedy trzeba było patrzeć pod nogi i uważnie stawiać każdy krok, bo mogło się okazać, że kręta ścieżka, w którą się skręciło prowadziła zguby.
Skrzydlaty mrugnął kilkukrotnie fioletowymi ślepiami, zmieniając obiekt zainteresowania. Wgapił się w swoje nogi, którymi z nudów kopał dziurę w piasku. Palcami dotknął swoich bladych, spierzchniętych ust, by następnie je oblizać. Rękę uniósł nieco do góry, a następnie zmierzwił swoje włosy, odgarniając na bok szarawą grzywę, która kilka sekund wcześniej szczypała go czoło i oczy. Rozejrzał się na boki, chcąc upewnić się czy żaden nieznajomy nie kręci się w pobliżu. Nikogo nie dostrzegł, choć to wcale nie oznaczało, że przestawał być czujny.
Gdzieś w oddali usłyszał jakiś szelest. Odruchowo rozejrzał się znowu. Nadal nikogo nie dostrzegł. Czyżby się przesłyszał? Odwrócił głowę w bok, zerkając na jakieś szczątki drzew z prawej strony. Nie udało mu się ustalić źródła rzekomego hałasu. Pech chciał, że ustawił się akurat tak, że był skierowany lewym uchem w stronę zbliżającego się Dobermana, dlatego niemalże wcale go nie słyszał. Miał wrażenie, że to tylko jakieś szumy spowodowane niemalże całkowitą głuchotą. Czasami do jego chorego ucha dochodziły jakieś dźwięki, ale Dudley zwykle brał je za jakieś urojenia słuchowe, bo był przekonany, że jest nieodwracalnie głuchy na jedno ucho.
Dopiero po jakiejś dłużej chwili powrócił do swojej poprzedniej pozycji, i dopiero wtedy o wiele wyraźniej usłyszał szmery i szelesty. Ktoś się zbliżał. Po chwili przed jego oczami stanęła znajoma mu istota.
Zhan? To naprawdę on?
Tak, naprawdę.
Nieco przestraszony zerwał się na równe nogi, od razu spoglądając w kierunku przybyłego. Był gotowy do ucieczki. Już miał obrócić się na pięcie, by następnie puścić się biegiem, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Skrzydlaty nadal nie wierzył w to co widzi. Ze zdumienia przetarł rękoma czerwone na brzegach, lekko podkrążone ślepia. Kącik bladych, lekko wilgotnych ust drgnął ku górze, formując na chwilę jadowity uśmiech. To spotkanie nadeszło szybciej niż się tego spodziewał. Ale to dobrze, będą mogli szybciej wyrównać rachunki. Bo co jak co, ale odkąd Dudley stracił swojego podopiecznego, jego głowę zajmowały głównie myśli dotyczące obmyślenia planu zemsty na wymordowanym, który dopuścił się tego niegodziwego czynu. Uśmiech momentalnie zniknął z lica anioła. Mięśnie jego twarzy napięły się, a szczęki zacisnęły. Oczy nabrały zimnego, surowego wyrazu. Ciało wypełniła niema wściekłość. Powstrzymywał się od mrugania, jakby nie chciał przegapić ani jednej, cennej sekundy.
Zdziwiony? — rzucił tylko, nie siląc się nawet na jakąś inteligentną ripostę lub chamską odzywkę. Wciąż bacznie obserwował Hyde'a, będąc gotowym na ewentualny atak z jego strony. Wymordowany potrafił być naprawdę nieprzewidywalny, Dude doskonale to pamiętał z ich ostatniego spotkania. Żółta chusta Dobermana oczywiście niemalże od razu rzuciła się w oczy fioletowookiego. Oczywiście zezłościło go to jeszcze bardziej, bo przypomniało mu to o tym, kto dotkliwie go zranił w ucho. Sprawka tego Wilczura, przywódcy DOGS. — Nie byłbym tego taki pewny, bo to ja mam zamiar skrócić Cię o głowę. — cmoknął w powietrze, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od wymordowanego. Dłoń skrzydlatego uformowała się w pięść. Nadal znajdowali się w bezpiecznej odległości od siebie, nie było opcji na atak niedający przeciwnikowi szansy na reakcję. Anioł za plecami wciąż miał rząd krzaków, przez które mógł zrobić co najwyżej kilka kroków w tył. Nie chciał zaliczyć bliskiego spotkania z tymi suchymi roślinami, bo nawet jeśli można było je bardzo łatwo złamać to i tak mogłyby go niepotrzebnie pokaleczyć. Ewentualnego ataku Dobermana mógł uniknąć w dwie strony. Prawo albo lewo. Zmaterializowanie skrzydeł nie wchodziło w grę, w swoim aktualnym położeniu Dudley miał za mało miejsca.
W bezpośrednim starciu nie miał jakichkolwiek szans, doskonale wiedział, że jedno ugryzienie może być dla niego śmiertelne. Nie chciał ryzykować, musiał go jakoś podejść, tylko na razie nie wiedział jak. Zamyślił się na chwilę, w międzyczasie nakładając swoje pazury na prawą rękę. Potem tylko spojrzał prosto w oczy swojego rywala. Na sam koniec machnął ręką w zapraszającym geście.

WĄTEK ZAMROŻONY kiedyś do niego chyba wrócimy
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.10.17 10:36  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Celem jego pielgrzymki było dotarcie do samego Limba, odwiedzenie tamtejszych mieszkańców i głoszenie dobrej nowiny oraz wzywanie potencjalnych wyznawców do nawracania. Na tą pielgrzymkę wybrał się tym razem sam, jako cichy posłaniec, który w naturze nie wszczynał bójek jako pierwszy.
To nie w jego stylu. Za bardzo cenił swoje nie-życie.
Ścieżka wiodła przez Martwy Las. Tutejsze wysypisko obumarłej flory przywitała splątanymi konarami pozbawionych liści. Miejscami gałęzie drzew muskały jego skórę i płaszcz, który miał na siebie zarzucony. Brązowo-czarny; kaptur krył jego specyficzny czerep, ale przedramiona aż do prawie samych łokci miał odsłonięte. Płaszcz sięgał mniej więcej do połowy łydek.
O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,
Twoje usta dziś wyrzekły me imię.
Swoją celę pozostawiam mile stąd,
Razem z Tobą nowy...
— echo dźwięcznego tenoru wydobywanego z niezbyt głębokiego barytonu odbijał się od konarów drzew, wsiąkał w spróchniałe pnie. Akompaniament szelestu ocierających się gałęzi wtórował Arahvielowi, jak gdyby idąc za śladem melodii. Las wręcz huczał, jako jedyne źródło tutejszego dźwięku. Nie licząc aktualnie jego samego.
Ostatnią kwestię podkreślił inną barwą, która świadczyła o niemałym zaskoczeniu, gdy na jego krańcu w zasięgu swojego wzroku zastał sylwetkę.
...zacznę dziś łów.
A jednak się przeliczył. Ktoś tu jeszcze był.
Nie przywitasz się?
Wstrzymał się. Nie miał pewności z kim miał do czynienia. Jeśli to wróg nad wrogami − nie zamierzał samemu dać się wciągnąć w żadne zwady.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.10.17 17:03  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Jesienny podmuch otulił jego twarz, poruszając spiętymi w kucyk kosmykami. Pomimo panującego względnie chłodu, blade policzki nawet trochę nie zarumieniły się od mrozu. Być może za sprawą jego miłości do zimna i niskie temperatury. Palce zacisnęły się mocniej dookoła włóczni, kiedy przymierzał się do kontynuowania wędrówki w stronę Edenu. Właściwie już dawno byłby w połowie drogi, gdyby nie widok, w jego oczach wyjątkowo piękny jak na warunki Desperacji. Co prawda pamięć sięgała dni, gdy jesienne drzewa były pokryte wielobarwnymi liśćmi, topionymi w blasku zachodzącego słońca, co w porównaniu do ogołoconych i w wielu miejscach spróchniałych  drzew zdecydowanie zapierało dech w piersiach.
Teraz w tym miejscu przeszłość była jedynie ulotnym wspomnieniem i echem, a takie widoki mógł oglądać jedynie na terenach Edenu. Mimo to odczuwał zadziwiające zaskoczenie obserwując plony jałowej ziemi, oraz zachowanie tych, którzy choć obdarci z godności, wciąż żyli i oddychali.
Zadziwiające
Powoli wydmuchał ziołowy dym z drewnianej fajki, wędrując w umyśle po wspomnieniach. Dopiero odgłos pękającej, suchej gałęzi wyrwał go z letargu. Ze spokojem odwrócił się, spoglądając na zbliżającego się nieznajomego. Po jego wyglądzie ciężko było założyć o jego przynależności rasowej, ale nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Ważniejsza była kwestia jego nastawienia.
- Witaj. – odezwał się pierwszy, widząc zawahanie ciemnowłosego. – Nie obawiaj się. Piękny mamy wieczór, czyż nie? – obdarzył go łagodnym uśmiechem, spoglądając w czerwone niebo.


Martwy las - Page 5 DHH4A42
                                         
Hersha
Dowódca Zastępu
Hersha
Dowódca Zastępu
 
 
 

GODNOŚĆ :
Hersha. Ten, który przynosi śmierć.


Powrót do góry Go down

Pisanie 17.10.17 22:14  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Nie obawiaj się.
  Musiał wyczuć – albo też dostrzec – reakcję popielatowłosego. Postanowił zreflektować się, próbując rozluźnić wszystkie mięśnie i przybierając neutralną pozycję ciała oraz tonu.
  Najwidoczniej nowo napotkany od samego początku nie obdarzył na start negatywnymi uczuciami. I jeśli uda się Arahvielowi utrzymać stałą temperaturę konwersacji, nieodparte przeczucie utrzymywało go w pewności, że te nastawienie nie ulegnie diametralnej zmianie.
  W takim razie nie mógł pozwolić, by być wobec temu dłużny.
  — Witaj. Domniemam, że cele naszych wędrówek muszą posiadać wiele odmiennych od siebie czynników, ale chyba istnieje jakiś, przez który doszło do tego — tu zrobił efektywną pauzę, w której zawahał się od użycia określenia "przypadkowego", zduszone przez metodyczną elokwencję — spotkania, prawda?
  Nie wiedział i mogło zanosić się na to, że nie dowie się, czy ma do czynienia z Wymordowanym bądź – w najgorszym wypadku - Aniołem. Mógł tylko liczyć na to, że wyjdzie z tego spotkania bez szwanku, za pomocą drogi iście dyplomatycznej.
  Nie dlatego, że nie jest zaprawionym w boju jednostką Kościoła.
Na co czekasz. Prowokuj, Arahvielu.
  Zamilcz. Zdjął kaptur, ignorując kąśliwe zimno. To było niczym w porównaniu z napotkanym, od którego autentycznie bił mróz. Oraz woń śmierci.
  — Ten las sam sobie jest piękny. Mimo wyjałowienia ziemi, wydaje się, że zamknięta w nim jest przedwieczna pieśń o jego urodzaju, jakim ten las mógł się, niegdyś, poszczycić.
  Wierzył, że gdyby ów jegomość był Aniołem, zamierzałby opowiedzieć o zamierzchłych czasach tych ziem sprzed wydarzenia, gdy na świat jak grom spadła zaraza. Żył – nie-żył – na tym padole łez i zgnilizny już ponad milenium; zbyt długo, żeby nie wiedzieć, jacy bywają przedstawiciele dwóch różnych stron barykady. Jedni powiedzą, że Anioły przygarną pod swoje skrzydła każdego Wymordowanego i wesprą we wszystkim.
  Bzdura. Teraz nikt mnie o tym nie przekona.
  Inni są, poniekąd, tego samego zdania, co i on.
  Wymordowani z kolei nie przywiązywali zbytniej uwagi do piękna otaczającego ich świata. Bynajmniej nie istniało zbyt wielu takich, którzy przejawiali turpizm. Nie było wielu takich jak on. Ten to potrafił rozklejać się razem z przyśpieszonym rozkładem ciała sprzeniewierzonych Ao.
  — Przechodziłem właśnie przez ten las. — Rzucił krótko, razem ze wskazującym ruchem głowy za siebie. — Aczkolwiek, nic nie poradzę na to, że jego zamrożone piękno mnie zatrzymało na dłuższą chwilę.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie 18.10.17 20:05  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
Ileż to lat minęło, od kiedy pozwolił sobie na rozmowę z kimś obcym? Z kimś, kto nie był jednym z jego braci bądź sióstr. Choć i z nimi Hersha nie utrzymywał bliższego kontaktu. Dopiero od momentu, kiedy został Dowódcą, w pewnym stopniu z przymusu musiał teraz z nimi więcej przebywać. No cóż, taka jego pokuta.
-  Piękny. – powtórzył bezwiednie, odwracając od niego wzrok I wbijając go bezwiednie przed siebie, w żadnym określonym kierunku, sprawiając wrażenie totalnego wyłączenia.
-   Pojęcie piękna jest niezwykle względne. Posługujesz się bardzo poetyckim językiem. Nie uważasz jednak, że każde piękno ostatecznie przemija? Ten las umarł. A wraz z nim jego piękno. Jest jałowy, pusty. Bo jego wielkiej potędze pozostało jedynie echo. Ale zgadzam się, dla jednych może pozostać piękny, choć niewątpliwie to piękny trup. Czy trup może być piękny? – zapytał spoglądając w jego stronę przenikliwie, z tym samym, niezmywalnym i delikatnym uśmiechem.
Wiatr zawiał mocniej, trzepocząc lekko ich ubraniami i przywołując w pamięci świadomość nachodzącej zimy, najgroźniejszego okresu dla mieszkańców Desperacji.
– Wiem, że przechodziłeś. Inaczej by cię tu nie było, nieprawdaż mój drogi? Las ten nie nadaje się do zamieszkiwania przez żadną istotę. Nawet małych ssaków tu nie uświadczysz, nie mówiąc o innych leśnych mieszkańcach. Niezwykle zasmucające. – dodał, na powrót milknąc, przykładając fajkę do ust, by się zaciągnąć. Powinien wnet ruszyć, by spotkać się ze swoim oddziałem a następnie powrócić do Edenu przed głęboką nocą. Nawet dla nich, aniołów, podróż pod ciemnym niebem bywała niebezpieczna.
 - Mój przyjacielu, być może los zadecydował za nas, krzyżując nasze drogi. Być może inna, wyższa siła ma dla nas jakiś plan, a być może to jedynie czysty przypadek, że spotkaliśmy się w tym miejscu, tego dnia, o tej porze. Wątpię, by ktokolwiek był w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Opowiedz mi o tym pięknie, które cię zatrzymało.
                                         
Hersha
Dowódca Zastępu
Hersha
Dowódca Zastępu
 
 
 

GODNOŚĆ :
Hersha. Ten, który przynosi śmierć.


Powrót do góry Go down

Pisanie 21.10.17 22:03  •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
  Kąciki ust wygięły się w ledwie widocznym uśmiechu. Skoro tak się bawimy...
  Początek odpowiedzi nie zraził go, w żadnym razie. Ktoś mógłby odebrać to za akt zlekceważenia, ale jemu nie robiło to zasadniczej różnicy. Konwersacja utrzymywana na stosunkowo wyziębłym poziomie.
Nie wdawaj się w tę zbędną dyskusję.
  Zignorował cień. Zjawa czytała mu w myślach, ale to nic nowego. Z kolei nowo napotkany miał rację. Las utracił swoje piękno już na przestrzeni paru setek lat. Jemu tak samo nie robiło to różnicy. Należał do tego gatunku istot, których zachwycał wszelki akt powiązany bezpośrednio z obecnością śmierci.
  Turpista.
  Wzniósł oczy ku spękanym koronom, mrużąc z wolna delikatnie powieki.
  Ogarniało go rozrzewnienie, gdy przed jego oczami wymalowywały się tańczące na późnojesiennym wietrze liście, ledwie utrzymujące ostatnimi resztkami sił na gałęziach.
  Utkane z cienia.
  Oczy zachodziły mu smolistą czernią, po tym jak białka stopniowo zaczęły zajmować większą powierzchnię przednią oka. Z racji, że był o wiele wyższy od nowo napotkanego oraz przez pryzmat przyjętej pozycji, tamten nie mógł tego dostrzec.
  — Och tak, piękno — mruknął w urojone liście. Doprawdy, połączenie tej swoistej klątwy z rozkładającym się jeszcze w organizmie mlekiem makowym niekiedy przynosiło dziwne efekty. Takie jak prezentowały się i teraz.
Cóż, bywało zabawniej.
  — Oczami wyobraźni widuję rzewne zazielenienie tutejszej... flory — postarał się jak najmocniej zaakcentować słowo. — Nigdy nie miałem okazji tędy przechodzić, ale gdybym to zrobił setki lat temu, kto wie – może zdołałbym uświadczyć realnego piękna tego lasu.
  Kiedy doszedł do siebie, zamrugał parę razy i spuścił głowę do pozycji wyjściowej. Obdarował miękkim spojrzeniem nowo spotkanego.
  — Wracając do twojego pytania – piękno to pojęcie względne. Niewiele dawnego piękna pozostało w obecnych czasach. To sugeruje, że nie możesz być stąd. Nie to, że ja sam zamieszkiwałem ten teren, ale na Desperacji... funkcjonuję, od naprawdę długiego czasu. A owszem.
  Kłamał jak z nut. Nie wiedział, na ile naturalnie przychodziło mu przybieranie wyrazu twarzy, gdy o tym wszystkim opowiadał; bynajmniej nie zawracał tym sobie głowy. Poczuł znikąd błogość.
  A może to tylko rozkładające się opium w układzie pokarmowym?
  — Na tym Pustkowiu piękno może być trupem. Umarłe dla obcych, niepochodzących stąd. Trup jest pięknem dla tych, dla których Desperacja stała się drugim domem. Albo też i pierwszym, jeśli na nim się urodzili. Na swoje szczęście, bądź też nieszczęście. Ja jestem z tego pierwszego sortu. A mimo to, nie miałem okazji przekonać się o dawnym pięknie tego lasu.
                                         
avatar
Gość
Gość
 
 
 


Powrót do góry Go down

Pisanie   •  Martwy las - Page 5 Empty Re: Martwy las
                                         
Sponsored content
 
 
 


Powrót do góry Go down

Strona 5 z 6 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6  Next

 
Nie możesz odpowiadać w tematach